niedziela, 30 września 2018

Dramione - Miłość to dwie dusze w jednym ciele

Cześć wszystkim, którzy jeszcze tu zaglądają!

Na wstępie bardzo dziękuję wam za odzew pod ostatnią wiadomością i za wsparcie, jakiego mi udzieliliście. Potrzebowałam takiego wygadania się i nie zawiodłam się na was, a to dla mnie najważniejsze i uwierzcie, że bardzo podniosło mnie na duchu. Ale teraz wróćmy do opowiadania, bo przecież dziś ruszamy z pierwszym rozdziałem!

Jak widzicie blog nie przeszedł żadnych zmian wizualnych, ponieważ się pochorowałam i ledwo widzę w tym tygodniu na oczy. Ten nagły skok temperatury bardzo dał mi się we znaki i po dwóch dniach leżałam rozłożona na łopatki pod kołdrą. Dalej zresztą leżę, ale mam nadzieję, że lekarstwa szybko mi pomogą. Liczę na to, że w tym tygodniu szata graficzna się zmieni, bo mroku już nam nie potrzeba.

Co do samego opowiadania, druga część ma oczywiście zmodyfikowany tytuł i jak widzicie nie jest to już "Miłość to jedna dusza w dwóch ciałach". Uznałam, że warto by było coś pokombinować i wyszła mi taka tandeta, ale gorąco wierzę, że ją przyjmiecie. W końcu nie o tytuł się rozchodzi, a o treść opowiadania.

Jak się za chwilę przekonacie, rozdziały nie będą tak długie, do jakich przyzwyczaiłam was w minionym roku w Zagadkach. Ma to swoje plusy, bo wracamy poniekąd do formy, która bardziej wam odpowiada: więcej dialogów, mniej opisów miejsc, ewentualnie dłuższe deskrypcje emocji towarzyszących bohaterom. Co za tym idzie, rozdziałów będzie o wiele więcej, a i kilku "nowych" bohaterów zostało na stałe włączonych do fabuły. Mam nadzieję, że przyjmiecie ich tak dobrze, jak pozostałych. Wracamy także do tradycyjnych streszczeń w odpowiedniej zakładce, ale dziś jeszcze na to nie liczcie.

Od razu odpowiadam na pytanie, które pewnie będziecie zadawać w komentarzach. Drugi rozdział pojawi się za 3 tygodnie (21.10.2018), tak wyjątkowo, bo mam kilka ważnych spraw zaplanowanych w październiku i potrzebuję jeszcze trochę czasu na pisanie. Wiecie, żeby się rozruszać, ponieważ przez wakacje nie tworzyłam niczego, a forma jakoś nie chce do mnie wracać. Trzymajcie kciuki, żeby jak najszybciej wróciła z urlopu!

Na dziś to by było wszystko, wobec czego gorąco zapraszam was do czytania. Ufam, że druga część perypetii Draco i Hermiony spodoba wam się tak samo, jak pierwsza i zostaniecie z nią do samego końca. Ja zmykam, a was zostawiam z nowiutkim rozdziałem. I pamiętajcie, że widzimy się dosłownie za chwilę!

Wasza Realistka :)



Dramione – Miłość to dwie dusze w jednym ciele
Rozdział 1
Kiedy wspólne życie ma dwie strony medalu.
Na dodatek wygranego w kompletnie różnych zawodach.


