...ale jeszcze nie dziś ;)
Kochani,
mam dla was kilka informacji, które może was ucieszą, może zasmucą, nie wiem, nie mnie to oceniać, ale jest to najwyższy czas, by wrócić powoli na bloga, a przede wszystkim, by wyjaśnić wam, czemu tak długo nic tu się nie działo i nie dawałam znaków życia.
Zacznę od tego, że każdy z was jest mi bardzo bliski. Dobrze, może trochę przesadzam, ale chodzi mi o to, że zawsze mogę na was liczyć. Nigdy nie było tak, że się na was jakoś zawiodłam, zawsze dawaliście i dajecie mi siłę, podnosicie na duchu, w chwilach największego zwątpienia wasze słowa sprawiają, że chociaż trochę wraca do mnie chęć nie tylko tworzenia, ale też - zabrzmi to bardzo patetycznie - życia. Czemu o tym mówię? Bo zapomniałam o tym jakiś czas temu. A jakie to miało skutki? Cóż, przeczytajcie dalej.
Pamiętacie jak trzy lata temu chwaliłam się wam i byłam szczęśliwa z faktu, że dostałam się na filologię hiszpańską? Byłam z tego dumna i te studia z początku sprawiały mi tyle radości, że każdego dnia wstawałam na zajęcia z olbrzymią chęcią i chłonęłam wiedzę, niczym gąbka. Wtedy traktowałam je, jako nowy etap w życiu, nowy rozdział, który zaprowadzi mnie ku lepszemu. Takie myślenie towarzyszyło mi mniej więcej do połowy drugiego roku. Później zaczęły się schody, drobne potyczki, ale przecież to normalne. Utrzymywałam bardzo dobre kontakty z wykładowcami, nie mogę powiedzieć, że któregoś z nich wspominam gorzej, bo wszyscy byli na swój sposób wyjątkowi, ale na trzecim roku jakoś wszystko się zmieniło. A wystarczył ku temu tylko jeden dzień.
Pewnych rzeczy nie widzimy od razu, dostrzegamy je dopiero z perspektywy czasu i te wakacje pomogły mi otworzyć oczy na to, jakim człowiekiem stałam się przez te studia. Nie dzięki nim, ale przez nie. Bo wiecie, wszystko jest idealne, gdy jest się chwalonym, gdy pociąg do wiedzy jest doceniany, gdy kreatywność twórcza jest wyróżniana przez wykładowcę z bardzo dużym doświadczeniem. I tak było bardzo długo. Zwłaszcza cieszyło mnie każde słowo uznania od mojej promotorki, która, nie owijając w bawełnę, jest surowa, wymagająca i trzeba u niej pracować ponad siły, by zauważyła choć minimalne starania studenta. Wybrałam jej seminarium w pełni świadomie, powiem więcej, nie wyobrażałam sobie napisania pracy licencjackiej pod innym kierownictwem. To kobieta z niesamowitą wiedzą, nie bawi się w pochwałki, a zawsze dobitnie powie, co w tekście jest złe i daje genialne wskazówki, jak należy go przeredagować. Dodatkowo interesuje się tematem swojego podopiecznego, chętnie dowiaduje się od niego nowych rzeczy, jest po prostu tego ciekawa i robi wszystko, by praca stała na jak najwyższym poziomie. Czuwa nad wszystkim, gdy się z czymś zalega, to brutalnie pogania do pracy, ale jej działania nigdy nie zniechęciły mnie do pisania. Wręcz przeciwnie - do każdego rozdziału siadałam z jeszcze większymi siłami i dawałam z siebie wszystko, co na każdym kroku bardzo podkreślała i była ze mnie wyjątkowo zadowolona. Do tego stopnia, że większość wykładowców wiedziała o mojej pracy licencjackiej, czytała jej fragmenty i dopytywała się, gdy spotykałam się z nimi na korytarzu czy w trakcie zajęć. Z jednej strony było to bardzo miłe, a z drugiej trochę przytłaczające, ale o tym nie ma za bardzo co gadać. Inaczej sprawy się miały z recenzentem.