* * * * *

            Metalowy dzwoneczek oznajmiający przybycie gości omal nie odleciał ze ściany wraz z drewnianym uchwytem, na którym został powieszony, gdy drzwi frontowe otworzyły się z impetem. Wraz z nimi do czekoladziarni wpadła zziajana Pansy, zdejmując z siebie w biegu szalik i rozpinając zimową kurtkę.
            - Spóźniona, wiem – krzyknęła od wejścia do nieco zdziwionej, acz niezdenerwowanej Hermiony kończącej mycie drewnianej podłogi. Pani Potter przebiegła obok koleżanki, rzucając się prawie na kontuar, przed którym ledwie udało jej się wyhamować. Złapała w pośpiechu za wiszący na dębowym wieszaku fartuszek, próbując jak najszybciej go założyć, ale szło jej to wyjątkowo ciężko, a co nie uszło uwadze spokojnej panny Granger.
            - Lilly coraz bardziej grymasi, w ogóle ostatnio jest wyjątkowo nieznośna. Nie wiem już, co z nią robić – wysapała, mocując się przez cały czas z wiązaniem, które jak na złość nie chciało z nią współpracować. – A jeszcze moi rodzice zaplanowali sobie wyjazd do Francji i przez dwa tygodnie będę zdana tylko na siebie.
            - Może w takim razie to najwyższy czas porozmawiać z Harrym? – zasugerowała Hermiona, siadając na najbliższym krześle z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Przyjaciółka spojrzała na nią sceptycznie, przez moment nawet sprawiała wrażenie poirytowanej, ale złość i wątpliwości szybko z niej uleciały, a ich miejsce zastąpiło głębokie rozgoryczenie.
            - Nie – odparła po chwili stanowczo, oblizując spierzchnięte i poranione od ciągłego przygryzania wargi.
            Pansy bardzo przeżywała rozłąkę z mężem, nawet jeśli była ona wyłącznie tymczasowa. Starała się jakoś sobie ze wszystkim radzić, ale z dnia na dzień zmęczenie brało nad nią górę, wręcz zaczynało w niej dominować. Coraz ciężej patrzyło się na jej podkrążone od niewyspania oczy, cień uśmiechu, który mimo wszystko zawsze starała się przywdziewać na usta, nawet w rozmowie nie była tą samą sobą, co jeszcze kilka tygodni temu. O Harrym nie chciała mówić, a jeśli już coś o nim wspominała, to były to suche słowa rzucane na wiatr. Bolało ją, że osoba, która powinna być dla niej największym oparciem nagle wyparowała z jej życia, ale mimo wszystko ani razu się na to nie żaliła. Robiła co mogła, by Lilly nie odczuwała braku ojca, jednak dzieci podświadomie rozumieją znacznie więcej, niż nam się wydaje. Być może z tego powodu dziewczynka sprawiała coraz większe problemy wychowawcze. Ale Pansy nigdy na nią nie krzyczała, zawsze ze spokojem znosiła jej humorki, cierpliwie tłumacząc, że czegoś na przykład jej nie wolno. Co prawda rodzice pomagali jej jak tylko potrafili, ale kobieta nie miała sumienia, by zostawiać z nimi wnuczkę od rana do późnej nocy, choć wiedziała, że nigdy by jej tego nie odmówili. W ten sposób dni uciekały jej przez palce, były jak woda płynąca rwącym strumieniem, a ona nie miała już sił by ją powstrzymywać. Wszystko działo się jak w amoku, nie miała czasu, by usiąść i na spokojnie zastanowić się nad tym, co będzie dalej, bo nawet nie chciała o tym za bardzo myśleć. Jednak nikt nie jest niezniszczalny i Pansy bardzo dobrze o tym wiedziała. Bała się jedynie, że sił, których jej bardzo potrzeba, ubędzie stanowczo za wcześnie.
            Westchnęła przeciągle, spoglądając kątem oka na zmartwioną przyjaciółkę. Hermiona, jako osoba dość wrażliwa, zawsze wyczuwała, kiedy coś ją gnębi do tego stopnia, że nie jest w stanie już sobie z tym poradzić. Często oferowała jej wsparcie, ale pani Potter korzystała z niego tylko w nagłych przypadkach. Niestety tak się złożyło, że znalazła się w punkcie bez wyjścia i siedząca nieopodal przyjaciółka była jedyną osobą, do której obecnie mogła się zgłosić po pomoc. Postanowiła jednak jeszcze z tym chwilę zaczekać. Nie chciała bowiem zwalać się pannie Granger na głowę, tym bardziej, że w jej życiu zaszły spore zmiany, które niekoniecznie były Pansy na rękę.
            - Nie mówmy o tym na razie, dobra? – poprosiła nieśmiało, patrząc na byłą Gryfonkę z niemym błaganiem. Dziewczyna westchnęła cicho, ale przystała na jej prośbę. Zbyt dobrze wiedziała, że siłą niczego nie wskóra, więc postanowiła dać brunetce nieco więcej czasu. Obawiała się jednak, że im dłużej będzie zwlekać z potrząśnięciem przyjaciółką, tym większą krzywdę zrobi sobie swym oślim uporem. – A jak wspólne życie z Draco? W ogóle o was nie pytam, przepraszam cię za to.
            - Masz teraz ważniejsze sprawy na głowie, więc nie mam o co mieć pretensji – odparła z lekkim uśmiechem Hermiona. Pytanie odrobinę ją zaskoczyło, a raczej wyrwało z przygnębiających myśli, pchając w jeszcze większą czarną dziurę kontemplacji. Bo wspólne życie z Draco było... wyjątkowo uciążliwe.
            Ciekawskie, acz w miarę przyzwoitości, spojrzenie Pansy dawało jej do zrozumienia, że powinna udzielić jakiejkolwiek odpowiedzi, chociażby zdawkowej. I właśnie tą drogą panna Granger postanowiła podążać, nie zdając sobie sprawy, że bardziej tym sobie zaszkodziła, aniżeli pomogła.
            - W porządku – skłamała z serdecznym uśmiechem na ustach, przypominając sobie poranną sprzeczkę o metodę ścielenia łóżka. – Układa się nam.
            Cisza, jaka zapadła w czekoladziarni po tych słowach, dla kasztanowłosej kobiety trwała godziny, a minęły może ze trzy sekundy. Normalnie przyjaciółka dopytywałaby ją o jakieś szczegóły; oczywiście – jak na panią Potter przystało – byłaby przy tym wciąż nieco sceptyczna. Tymczasem kobieta patrzyła się na nią jedynie z lekko uniesionymi brwiami, dodatkowo uwypuklającymi spore worki pod oczami.
Hermiona czuła, jak kąciki uśmiechniętych ust zaczynają jej powoli drgać. Nigdy nie była perfekcyjnym kłamcą i wszelkie fałszerstwa, jakich kiedykolwiek próbowała się dopuścić, zawsze prędzej czy później wychodziły na jaw. Nie inaczej było i tym razem, gdyż wymuszony uśmiech nie chciał zbyt długo z nią współpracować, demaskując tym samym nikczemny plan zatuszowania rzeczywistości wspólnego życia z Malfoyem.
- Naprawdę? – spytała po jakimś czasie Pansy, przyglądając się z powątpiewaniem koleżance, która jeszcze chwilę głupkowato potakiwała głową. Miała ochotę roześmiać się na ten widok, ale panna Granger była od niej szybsza.
- Oczywiście, że nie – odrzekła rozbawiona, a jednocześnie lekko rozgoryczona, podpierając głowę na ręce. – To jest przecież Malfoy, a nie książę z bajki. Tu nic nie ma prawa być w porządku.
- Od początku uważałam, że za bardzo się z tym wszystkim pospieszyliście. – Podeszła do Hermiony, siadając na drugim krześle naprzeciwko niej. Z tej odległości zmęczenie widoczne na jej nieco bladej twarzy było wręcz przerażające; zwłaszcza poszarzała cera i sińce pod oczami wybijały się na pierwszy plan. – Znam go znacznie dłużej, a uwierz mi, że mocno bym się zastanawiała, czy chciałabym z nim zamieszkać.
- Ty mnie próbujesz pocieszyć czy dobić? – spytała panna Granger, na co Pansy uśmiechnęła się dobrodusznie.
- Chcę ci pomóc – odparła, krzyżując ręce na piersiach. Jej matczyny głos był bardzo pokrzepiający, a jednak gdzieś tam w środku Hermiona uważała go za drażliwy. Nie lubiła, gdy ktoś ją pouczał, ale w tym przypadku przyjaciółka miała nad nią nieznaczną przewagę. Nawet jeśli jej małżeństwo z Harrym ma dość krótki staż, to jednak dalej są ze sobą na tyle długo, by mogła prawic jej kazania o wspólnym życiu. Nie wspominając, że mają Lilly, której nie kupili na wyprzedaży w Ikea.
- Dzielenie mieszkania, to nie tylko mijanie się na korytarzu i mówienie sobie rano „dzień dobry” po wejściu do kuchni – zaczęła, a kasztanowłosa już miała ochotę przewrócić z poirytowania oczami. – Do tej pory każde z was miało swoją strefę prywatności. Teraz musicie je ze sobą połączyć i stworzyć jedną, w której będzie funkcjonować razem. To trudne i mam tego świadomość, ale jeśli chcecie ze sobą być, to nie możecie żyć obok siebie.
- Może i tak – odparła Miona – ale nie wiem, czy zauważyłaś, że Malfoy ma duże problemy z samym pojęciem dzielenia się.
Powyższemu stwierdzeniu ciężko byłoby zaprzeczyć komukolwiek, chyba że omawianemu we własnej osobie. Nie dziwne zatem, że Pansy szybko zabrakło odpowiednich argumentów, którymi mogłaby przekonać pannę Granger, że wspólne życie z arystokratą wcale nie musi być takie złe. Bo co z tego, że kasztanowłosa bardzo by się starała, gdy w tym samym czasie Draco nie dawałby z siebie niczego?
- Znaczy on chce się dzielić, ale tylko wybranymi rzeczami – dodała nieco mniej przemądrzale, idąc w ślady siedzącej obok przyjaciółki i również krzyżując ręce na klatce piersiowej.
- Na przykład? – dopytywała Pansy, nie za bardzo rozumiejąc, co koleżanka ma na myśli.
Hermiona wywróciła oczami i cicho prychnęła, jednocześnie unikając spojrzenia rozmówczyni. Ciężko rozmawiało jej się na tego typu tematy z kimkolwiek, ale jeśli coś się zaczęło, to trzeba to skończyć.
- Łóżkiem – odparła speszona, oblizując nieco spierzchnięte wargi. – Ewentualnie kanapą. A raz nawet dywanem.
Pani Potter, niczym prawdziwa dama, przyłożyła rękę do ust, usiłując tym samym zakryć jawny uśmieszek rozbawienia. Na niewiele się to jednak zdało, gdyż chwilę potem wybuchła głośnym śmiechem, a do oczu naleciały jej łzy, które nieudolnie próbowała zetrzeć rękawem bluzy.
Panna Granger aż za dobrze wiedziała, że w przeszłości arystokrata nie szczędził sobie przygodnych nocy. Tym samym miała świadomość, że zmienienie tych przyzwyczajeń będzie dla niego bardzo trudne, o ile nie graniczące z cudem. Nie oczekiwała od niego zbyt wiele, po prostu liczyła na odrobinę przyzwoitości i wstrzemięźliwości, ale z dnia na dzień przekonywała się, że te dwa wyrazy nie funkcjonują w słowniku Draco, ewentualnie mają bardzo ubogą definicję a sam użytkownik nieczęsto z nich korzysta. Co ciekawe, wcale nie chodziło o to, że jakoś specjalnie się do niej dobierał, bo z tym potrafił sobie poradzić, ale często czynił różnorakie aluzje, wobec których Hermiona nie bardzo umiała się zachować. W tego typu sytuacjach czuła się po prostu zażenowana, płonęła rumieńcem na każdy jego śmielszy dotyk i uciekała w najodleglejszy kąt mieszkania, wymawiając się jakąś zaległą pracą, na przykład zmywaniem naczyń po kolacji. To z kolei prowadziło do drobnych sprzeczek, a Malfoy aż do rana zachowywał się, jakby miał muchy w nosie. Później przechodziło mu na kilka minut, dopóki nie kłócili się o rzeczy bardziej przyziemne, jak sposób segregacji ubrań do prania.
Pansy jeszcze przez chwilę parskała ze śmiechu i próbowała uporać się z wylewającymi się z oczu łzami. Po jakimś czasie jej przeszło, za to humor kasztanowłosej dziewczyny jeszcze bardziej się pogorszył. Wyglądała jak kupka nieszczęścia, której niewiele brakuje, by kompletnie się załamać.