Na przełomie stycznia i lutego dowiedziałam się, kto będzie recenzował mój licencjat i od początku nie byłam z tego faktu zadowolona. Temat mojej pracy wykraczał dość mocno poza literaturę, na której studenci licencjatu powinni pracować i tworzyć swoje prace dyplomowe. Mówiąc krótko, mój instytut ma klapy na oczach i na każdym kroku wciskają studentom Kichota, wmawiając im, że jest to fantastyczna książka i można o nim pisać i pisać, a temat nigdy nie zostanie wyczerpany. I wiecie co? Guzik prawda. To wybitne dzieło Cervantesa zostało już tak przerobione, przeżute, przememlone i wyplute przez świat filologiczny, zresztą nie tylko, że naprawdę znalezienie w nim czegoś nowego ociera się o cud na miarę niepokalanego poczęcia. Ale każdy wykładowca dalej będzie go wciskał, wyśpiewując peany na jego cześć. Reasumując, jeśli na studiach licencjackich na IFR piszecie o czymś innym, niż o Kichocie, to liczcie się z olbrzymią krytyką. Mój temat skupiał się na twórczości Lorki, którego już ode mnie znacie i wiecie, jak bardzo go kocham. Niestety dzieła Lorki nie powstawały w XVI i XVII wieku, nie jest to Cervantes, a zatem co z tego, że go lubię, skoro z pewnością nawet nie rozumiem, o czym opowiadają jego teksty. Z taką opinią spotkałam się od mojej recenzentki, która - co na każdym kroku mi zaznaczano - jest jedyną i wybitną specjalistką od Lorki na moim instytucie. Ale od początku.
Gdy moja praca została już zapięta na ostatni guzik, ubrana w czapkę i wyposażona w rękawiczki, trafiła do systemu antyplagiatowego, który mielił ją przez kilka dni, nim otrzymałam szczegółowy raport, w którym wyszczególnione zostały fragmenty nie mojego autorstwa. Mój licencjat był pracą bardzo rozbudowaną i jego końcowa forma bardziej przypominała pracę magisterską, ale nie to jest ważne. Chodzi mi o to, że jak na tak dużą ilość tekstu, który trafił do systemu, było dla mnie niemałym zaskoczeniem, że współczynniki antyplagiatu nie osiągnęły nawet 1 procenta. Po otrzymaniu tego raportu musiałam napisać do pani profesor będącej moją recenzentką, czy życzy sobie otrzymać moją pracę w wersji papierowej, czy wystarczy jej wyłącznie wersja elektroniczna. Odpowiedziała, że woli to na papierze. Jak się później okazało, byłam jedyną studentką, której kazała (prosiła) wydrukować licencjat. A miała do zrecenzowania aż 3 prace, w tym oczywiście moją. Nie skarżyłam się, nie narzekałam, po prostu to wydrukowałam, oprawiłam i z gotowym egzemplarzem zjawiłam się u niej w gabinecie. Oczywiście przedstawiłam się, powiedziałam w jakiej sprawie przychodzę, ale pani profesor wyglądała, jakby za bardzo nie wiedziała, czy na pewno trafiłam do dobrego gabinetu i powiem wam szczerze, że też po chwili zaczęłam w to wątpić. To dość dziwne uczucie, gdy osoba, od której co chwilę pożyczacie jakieś książki do napisania pracy, która miała z wami zajęcia przez dwa lata dwa razy w tygodniu, z którą rozmawiałyście dosłownie tydzień wcześniej, nagle was nie pamięta, a do tego czasu zwracała się do was po imieniu i nic nie wskazywało na to, że boryka się z jakimiś problemami pamięciowymi. Jak to możliwe? Sama się do tej pory zastanawiam. Stałam bowiem w tym gabinecie, tłumacząc z jaką sprawą przychodzę, ale pani profesor nie miała pojęcia o co się rozchodzi, dopóki nie wręczyłam jej wydrukowanej pracy. Dopiero wtedy zerknęła na tytuł i usłyszałam wymowne "Aha, to jest TA praca.". A później przeszłam przez najgorsze dwie minuty wstydu i upokorzenia w całym swoim życiu. Pani profesor zapytała mnie, czy ja na pewno jestem z tego instytutu. Odpowiedziałam, że tak, studiuję tutaj od samego początku, nawet miałam z nią wykłady z zarysu historii literatury hiszpańskiej, konwersacje i inne zajęcia literackie. Usłyszałam: w ogóle pani nie kojarzę. I tak chwilkę jeszcze postałam, nie za bardzo wiedząc, co powinnam zrobić i jak się zachować. Koniec końców, jak na prawdziwą sierotę przystało, przeprosiłam, podziękowałam i wyszłam. Ale to był jedynie wstęp do lepszego upokorzenia.
Na recenzję czekałam najdłużej ze wszystkich moich kolegów i koleżanek. Nawet ludzie broniący się dopiero we wrześniu w trakcie sesji poprawkowej otrzymali oceny szybciej niż ja. Czułam, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Zresztą wiedziałam o tym od samego początku. Wszyscy mnie zapewniali, że moja recenzentka jest super, podchodzi do tego na luzie, nie mam się o co martwić, piątkę mam zagwarantowaną. Nooo... nie tak do końca, jak się okazało. Praktycznie ze wszystkimi tezami w pracy się nie zgadzała, oceniała fragmenty, które w tekście nie występowały, ale według niej powinny i dlatego poddała je ocenie, na końcu stwierdziła, że praca została napisana stylem eseistyczno-emocjonalnym, co było dla mnie, niczym gwóźdź do trumny. Wiecie czemu? Moja promotorka nienawidzi tego stylu i wykreślała mi wszystkie wstawki w pracy, które zostały w ten sposób sformułowane. Otwarcie mówiła, że to jest zabronione, jest to karygodny błąd i nawet nie czyta takich fragmentów, przez co dla mnie cały tekst był bardzo suchy, formalny, ale napisany w pełni poprawnie. Cóż, nie według mojej recenzentki. Miałam łzy w oczach czytając to, co napisała o mojej pracy. Bo to nie była recenzja. To była jej o opinia osobista, ale z tak skonstruowanymi argumentami, że nie można jej było niczego zarzucić, tym bardziej, że była ubezpieczona - wystawiła mi 4. Bo niby czego miałabym się czepić? Usłyszałabym wtedy, że w pracy pojawiają się błędy, to normalne, ale sam tekst jest dobry, tak jak ocena, więc o co mi jeszcze chodzi?
Długo nie mogłam się po tym pozbierać. Tym bardziej, że byłam dodatkowo przybita faktem, iż oblałam egzamin z francuskiego, który mogłam poprawić dopiero we wrześniu. Nie wiem jak to się stało, więc nie pytajcie, ale byłam tak zdołowana, że odechciewało mi się wszystkiego. Gdy ktoś się mnie o coś pytał, odpowiadałam, że nie wiem, bo nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, o czym myśleć, czym się zająć, jak z tego wybrnąć, co będzie dalej. Po prostu miałam pustkę w głowie, czarną dziurę, pierwszy raz znalazłam się w takiej sytuacji, gdy nic do mnie nie docierało. Wykończono mnie psychicznie i fizycznie do tego stopnia, że mówiąc mojej promotorce o poprawce, a tym samym, że będę mogła spróbować podejść do obrony dopiero we wrześniu, rozpłakałam się przy niej jak dziecko. Bo to był już szczyt moich możliwości, byłam u kresu sił i nie mogłam sobie z niczym poradzić. Nie spodziewałam się, że otrzymam od niej tak duże wsparcie, bo tylko dzięki niemu podniosłam się na tyle, by jakoś funkcjonować z dnia na dzień.
Co było później? Przyszły wakacje. Spakowałam się i wyleciałam do Hiszpanii. Nie chciałam myśleć o wszystkich porażkach, przez które musiałam przejść przez kilka minionych tygodni. Dopiero tam dotarło do mnie, jakie naprawdę są moje studia i co ze mnie zrobiły. Potwierdziło się, że im bardziej się na tym instytucie starasz, tym gorzej jesteś traktowany. Nie wolno ci myśleć po swojemu, masz robić wszystko jak w schemacie, możesz być kreatywny tylko w obszarze, w którym ci pozwalają, nie liczą się twoje pasje i zainteresowania, liczy się to, czego my od ciebie chcemy i czego od ciebie wymagamy. W trakcie wakacji spotkałam też osobę, która dzieli imię z Mozartem. Dzięki niej zleciały mi klapki z oczu, pozwoliła mi zrozumieć, czym się tak przejmuję i jakie to ma znaczenie w skali moich sukcesów, które mimo przeciwności udało mi się na tych studiach osiągnąć. Bo ta osoba miała rację. Przecież od początku nie liczyło się dla mnie zdanie recenzentki, ale pracowałam na szacunek i uznanie mojej promotorki, a to mi się udało i nie zawiodłam jej. Dałam z siebie wszystko, nawet więcej i ona to zauważyła i była ze mnie dumna. Wtedy stanęłam przed pytaniem: czy jest sens odpuścić i dać za wygraną? Dobrnęłam tak daleko, zmierzyłam się z tyloma rzeczami i nagle mam to zostawić tylko dlatego, że komuś tak dla zasady nie spodobało się moje patrzenie na twórczość ukochanego twórcy?