- No cóż – odezwała się do podłamanej Hermiony – jeśli o to chodzi, to od zawsze dawał z siebie więcej, niż się od niego oczekiwało. A tak poza tym? Coś jeszcze cię w nim wkurza?
- Powiedziałabym, że wszystko – odparła była Gryfonka, podnosząc się powoli z zajmowanego miejsca – ale wtedy bym skłamała.
- Czyli jednak jest w tym coś pozytywnego?
Zamyśliła się nad pytaniem przyjaciółki. Z jednej strony wspólne mieszkanie z Malfoyem przerastało ją i wielokrotnie zastanawiała się, czy nie wrócić do małego pokoju  mieszczącego się nad czekoladziarnią. Było jej tam wygodnie, mogła robić co chciała, nie musiała patrzeć na potrzeby drugiej osoby, ale z drugiej strony było w nim pusto. Gdy arystokraty nie było obok, z początku czuła ulgę i przez chwilę towarzyszyło jej uczucie wolności, jednak utrzymywało się w niej może przez kilkanaście minut. Później doskwierał jej jego brak i automatycznie zaczynała myśleć o tym, co będą robić wieczorem, gdy oboje wrócą do domu. To dość dziwne uczucie, takie rozdarcie swoistego rodzaju, którego nie potrafiła zrozumieć. Bo Draco drażnił ją na każdym kroku, ale gdy go przy niej nie było, to momentalnie pragnęła, by się przy niej zjawił. Dokładnie tak, jak teraz.
- To wszystko jest nowe zarówno dla ciebie, jak i dla niego. Jeszcze trochę wam zajmie, nim się ze sobą dotrzecie – odezwała się pocieszająco Pansy, na co Hermiona odpowiedziała bladym uśmiechem. Przyjaciółka miała rację; zna się z Malfoyem prawie dziesięć lat, ale to nie znaczy, że z dnia na dzień zaczną się ze sobą dogadywać na wszystkich płaszczyznach, tym bardziej, że przez siedem lat wymieniali między sobą głównie niepochlebne uwagi, a przez kolejne dwa nie widzieli się na oczy. Sześć miesięcy to wciąż za mało, by mogli mówić o całkowitym porozumieniu. – On nigdy z nikim nie mieszkał, nawet w Slytherinie miał swoje prywatne cztery metry kwadratowe. Ty i Ron wiedzieliście, jak macie się wobec siebie zachowywać, on tego nie wie i nie jest też do tego przyzwyczajony. Dla ciebie to też coś nowego, uczyć się od podstaw jego przyzwyczajeń i codziennego funkcjonowania. Dajcie sobie trochę czasu, a na pewno wszystko zacznie się powoli układać.
- Ja to rozumiem – odparła była Gryfonka – tylko Malfoy ma czasem jakieś wygórowane oczekiwania i nie wiem, co wtedy powinnam robić. Jak w niedzielę o głupi szpinak.
- Szpinak? – zdziwiła się pani Potter, udając się razem z Hermioną do kuchni, by zacząć wyparzać filiżanki na czekoladę. – Przecież on nie lubi szpinaku.
- Teraz już to wiem – odpowiedziała panna Granger, sięgając po pierwsze naczynie i wręczając je przyjaciółce, która rzuciła na nie odpowiednie zaklęcie. Później odłożyła szkło na specjalną suszarkę. – A raczej wiem, jak go robić następnym razem, by nie siedział przy stole, jak naburmuszony przedszkolak za karę.
- Matko z córką, coś ty mu zrobiła? – spytała odrobinę rozbawiona pani Potter. – Kołotuszką mu go do gardła wepchałaś?
- Wystarczy, że będzie świeży, w kolorze żywej zieleni, a nie rozgotowanej papy, mają być liście, nie rozdrobniony, a do tego ser feta w miejsce śmietany – odrzekła rzeczowo Miona, biorąc kolejną filiżankę. – Takie otrzymałam instrukcje. A ja się go od miesiąca nie mogę doprosić, by robił mi rano herbatę, a nie kawę.
O co zresztą codziennie się kłócili, bowiem panna Granger raczej stroniła od kofeiny, a już w szczególności tuż po przebudzeniu. Nie wspominając o śniadaniu, na które jej wystarczała malutka kromka chleba przełożona czymkolwiek, a Draco wręcz na siłę pchał w nią więcej i więcej komentując, że anorektyczki ani trochę go nie pociągają. Nie rozumiał jedynie, że jej żołądek zwyczajnie nie jest w stanie przyjąć dwukrotnej ilości jedzenia.
- Z Harrym też tak było – odpowiedziała Pansy, przypominając sobie początki związku z mężem. – A jak zaszłam w ciążę, to już w ogóle nie wiedział, co robić. Raz chciałam rumianek, a innym razem...
Urwała niespodziewanie, zaprzestając jednocześnie wyparzania wręczonej filiżanki. Patrzyła się apatycznie w białe szkło, jakby próbowała sobie coś przypomnieć, jednak zanim Hermiona zdążyła ją zapytać, co się dzieje, brunetka momentalnie odstawiła trzymane przedmioty na blat i pognała w kierunku zaplecza, z którego wróciła po chwili z torebką, szukając w niej czegoś jak w amoku.
- Jaki dziś dzień? – rzuciła nagle do koleżanki, przekopując wnętrze kieszeni.
- Piątek – odpowiedziała, z przestrachem i niezrozumieniem patrząc, jak Pan wysypuje całą zawartość torby na podłogę.
- Dzień w sensie numer, no który dziś jest? – dopytywała zawzięcie. Niemal rzuciła się przy tym na mały kalendarz, przewracając w nim kartki w zawrotnym tempie, jednocześnie omal nie wyrywając z niego stron.
- Szósty – odparła kasztanowłosa, widząc jak z twarzy przyjaciółki ulatują resztki kolorów. W okamgnieniu stała się praktycznie przezroczysta, ręce zaczęły jej się trząść, a nogi odmawiały posłuszeństwa, pchając ją ku najbliższemu krzesłu. Niestety siedzenie było za daleko, wobec czego osunęła się na miękkich kolanach na podłogę, przytrzymując się drewnianego kontuaru, by nie runąć z łoskotem na posadzkę. Hermiona od razu przy niej uklękła, ale Pansy jedynie schowała głowę między nogami, obejmując je przy tym mocno rękami. Niewielki kalendarzyk leżał w kącie z okładką skierowaną ku sufitowi.

* * * * *

            - Tak szczerze, to nie spodziewałem się takiej normalności. Nie potrafię tego inaczej określić. To nie tak, że wcześniejsze życie było lepsze czy gorsze, ale zdecydowanie było inne, jakby... Nie wiem, może... monotematyczne? Nie zauważałem wielu rzeczy, a nawet jeśli, to nie przywiązywałem do nich zbyt dużej uwagi. Oczywiście, że kierowałem się pewnymi wartościami, ale z perspektywy czasu wydają mi się one dość płytkie, takie przyziemne, które można zdobyć w każdej chwili. Nie były złe, wcale tak nie uważam, w końcu każdy człowiek dochodzi do momentu, gdzie goni za pieniądzem i niczego poza nim nie widzi. Problem w tym, że ja nie miałem innych celów. Liczyło się moje własne zadowolenie, bezgraniczna satysfakcja ze zdobycia kolejnego kontraktu, wykonania go i sfinalizowania za duże pieniądze. I gdzieś w tym chorym wyścigu zacząłem się gubić, błądzić po nieznanych ścieżkach, wpadać w dołki, które sam pod sobą kopałem. To nie było normalne życie, ale nie ukrywam, że nigdy tej normalności nie pragnąłem. Nie chciałem skończyć otoczony nudną codziennością, szarą i bez ekscytacji, w której wstawałbym każdego dnia o tej samej porze, szedł do pracy, wracał, jadł jakiś obiad i kładł się spać. Chciałem od tego uciec i długo uciekałem, jednak nie zauważyłem, że im bardziej oddalałem się od tej niechcianej normalności, tym głębiej wchodziłem w monochromatyczny świat, w którym nawet nie mogłem pomarzyć o szczęściu. To było puste i pozbawione kolorów miejsce, przepełnione negatywnymi, wręcz toksycznymi emocjami, które z biegiem czasu zaczęły mnie wyniszczać, doprowadzać do szaleństwa, a najgorsze było to, że długo nie mogłem tego dostrzec. Odtrącałem ręce pełne pomocy, przepędzałem ludzi, którzy nie uważali mnie za straconego, bo nie widziałem w sobie żadnego problemu. Uważałem, że się po prostu czepiają, przecież nic mi nie jest, tak sobie wszystko tłumaczyłem. Ale pewnego dnia ktoś otworzył mi oczy, rozbił otaczające mnie mury i wyciągnął z tej czarnej dziury, w której tak dobrze się czułem, pokazując mi na nowo kolory, które niegdyś znałem i tak bardzo lubiłem. To był szok, coś jak dzień trzeźwości dla biernego alkoholika, innymi słowy strasznie się męczyłem i szybko zapragnąłem wrócić do ulubionej nory wyzutej z żywych barw. Ta osoba jednak mi na to nie pozwoliła i siłą pchała mnie ku normalności, od której wcześniej uciekałem. To nie tak, że nagle zalały mnie potoki bezgranicznej radości, a chóry anielskie wyśpiewywały hymny uwielbienia dla życia. Tak by było znacznie łatwiej, ale jednak nie było. Pokazano mi za to, że można stracić znacznie więcej, niż pieniądze, że pewnych spraw nie da się odwrócić i trzeba dźwigać ich ciężar, mimo że nie dajemy już sobie z tym rady. Pokazano mi, że czasem trzeba prosić o pomoc, a tym bardziej, że trzeba umieć z niej korzystać i samemu jej udzielać. Największym dla mnie zaskoczeniem był fakt, że pomoc można też nieść bezinteresownie i wcale nie trzeba zaciągać długów wdzięczności, czego sam się szybko nauczyłem, a co dawniej było nie do pomyślenia. Zacząłem czerpać z tego satysfakcję, inną, jakby lepszą od tej poprzedniej, kiedy liczyły się tylko ilości pieniędzy wpływających na konto bankowe. Odkryłem w tym pewną przyjemność nie tylko dla siebie, ale też dla innych. Ta osoba na nowo pokazywała mi rzeczy, o których istnieniu wiedziałem, ale nie potrafiłem z nich korzystać. Nauczyła mnie, jak wiele może zdziałać zwykły uśmiech, taki szczery, płynący z wewnątrz, niewymuszony. Odkryła też przede mną inne oblicze smutku, o którym nie można zapomnieć z dnia na dzień, którego nie można tak po prostu wyrzucić z głowy, jak niewygranego przetargu. Teraz, właśnie dzięki niej, widzę znacznie więcej, potrafię się cieszyć z małych osiągnięć, stałem się spokojniejszy i pewniejszy siebie, stałem się...
            - No w końcu wpadłaś do tego dołka. - Uradowany doktor Spinner wsparł się na drewnianym kiju golfowym, z dumą przyglądając się białej piłeczce, która spoczywała w leżącej na podłodze doniczce. Poprawił po chwili zsuwające się z nosa okulary, odwracając wzrok ku zdezorientowanemu Draconowi stojącemu kilka centymetrów od niego.
            - Pan mnie w ogóle słuchał? - zapytał, na co psychiatra uśmiechnął się dobrodusznie, wyciągając z białego fartucha czekoladkę owiniętą w czerwony papierek.
            - Wyselekcjonowałem odpowiednie informacje z tego patetycznego bełkotu, którym raczył mnie pan przeszło godzinę - odparł z tym samym pogodnym uśmiechem, na co Malfoyowi omal nie pękła żyłka. W myślach nakazywał sobie spokój, by odrobinę sobie pomóc zaczął nawet liczyć do dziesięciu, ale nic to nie dało i im dłużej patrzył się na terapeutę, tym większe pragnienie mordu rodziło mu się w oczach. W dłoniach zresztą również, które zacisnęły się z całych sił na drewnianym kijku wręczonym mu przez lekarza, gdy tylko przekroczył próg jego gabinetu. Poleje się dziś jakaś niewinna krew.
            - Czy nie wspominał pan czegoś o... jak to szło... spokoju i pewności siebie? - zagadnął rezolutnie doktor, przechodząc kilka metrów dalej do kolejnego dołka, którym okazała się filiżanka po kawie. Draco podreptał za nim niechętnie, nie zważając na ciekawskie spojrzenia personelu przychodni obserwującego prowizoryczne pole golfowe utworzone na korytarzu kliniki.
            - Przy panu mój spokój szlag jasny trafia. - Podszedł do piłeczki i przystawił do niej kij, którym następnie odpowiednio się zamachnął i uderzył. Niestety pech chciał, że odbiła się ona od brzegu filiżanki i pognała ku schodom prowadzącym na niższe piętro. Dalej słychać było tylko charakterystyczny dźwięk plastiku odbijającego się od kamiennych stopni. No i wewnętrzne, siarczyste przeklinanie Malfoya, powstrzymującego się z całych sił przed złamaniem trzymanego kijka na kolanie. Lub na głowie zwariowanego terapeuty.
            - Cóż - odrzekł lekarz - nie w sposób zaprzeczyć. A jesteśmy dopiero przy czwartym dołku. Proszę zatem kontynuować tam, gdzie panu przerwałem.
            - Ale pan mnie nawet nie słucha - oburzył się Draco, rozkładając bezsilnie ręce. Dwie stojące nieopodal sprzątaczki trajkotały o nim w najlepsze, a raczej o jego wyimaginowanych problemach, które podsuwała im ich wybujała, przeciążona środkami czystości wyobraźnia.
            - Oczywiście, że pana słucham, ale robię to tak, jakbym miał przed sobą instrukcję obsługi pralki. Zapamiętuję tylko to, jak się ją włącza i wyłącza. - Doktor Spinner ustawił się na lekko rozstawionych nogach, wspiął się dwa razy na palce, później wypiął pupę, a następnie odrobinę się przekręcił  i uderzył w białą piłeczkę, wyprostowując się przy tym, jak na profesjonalnego golfistę przystało, i zaglądając, czy na pewno wpadła do leżącej na korytarzu filiżanki. - Tak zawsze robią na filmach.
            Arystokrata westchnął cicho pod nosem na radość lekarza, który zdobył kolejne punkty w ich dziwacznej rozgrywce. Poczłapał za nim ku schodom z jeszcze większą niechęcią niż wcześniej; dostrzegł wiadro z wodą stojące na półpiętrze, a które okazało się kolejnym dołkiem. Doktor Spinner w tym czasie rozpakował kolejnego cukierka wygrzebanego z białego kitla.
            - Panie Malfoy - zwrócił się do idącego obok Dracona, szeleszcząc czerwonym papierkiem - pański problem jest taki, że jest pan ślepy i głuchy na to, co podpowiada panu umysł. Stworzył pan sobie w głowie wyimaginowany świat, który z pewnością jest wspaniały, jednak kompletnie oderwany od rzeczywistości, która pana otacza.
            - Dlaczego, jak już powie coś doktor z sensem, to musi to być tak brutalne? - zapytał retorycznie arystokrata, zatrzymując się na przedostatnim stopniu i przymierzając się do uderzenia w piłeczkę golfową.