Z odpowiedzią nosiłam się bardzo długo, ale zdecydowałam, że wrócę do Polski i dokończę to, co zaczęłam. Zdałam poprawkę z francuskiego, do której mimo wszystko się przygotowywałam. Poszłam na obronę, na której pani profesor od recenzji bardziej wykazała się swoją niekompetencją, niż ja moją wiedzą. Na moją obronę przyszła bowiem z pomazanym egzemplarzem licencjatu, który dla niej wydrukowałam, szukała pytań już w trakcie obrony, wertując pracę w tę i z powrotem, koniec końców nie pytając mnie nawet o to, co się w tekście znajdowało. Pierwsze pytanie dotyczyło zielonego koloru, o którym - jak stwierdziła pani profesor - nic nie napisałam w mojej pracy. Siedziałam przed komisją i zastanawiałam się, jak mam powiedzieć, że w tekście znajduje się kilkanaście tron, które omawiają znaczenie zieleni nie tylko z perspektywy dzieła, którym się zajmowałam, ale ogólnie symbolikę tego koloru w całej twórczości Lorki. Moja promotorka siedziała z boku zniesmaczona tym pytaniem. Odpowiadałam na tyle, na ile potrafiłam i nie czułam, że gdzieś coś zawaliłam. Znów potwierdziły się moje przypuszczenia, bowiem z odpowiedzi otrzymałam u profesorki jedynie 3 na 6 punktów. Trochę boli i czuje się zawód, gdy na dyplomie widnieje ocena 3,5. Ale jeszcze bardziej boli, gdy osoba siedząca przed tobą nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo krzywdzi drugiego człowieka przez własny upór i zapatrzenie w swoją doskonałość.
Co teraz się ze mną dzieje? Nic. Nie rekrutowałam się na magisterkę. Póki co nie mam zamiaru kontynuować kierunku, na którym prędzej czy później ktoś zmiesza mnie z błotem tylko dlatego, że sam jest zamknięty na inne propozycje i nie pozwala mi się rozwijać. I wiecie co? Czuję, że to była najlepsza decyzja w moim życiu. Coś, co miało być nowym etapem zamieniło się w przygodę. Nie zrozumcie mnie źle, nie żałuję, że trzy lata temu dostałam się na filologię, bo poznałam tam fantastycznych ludzi, niesamowitych wykładowców, od których wiele się nauczyłam i przede wszystkim poznałam język hiszpański na tyle, że mogę się w nim swobodnie porozumiewać. Nie chcę jednak kontynuować nauki kosztem zdrowia psychicznego i fizycznego. Póki nie poczuję, że mam na tyle sił, by wytrwać na tym instytucie kolejne dwa lata, na pewno nie będę myśleć o magisterce. A kto wie? Może tym razem spróbuję gdzieś indziej? Przecież nie tylko Wrocław dysponuje filologią hiszpańską.
Tak to teraz wygląda kochani. I z tego miejsca chciałabym was bardzo mocno przeprosić, że nie zwróciłam się do was po pomoc. Wystarczyłoby napisać kilka słów o tym, że coś mnie boli, że nie mam już sił, a wy od razu podnieślibyście mnie na duchu, podzielili swoją energią, dali rady, z których mogłabym skorzystać. Zapomniałam, jak wiele was tutaj ze mną jest, że przeżywacie ze mną nie tylko te dobre, ale też gorsze chwile, podnosicie mnie po każdym upadku. Wybaczcie mi to, bardzo was o to proszę. Wiem, że zawiodłam teraz wasze zaufanie. Wiem też, że nie będzie mi łatwo je odbudować, ale będę na nie ciężko pracować. Obiecuję wam to tu i teraz.