            - Bo jeśli teraz nie zdejmę panu tych klapek z oczu, to za kilka miesięcy zderzy się pan ze smutnym życiem, od którego chcemy pana uratować. - Arystokrata wywrócił dyskretnie oczami, a następnie delikatnie wymierzył kijem w piłeczkę, która odbiła się od niższego stopnia, uniosła kilkanaście centymetrów nad ziemią, by na końcu wylądować w wiaderku z wodą.
            Mówiąc szczerze, miał dziś niemałe problemy ze zrozumieniem doktora Spinnera. Nie to, że kiedykolwiek łatwo odczytywał jego słowa, ale zazwyczaj potrafił się z nim jakoś porozumieć. Teraz czuł się jak dziecko błądzące we mgle, a to nie wróżyło niczego dobrego.
            - Psychika męska to kwiatuszek delikatny, wątły, wrażliwy, rzadko oglądający dzień biały i światło słoneczne, zazwyczaj skromniutko i cichutko przyczajony w cieniu. - Lekarz mówił, jakby recytował jakiś wierszyk. Draco mimo wszystko słuchał go bardzo uważnie, omal nie wpadając w wiaderko pełne wody, gdy terapeuta skończył się wypowiadać. - Z przerażającą łatwością zdychający na zimnym wietrze, mrozie, w ogniu przeciwności i wśród zaburzeń atmosferycznych.
            W ostatnim momencie ominął pojemnik, a psychiatra uśmiechnął się dobrodusznie, nawet nie sprawdzając, czy uderzona przed chwilą piłeczka wpadła do prowizorycznego dołka.
            - Nie przesadza pan trochę? - Doktor wskazał mu na kolejne schody, po których zaczęli kierować się ku niższemu piętru.
            - Próbuję zmusić pana do nieco innych refleksji nad obecnym trybem życia - odparł, wzdychając cicho pod nosem i uśmiechając się serdecznie do przechodzącej obok kobiety. Wnioskując po identycznym, białym fartuchu, również była lekarzem, jednak w uśmiechu starszego mężczyzny Draco dopatrzył się lekkiej fałszywości.
            - Dzień dobry, Robercie - przywitała się kobieta, poprawiając oprawki czerwonych okularów w kształcie kociego oka.
            - Beatriz, skarbie, jak miło cię widzieć - odpowiedział psychiatra, odprowadzając koleżankę wzrokiem do windy. Gdy tylko za kobietą zamknęły się drzwi, promiennych uśmiech momentalnie opuścił twarz doktora. - Tania bździągwa. Na czym to stanęło?
            - Na refleksji o moim obecnym trybie życia? - odparł nieco skonsternowany Malfoy, kierując się za doktorem Spinnerem ku niewielkiemu sklepikowi umieszczonemu na końcu korytarza. Z daleka dostrzegł siedzącą za kontuarem sprzedawczynię, której wygląd raczej nie zachęcał do jakichkolwiek zakupów. Jak się później okazało, Draco nie pomylił się za bardzo w przypuszczeniach odnośnie jakości obsługi kiosku.
            - Bo widzi pan, panie Malfoy, w życiu każdego mężczyzny przychodzi taki dzień, gdy zaczyna mu doskwierać swoistego rodzaju samotność - zaczął bardzo filozoficznie lekarz, powolutku przesuwając się ku sklepikowi. - Instynktownie zaczyna wtedy szukać pary, niekiedy wyostrzają mu się samcze receptory, aczkolwiek proces poszukiwania właściwego obiektu mogącego wypełnić lub chociaż wpłynąć na poczucie pustki jest bardzo żmudny i zwieńczony wieloma porażkami. Teraz pytanie do pana. Co nowego wprowadził pan do swego życia, że ta samotność zaczęła się zwiększać?
            Draco już miał przygotowaną odpowiedź, ale zaskoczyła go forma zakończenia skierowanego do niego pytania, przez co głos ugrzązł mu w gardle. Wcześniej zdążył jedynie otworzyć usta i z tak rozchylonymi wargami szedł przy psychiatrze do kiosku, a żadne sensowne myśli nie przychodziły mu do głowy. Z chwilowego otępienia wyrwał go skrzekliwy i dość opryskliwy głos sprzedawczyni, która ryknęła na doktora Spinnera, zanim ten doszedł do kontuaru.
            - Nie ma! Nie ma i nie będzie! Ja mam dość ściągania pięćdziesięciu rodzajów cukierków dla pana, bo wszystkieś pan już wcześniej zeżarł. Ludzie! Jak tak można! - wydarła się na pół kliniki, wymachując przy tym grubymi rękami. Na zaskoczonego Malfoya w ogóle nie zwróciła uwagi.
            - A te ciągutki z syropem klonowym są może jeszcze? - spytał grzecznie doktor Rob, wspierając się na kamiennej ladzie. Sklepikarka przysunęła się do niego przez dosyć spore okienko, zamykając wcześniej czytaną gazetę.
            - Paczy mie pan na usta - warknęła, chcąc jeszcze coś dodać, ale lekarz był nieco szybszy.
            - Właśnie widzę, że maszynki do golenia się pani w domu skończyły.
            Sprzedawczyni momentalnie zapłonęła gniewem, czemu Draco absolutnie się nie dziwił, aczkolwiek gdy kątem oka zerknął na kobietę musiał przyznać, że terapeuta miał rację; nad wąskimi wargami wymalowanymi różową pomadką o perłowym wykończeniu rozciągały się szare krzaczki sięgające praktycznie do nosa.
            - Z pana zwykła świnia, nie mężczyzna! Kto to widział, żeby takie rzeczy kobiecie mówić?!
            - To może zostały jeszcze te draże z adwokatowym wnętrzem? - zapytał jakby nigdy nic doktor Spinner, przeliczając wyciągnięte z kieszeni pieniądze. - Albo pałeczki cynamonowe z jabłkowym środkiem?
            - Panie głuchyś pan?! Nie ma! Dla takiego starego capa jak pan niczego nie ma! - krzyknęła do mężczyzny kobieta, odganiając go gazetą. Draco uznał, że to idealny moment, by wtrącić się do rozmowy, jednak w ogóle nie przewidział, jak źle ta ingerencja może się dla niego skończyć.
            - Chyba się pani zagalopowała - zwrócił się do sklepikarki, a jej małe oczka od razu przerzuciły się na niego.
            - Synek - odparła po chwili, opierając się na skrzyżowanych ramionach - pytał cię kto o co? Ty się lepiej zastanów, czemu żeś tu przylazł, bo z takimi, jak ten tu ło - mówiąc wskazała na niewzruszonego doktora Spinnera - normalni się nie zadają. Zresztą jemu też ktoś zwoje na mózgu za bardzo wyprasował i teraz łazi i złotymi myślami z fartucha sypie, zawracając ludziom dupę.
            - Stefanio, pan Malfoy to naprawdę ciężki przypadek, proszę o odrobinę wyrozumiałości - odezwał się psychiatra, nim arystokrata zdążył otworzyć usta. Może to nawet lepiej; wrodzona złośliwość nakazywała mu pomścić splamiony przez sklepikarkę honor i urażoną dumę, a jak powszechnie wiadomo, Malfoyowie nigdy nie biorą jeńców, zaś zemsta jest krwawa i wyjątkowo okrutna.
            Sklepikarka zaśmiała się szyderczo na słowa lekarza, wychylając się jeszcze bardziej przez okienko. W ogóle nie przeraził jej pogardliwy i wściekły wzrok Dracona, którego jakieś niesamowite siły powstrzymywały przed wtargnięciem do kiosku i doszczętnym zdemolowaniem go.
            - A co, kobitka okazała się freudowskim koszmarem?
            - Wiesz, że to nawet bardzo interesująca hipoteza? - odparł doktor Rob, zdejmując z nosa grube oprawki i przecierając je kawałkiem fartucha.
            - Do tego to ty się lepiej nie mieszaj - poradziła wyjątkowo życzliwie Stefania, zerkając co rusz na podminowanego Malfoya. - Ty się na sprawach sercowych w ogóle nie znasz. Już prędzej na hodowli buraków!
            - Kilku moich pacjentów wiedzie teraz bardzo szczęśliwe życie dzięki moim terapiom. - Kobieta wybuchła dźwięcznym śmiechem na słowa lekarza, podając mu przy okazji paczkę cukierków, a raczej rzucając nią na kamienną ladę przytwierdzoną do kiosku.
            - Pewnie, że tak, bo wszyscy są po rozwodach!
            Draco stał nieco na uboczu, czując się wyjątkowo nieswojo, ale mimo wszystko uśmiechał się kurtuazyjnie, czekając aż doktor Rob rozpakuje kolejnego karmelka, podśmiewując się jeszcze przez chwilę z przeuroczą Stefanią. Nie spodziewał się, że prawdziwy koszmar terapeutyczny dopiero na niego czeka, a za wszystko będzie mógł podziękować pani sklepikarce.