A teraz garść lepszych informacji dla tych, co wytrwali do końca moich perypetii. Tak jak w tytule dzisiejszego posta, na blogu rusza druga część pierwszego opowiadania o losach Draco i Hermiony. Będą iskry, będzie się działo, będą kłody rzucane pod nogi, odrobina humoru, a wszystko to z udziałem bohaterów, których tak bardzo pokochaliście lub znienawidziliście. Kiedy pojawi się pierwszy rozdział? A co powiecie na 30 września? Tak na miłe zakończenie miesiąca, wystarczy bowiem już tych smutków, bo ja też się za wami stęskniłam i za tym opowiadaniem ;)
Widzimy się zatem za tydzień, mam nadzieję, że jeszcze ktoś tu z was zagląda. W ciągu kilku najbliższych dni mogą się pojawić zmiany kosmetyczne bloga, w sensie będę go przebudowywać kolorystycznie, bo wyszliśmy już z mroku Zagadek. Otwórzmy w końcu te okna i wpuśćmy tu trochę słońca!
Wasza Realistka :*
TAAAK ! Bardzo tęskniłam za tym blogiem, kochana nie przejmuj się, ludzie na prawdę potrafią być zapatrzeni tylko w swoją doskonałość,a tak jak napisałaś - nie tylko we Wrocławiu można studiować filologię hiszpańską. Życzę Ci wytrwałości i w studiowaniu,i w pisaniu. Do zobaczenia za tydzień, pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNajważniejsze że się nie poddałaś i walczyłaś do końca :) ludzie są strasznie zawistni ale nie ma co się przejmować co dajesz innym wraca podwójnie. Już się nie mogę doczekać tej kontynuacji :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNie ma chyba nic gorszego podczas studiowania, jak natrafienie na profesora, którego celem życiowym jest udowodnienie kosztem innym jaki to jest wszechwiedzący, nieomylny i jak nikt inny zasługuje na swój tytuł... Bardzo Ci współczuje tego co musiałaś przejść. Takie podcinanie skrzydeł przez osoby, które teoretycznie są tam po to żeby pomóc nam je rozwinąć jest bolesne. Ja sama swoje studia będę wspominała jako słodko-gorzki okres, właśnie ze względu na specyficznego wykładowcę, z którym przyszło mi się zmierzyć. Zazdroszczę Ci tego hiszpańskiego, zawsze chciałam się go nauczyc, ale jak na złość zawsze jako drugi język trafiał mi się niemiecki. Z niecierpiwością czekam na kontynuację i życzę dużo weny, pozdrowienia! Agata
OdpowiedzUsuńNiestety ale ludzie często wyżywają się na innych za swoje niepowodzenia, ja osobiście uważam że takie zachowanie tej profesorki powinni być dla ciebie nie uwłaczające a dodając skrzydeł bo to oznacza że zobaczyła w Tobie zagrożenie. Prawdopodobnie napisałaś pracę na zbyt dobrym poziomie(możliwe że nawet na lepszym niż ta pani byłaby w stanie napisać) dlatego takie robiła problemy. Myślę że te nastawienie że to studenci są dla profesorów a nie ze to profesorzy są dla studentow jeszcze długo nie minie. Niestety studia właśnie utwardzają nam tylko żeby potem po wejściu w życie dorosłe nie być zaskoczony gdy nam się przydarzy taka sytuacja. Jedyne co to warto patrzeć na tą sytuację ile możesz z niej wynieść a nie ile stracilas a i tak szukając pracy nie podajesz pracodawcy oceny z dyplomu :) pamiętaj na przyszłość że możesz się że swoimi czytelnikami podzielić takimi chwilami słabości, ty dajesz nam coś od siebie więc daj nam też dać coś od siebie dla Ciebie :) no i przede wszystkim w końcu wraca jeden z najlepszych o ile nie najlepszy blog o tej tematyce. Życzę dużo weny i dużo radości z pisania a także żeby wszystkie sprawy w twoim życiu ułożył się pomyślnie, pozdrawiam😊