* * * * *

            Nigdy nie spotykał się z kobietą spoza świata magii. Prawdę mówiąc, spotykał się tylko z dwiema dziewczynami, z czego jedna zbałamuciła go Amortencja, a z drugą miał syna, na dodatek później od niego odeszła. Doświadczenie w miłości marne, żeby nie powiedzieć kiepskie. Nie licząc oczywiście młodzieńczego zauroczenia Fleur, która wyszła za mąż za Billa. Czy można być jeszcze większym przegranym?
            Pogodził się z faktem, że nie byli sobie z Hermioną zapisani w gwiazdach. Czasami nawet przyłapywał się na myśleniu, że związali się ze sobą tylko dlatego, że dla całego otoczenia było oczywiste, iż powinni ze sobą być. Po prostu wszyscy od nich tego oczekiwali, a oni - jak głupi - podążyli tą ścieżką, nie słuchając tego, co dyktowały im serca. Nie mógł powiedzieć, że nie kocha kasztanowłosej kobiety, ale zdał sobie w końcu sprawę, że uczucie, które do nie żywi, porównywalne jest raczej do miłości braterskiej, niż do tej romantycznej, pełnej uniesień, co wszelkie zło przetrzyma i tak dalej, i tak dalej. Przyjaźni się nie oszuka, przeznaczenia nie zmieni, mimo że usilnie próbowali, choć robili to wyłącznie na przekór. Oczywiście, że cieszył się, gdy dowiedział się, że zostanie ojcem; Hermiona też była cała w skowronkach, ale gdzieś podświadomie czuli, że dziecko to jednak za mało, by utrzymać ich przy sobie. Z perspektywy czasu zrozumiał, że gdyby Freddy przeżył, to i tak ich drogi by się rozeszły. Po prostu do siebie nie pasowali, próbowali zbudować wspólny świat, ale każde miało inną wizję. Żałował jedynie, że musieli przyjąć na swe barki jeszcze więcej bólu, by w końcu do tego dojrzeć, a ich przeszłość została skalana tragicznymi wspomnieniami.
            Zmiana klubu, otoczenia i życia pozwoliła mu zrozumieć, że miłość zwyczajnie nie jest dla niego. Jeśli się zakochiwał, to zawsze w niewłaściwej kobiecie. Miał już dość porażek, poharatanego serca, bezsennych i smutnych nocy, w trakcie których nie ma się do kogo przytulić czy wsłuchiwać w jego spokojny oddech. Był już tym wszystkim zmęczony, ale i pogodzony. W końcu nie każdy musi założyć rodzinę, mieć kochającą żonę i gromadkę dzieci biegających po ogródku za domem; jedno dziecko już poza tym miał, a jego strata każdego dnia boli tak samo mocno. Czy jest sens szukać miłości na siłę, jeśli do tej pory przyniosła mu jedynie smutek? Postanowił z tego wszystkiego zrezygnować; wrócił do Londynu z zamiarem pożegnania się z Hermioną na zawsze, ale wtedy życie postanowiło wziąć go za fraki i poturbować ponownie, stawiając na mu drodze kolejną kobietę.
            Każdy wie, że serce i rozum nie lubią się dogadywać i praktycznie zawsze nadają na różnych falach. Znacie to uczucie, gdy patrzycie na jakąś osobę, a wasz mózg wysyła wszelkie możliwe sygnały ostrzegawcze, drąc się wniebogłosy "nie zakochuj się"? A nim się obrócicie, serce mówi "no i stało się"? Ron miał wrażenie, że właśnie tak funkcjonuje przy kobietach. Wystarczą mu trzy sekundy, by wpaść po uszy. I tak właśnie było z Samanthą, którą poznał pewnego zimowego popołudnia, gdy przyszła razem z jego matką do Nory. Przepadł, nim zdążył zamienić z nią chociaż słowo.
            Ponoć człowiek uczy się na błędach. Człowiek może i tak, ale Ronald z każdym dniem miał wrażenie, że bardzo dużo brakuje mu do statecznego reprezentanta gatunku homo sapiens. Codziennie budził się ze wspomnieniem uroczej Sam, z którą udało mu się spotkać dwa razy na kawie. Po każdym z tych wyjść wracał do domu z przekonaniem, że przecież to nic nie znaczy, a kobieta jest po prostu bardzo miłą osobą, z którą lubi spędzać czas, a przede wszystkim, płynie on przy niej jakoś inaczej. Z godziny na godzinę okazywało się bowiem, że mają dużo wspólnych zainteresowań, łatwo im się ze sobą rozmawia, a nawet mają podobne poczucie humoru, choć na pierwszy rzut oka po spokojnej i dystyngowanej Samancie w ogóle tego nie widać. Kiedy wrócił do Stanów, od razu poczuł, że czegoś mu brakuje. Stał się markotny, mimo że na treningach szło mu wyśmienicie, a drużyna mocno podskoczyła w tabeli. Ale on nie widział w tym powodów do szczęścia, a nawet miał wrażenie, że jest w niej niepotrzebny. Wmawiał sobie, że przez nieco wydłużony pobyt w Londynie zaczął za nim tęsknić, ale prawda była zgoła inna, a uświadomił to sobie dopiero, gdy pewnego śnieżnego wieczoru otrzymał zaskakujący telefon. Po nim już nic nie było takie, jak dawniej.
            Postanowił zaryzykować. Ostatni raz dał szansę uczuciu, które do tej pory stroiło sobie z niego wyjątkowo nie śmieszne żarty. Spotkał się z Sam kolejny raz; opowiedział jej o swojej przeszłości, będąc przygotowanym, iż kobieta może go po prostu wyśmiać lub odrzucić, gdyż za wiele sobie wyobrażał. Ona jednak wysłuchała całej historii, na koniec obdarzyła ciepłym uśmiechem i pocałowała tak czule i delikatnie, że aż zakręciło mu się w głowie. Od tego wydarzenia minął tydzień, a on chodzi bez ustanku z głową w chmurach, marząc o najbliższej przerwie w sezonie, by móc zobaczyć się z kobietą, która wyciągnęła do niego dłoń, gdy myślał, że życie skazuje go na wieczną samotność. Może się pospieszył, może znów dostanie bolesnego kopa w cztery litery, ale nie miało to dla niego znaczenia. Bo gdzieś tam podświadomie czuł, że tym razem to nie jest tylko zauroczenie.
            Samantha to intrygująca kobieta, bardzo sympatyczna, a zarazem jest w niej coś takiego, co przyciąga i nie pozwala oderwać wzroku. Zdążył się o niej dowiedzieć, że jest wyjątkowo zorganizowana, gdyż wymaga tego od niej jej praca. Co prawda nie powiedziała mu dokładnie, gdzie pracuje, ale wiedział, że jest to jakaś firma architektoniczna, a ona jest w niej od załatwiania wszelkich formalności. Dlatego rozumiał, że nie może sobie pozwolić na długie urlopy, obecnie żadne, gdyż - jak mu powiedziała - jej szef jest na zwolnieniu i został jedynie jego zastępca, więc musi się biedna produkować podwójnie. Nie wyglądała jednak na przygnębioną tym faktem, dzięki czemu nieco mu ulżyło, gdyż myślał, iż kobieta jest terroryzowana przez swego przełożonego. Ona jednak stanowczo temu zaprzeczyła, a nawet mówiła, że uwielbia swoją pracę i wbrew pozorom dobrze dogaduje się z prezesem. Dla Rona jej umiejętność organizacji czasu była z początku sygnałem alarmowym, ale od słowa do słowa okazało się, że jej życie prywatne już nie jest takie usystematyzowane; lubi wyrwać się gdzieś wieczorami, nawet jeśli tylko na godzinę i totalnie spontanicznie, poza tym uwielbia wypoczynek na świeżym powietrzu i kocha pływać, co mógł zauważyć po przepięknie uformowanej sylwetce. Zdziwiło go natomiast, że ogląda mecze quidditcha. Nie spodziewał się, że wiedziała cokolwiek o magicznym świecie, a tu olbrzymie zaskoczenie. Później wyjaśniła mu, że większość osób w firmie, w której pracuje, to czarodzieje, więc nauczyli ją tego i owego, choć uprzedzono ją, że nie może nikomu więcej zdradzić tego, co sama wie. Cały wieczór spędzili na dyskutowaniu o tym, który kraj ma lepszą reprezentację, a kiedy Ron w końcu zdradził się, że sam jest jednym z zawodników, Sam aż zaświeciły się oczy i zadawała mu pytania o różne zwody czy zagrania. Nie obchodziło ją, że zna o wiele sławniejszych sportowców, kompletnie nie zwracała na to uwagi, quidditch interesował ją sam w sobie, a dla niego było to niczym gwiazdka z nieba.
            Ktoś mógłby powiedzieć, że to za mało, ale dla niego było wystarczające, by obdarzyć ją uczuciem, którego myślał, że więcej nie doświadczy. Z jednej strony bał się, że się pospieszył i zaraz znowu się przejedzie na własnej głupocie, ale z drugiej, Sam miała w sobie coś, co sprawiało, że chciał z nią spędzać więcej czasu i dowiadywać się o niej nowych rzeczy. Nie liczył na wiele; może to i lepiej, gdyż ilekroć wyobrażał sobie szczęśliwą przyszłość z jakąś kobietą, życie płatało mu figla i szybko mu ją zabierało. Tym razem postanowił dać działać sercu i zawierzyć mu całkowicie, choć niewiele z niego zostało. Czuł jednak, że Samantha wypełnia te przeraźliwe pustki, które powstały w nim po odejściu Hermiony.