OdpowiedzUsuńNo w końcu jakaś pozytywna wiadomość! Wchodzę sobie dziś na Twojego bloga z nadzieją, że może jednak jest coś nowego od Ciebie i się nie pomyliłam! :D Bardzo się cieszę, że jednak nas nie opuściłaś. A co do studiów to doskonale Cię rozumiem jak to jest, choć jeszcze nie piszę pracy licencjackiej, to czeka mnie dopiero za rok chyba, że wcześniej rzucę te studia. Też studiuję filologię tylko angielską wraz z niemieckim. Moja miłość do angielskiego została zabita przez wykładowców. Co kolejny zjazd czuję się tylko gorzej, gdy widzę jak wykładowcy mają nas w głębokim poważaniu a jedna z naszych prowadzących traktuje nas jak zło konieczne. Gdyby nie wykładowcy od niemieckiego myślę, że już w lutym bym to rzuciła nawet nie podchodząc do sesji. A co do Twojej redaktorki, to najpewniej poczuła w Tobie zagrożenie, że ktoś może być jeszcze lepiej poinformowany w temacie w którym ona czuła się mistrzem. Zobaczysz, jeszcze się to na niej odbiję ;) A ty nie przejmuj się, daj sobie trochę czasu przerwy od studiów co wcale nie wyjdzie Ci na złe (mentalny odpoczynek jest receptą na wszystko :D). Życzę Ci, żebyś nie traciła zapału do pisania i radości. Niech wszystko w Twoim życiu ułoży się tak jak tego pragniesz i pamiętaj, my Twoi czytelnicy jesteśmy z Tobą cały czas na dobre i złe i możesz zawsze na nas liczyć. Pozdrawiam cieplutko i ściskam :D
OdpowiedzUsuńNa Ciebie warto było czekać ;) ludzie zawsze będą krytykować. Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg jednego z moich ulubionych opowiadań <3
OdpowiedzUsuńNie mogłaś nam zrobić lepszej niespodzianki. Osobiście uważam, że jesteś niesamowicie utalentowana, a znam cię tylko z tego bloga. Zupełnie nie wiem, co mogłabym Ci teraz napisać. Cieszę się niezmiernie, że postanowiłaś wrócić z nową energią :D
OdpowiedzUsuńTrzeci akapit od końca. Łzy w oczach mam dosłownie. Od kilku lat z Bloggera korzystam wyłącznie dla Ciebie - nie ma tu już więcej rzeczy wartych uwagi. A Ty stworzyłaś gdzieś pomiędzy kałużami krwi w opowiadaniu coś więcej niż tylko fanfiction dla wymierającego fandomu - to jest piękne, że wiesz, że możesz na nas liczyć - nie mylisz się. Jeśli będziesz miała jakiś problem, zawsze pisz. Przecież nawet jeśli nie będziemy potrafili go rozwiązać - wsparcie też się przyda, no nie? :)
OdpowiedzUsuńTymczasem czekam na kolejne rozdziały, blog był w zawieszeniu już wystarczająco długo :3
pozdrawiam cieplutko
Charlotta van Jasson
Droga Realistko!
OdpowiedzUsuńNa samym początku chciałabym zaznaczyć jak bardzo uszczęśliwiły mnie te 2 nowe posty! Wpisałam Twojego bloga w wyszukiwarkę, aby sprawdzić czy na pewno nie pojawiło się coś nowego. Robiłam tak średnio 2 razy w miesiącu od ostatniego wpisu. W trakcie ładowania strona przeszła mnie szybka myśl: "Ech, pewnie nic nie będzie, ale co tam.. przecież zawsze można sprawdzić". I proszę! Taka niespodzianka! Moje serce jest tak uradowane na myśl, że będę mogła dalej czytać Twoje opowiadanie (dawno nie chwyciłam za dobrą książkę ;)).
A propos tego posta: muszę ci się przyznać, że strasznie przeżyłam Twoją historię związaną z tymi felernymi studiami. Bardzo mi się zrobiło przykro, kiedy przeczytałam jak bardzo zostałaś potraktowana nie fair. Rzeczywiście, za własne myślenie można nieźle oberwać... Nie wiem co tacy ludzie robią na takich stanowiskach. Cieszę się jednak, że udało Ci się spotkać właściwych ludzi i takich spotkań Ci życzę! Jestem jeszcze w liceum, uczę się pieczołowicie francuskiego, myślałam nad filologią francuską, ale teraz to się będę poważnie zastanawiać.. ;).
Kończąc mój wywód, chciałabym podziękować za Twój powrót, będę teraz wpadać na bloga co drugi dzień w poszukiwaniu nowych rozdziałów.
Dużo uśmiechu i pogody ducha!
Kasia