* * * * *

            Na stoliku piętrzyły się słoiczki z przeróżnymi farbami, dookoła nich można było z kolei dopatrzyć się niezliczonej ilości pędzli, a przy oknie stała drewniana sztaluga. Przed nią stała zamyślona Ginny, mieszając kilka kolorów na specjalnej palecie; ciążowy brzuszek stał się już na tyle widoczny, że musiała zrezygnować z ulubionego, dość wysłużonego fartucha, który zawsze nosiła, kiedy malowała. Zastąpiła go ciemnymi ogrodniczkami, ale nie czuła się w nich komfortowo. Może dlatego, że jeszcze miesiąc temu były dobre, a dziś uciskały ją w niektórych miejscach, przez co na niczym nie mogła się skupić. A przynajmniej tak sobie wmawiała, że to wina odzieży.
            Mogłoby się wydawać, że życie rudej kobiety wróciło na właściwe tory. Ponownie zamieszkała u Blaise'a, który praktyczne nosił ją na rękach, rodzice otaczali ją znacznie większą opieką, a nawet zaprzyjaźniła się ze świadomością, że zostanie mamą, co wcale takie ławe nie było. Ale to były jedynie pozory. Wewnątrz czuła olbrzymią odrazę do samej siebie, nie mogła pogodzić się z faktem, że wszelkie kłamstwa i samolubność zostały jej tak łatwo wybaczone, zwłaszcza przez narzeczonego, który ani razu nie dał jej odczuć, że się na niej zawiódł. Oczywiście wiedziała, że ukochany nosi w sobie żal, ale mimo wszystko ciągle przy niej jest i wspiera ją na każdym kroku, przypominając, jak bardzo ją kocha. Ginny jednak nie umiała patrzeć na swe fałszywe oblicze; brzydziła się tym, co zrobiła, miała olbrzymie wyrzuty sumienia, dlatego tak ciężko było jej funkcjonować między najbliższymi, którzy zachowywali się, jakby nic wielkiego się nie stało. Ilekroć Blaise ją przytulał, czuła się winna, a zaraz potem w głowie kotłowało jej się milion myśli, iż nadużywa ciepła jego serca, nie powinna sobie pozwalać na takie dobro z jego strony. W końcu chciała zataić przed nim fakt, że będzie ojcem; nie pojmowała, jak on mógł jej to odpuścić. I każdego dnia, patrząc w swe zakłamane i pełne nienawiści do samej siebie oczy, zastanawiała się, czy został z nią tylko ze względu na dziecko. Bo nie widziała innej możliwości.
            Za uchylonym oknem rozbrzmiał dźwięk samochodowego klaksonu, a w tym samym momencie po bladym i lekko piegowatym policzku Ginny spłynęła gorąca łza. Szybko otarła ją nieco brudną od czerwonej farby ręką, nie zdając sobie sprawy, że jej resztki osiadły na delikatnej skórze. Była rozdarta, bo z jednej strony nienawidziła zostawać sama, a z drugiej, czuła się potwornie, gdy ktoś przy niej był. Ale mimo wszystko brakowało jej jednej osoby. Zawsze mogła na nią liczyć, zawsze jej wysłuchała i doradziła, wspierała ją w najtrudniejszych momentach, a ona co? Ją też okłamała, też chciała odtrącić, a przecież po tylu latach przyjaźni powinna wiedzieć, że Hermiona nigdy w życiu by się od niej nie odwróciła. Teraz nie chciała jej znać, czemu Ginny wcale się nie dziwiła; sama ze sobą nie potrafiła wytrzymać, a co dopiero panna Granger. Jednak brakowało jej przyjaciółki, a świadomość, że przez własny egoizm prawdopodobnie utraciła ją na zawsze, była niesamowicie bolesna. Nawet jeśli uda im się jeszcze ze sobą porozmawiać, nie wrócą do dawnej relacji. Każde lustro można posklejać, ale nie pozbędzie się śladów po jego rozbiciu.
            - To wszystko nie tak miało wyglądać - wydukała cicho, odrzucając paletę na stolik. Przewróciła kilka słoiczków i tubek z farbami, a te rozlały się na drewnianych panelach podłogowych.
            Nie przejmowała się bałaganem. Bez namysłu oklapła w wielokolorową kałużę rozciągającą się przy stole, podkurczając nogi i chowając między nimi głowę. Miała ochotę się rozpłakać, a nawet wyć wniebogłosy, ale nie miała już na to sił. Po prostu patrzyła się w żółtawą stróżkę, która brnęła ku obleczonej w grubą, zieloną skarpetę stopie. Uświadomiła sobie, jak bardzo jest w tym momencie żałosna i załamała się jeszcze bardziej, kręcąc głową między kolanami.
            - To wszystko nie tak - powtórzyła, a w takim stanie zastał ją Blaise, który postanowił wrócić wcześniej do domu.
            - Słoneczko, co ci się stało? - Podbiegł do rudej, od razu siadając obok niej w kałuży z farb i zagarniając w ramiona, lecz Ginny tylko kręciła przecząco głową, starając się go odepchnąć, brudząc go jednocześnie innymi kolorami. Mężczyzna jednak nic sobie z tego nie robił i tulił ją mocniej, czekając, aż się odrobinę uspokoi.
            Życie z Ginewrą nie należało do najłatwiejszych i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Zwłaszcza po tym, jak dowiedział się, że ukochana jest w ciąży i wyjaśnił się powód jej zniknięcia. Dziewczynę często nawiedzały koszmary, budziła się w nocy przerażona, była przygaszona i niechętna do rozmów, choć udawała, że wszystko jest w porządku. Ale nic nie było w porządku i Blaise był tego aż nadto świadomy. Miał do niej żal, zraniła go na wskroś, starając się ukryć przed nim ciążę, ale nigdy jej tego nie wypominał. Starał się nie dać jej tego odczuć, gdyż ruda i tak borykała się z niebotycznymi wyrzutami sumienia, a on nie potrafił długo się na nią gniewać, ani przyglądać jej cierpieniu. Wiedział, dlaczego ukochana tak bardzo rozpacza i serce mu się krajało, ponieważ nic nie mógł z tym zrobić; brakowało jej Hermiony i był przekonany, że pannie Granger też brakuje przyjaciółki, ale to jeszcze nie był czas, by mogły ze sobą porozmawiać. Bał się jedynie, że ten moment nigdy nie przyjdzie.
            Kołysał spokojnie narzeczoną, gdyż dzięki temu szybciej dochodziła do siebie lub po prostu miał takie wrażenie. Na szczęście nie próbowała go już odepchnąć; oddychała szybko i nierówno, jakby zaraz miała się popłakać, ale ku zdziwieniu mężczyzny spod mocno zaciśniętych powiek nie wydostała się ani jedna łza.
            - Ej, Ninny, co się dzieje? - spytał cicho, gładząc ją po rudych puklach splątanych w niesfornego koczka.
            - Jestem beznadziejna, Blaise - odparła, ściskając go mocno za materiał niegdyś błękitnej koszuli. - Żałosna i beznadziejna. Powinieneś się mnie pozbyć, gdy miałeś ku temu okazję.
            - Nie jesteś żałosna i beznadziejna - zaprzeczył, unosząc jej podbródek i spoglądając w lekko uchylone, niebieskie tęczówki - jedynie trochę niezdarna, ale za to też bardzo cię kocham.
            Ginny nie odpowiedziała; spuściła głowę i znów zamknęła oczy, jakby nie chciała wpuścić do nich Zabiniego. Czarnoskóry westchnął na to głęboko, odsuwając się od narzeczonej i opierając o ścianę pod parapetem.
            Nic się nie układało tak, jak powinno. Od kiedy jego Ninny do niego wróciła, ani razu nie odpowiedziała na jego wyznania miłosne. Usuwała się w cień lub blado uśmiechała, ale nigdy nie powiedziała, że ona też go kocha. A to bolało nawet bardziej, niż ucieczka i próba zatuszowania ciąży. Mógł jej wybaczyć strach przed macierzyństwem, mógł zaakceptować jej wątpliwości, ale jeśli nie potrafi już go dłużej kochać, to niech mu to powie, choć z pewnością te kilka słów zniszczy mu świat , a serce obumrze na zawsze.
            Wpatrywał się w lekko przygarbioną sylwetkę ukochanej, gdy ta przysuwała się do niego pod ścianę. Dopiero teraz zauważył olbrzymie sińce pod smutnymi oczami, które unikały go, jak ogień wody. Ściskało go na ten widok w piersi, ale czy mógł coś więcej zrobić, niż być przy niej?
            - Nie chciałam, żeby to tak wyglądało - zaczęła cichutko, zginając jedną nogę mocniej w kolanie i opierając na niej brudną rękę. - Nie chciałam uciekać, kłamać, ale bałam się. Potwornie się tego bałam.
            - Rozmawialiśmy już o tym - wszedł jej w słowo nieco zbyt agresywnie, niż zamierzał, co dostrzegł w jej przygaszonym spojrzeniu. Momentalnie jednak się uspokoił, wypszczając głośniej powietrze z płuc. - Po prostu nie wracajmy do tego, dobrze? Wiesz, co czułem i dalej czuję, ale nie zmieniło to tego, że cię kocham i jesteś miłością mojego życia. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym cię odtrącił przez jakąś chorą, męską dumę.
            - Ale ja tak nie umiem! - uniosła się, uderzając ręką w kolorową kałużę i rozbryzgując ją bardziej po podłodze. - Za to, co ci zrobiłam, powinieneś nie chcieć mnie znać, a ty mi tak po prostu wybaczyłeś. Nie zasługuję na to. Nie zasługuję na ciebie!
            - Gdybym nie chciał cię znać, to nie cieszyłbym się tak z naszego dziecka - odparł spokojnie, usadawiając się naprzeciwko trzęsącej się z nadmiaru emocji Ginny. - Gdybym nie chciał cię znać, nie nalegałbym tak bardzo, byś do mnie wróciła.
            - Ale...
            - To prawda, że jest mi źle z tym, że skłamałaś - mówiąc ujął ją za mokrą od farby dłoń i delikatnie ją ścisnął - ale, do jasnej cholery, kocham cię jak wariat. Na zabój, do szaleństwa, do śmierci, a nawet dłużej. I nie przeżyję, jeśli mnie zostawisz. Nie przetrwam nawet jednego dnia bez ciebie.
            Dziewczyna uniosła na ukochanego wzrok, odwzajemniając uścisk na dłoni i ujmując czarnoskórego za drugą. Ten od razu zacisnął mocniej palce, przybliżając się jeszcze bardziej do narzeczonej.
            - Więc już się nie obwiniaj i uśmiechnij w końcu do mnie, bo brakuje mi ciebie.
            Kąciki ust Ginny wychyliły się nieśmiało ku górze i o dziwo nie musiała się do tego zmuszać. Dla Blaise'a było to jednak za mało, więc gdy na niego spojrzała, od razu pochylił się w jej kierunku, całując delikatnie i obejmując za coraz bardziej zaokrąglający się brzuch.
            - No, teraz lepiej - zakomunikował z ciepłym uśmiechem, ponownie opierając się o ścianę, lecz tym razem zagarnął do siebie rudą, tak że siedziała mu między nogami, przylegając plecami do szerokiej klatki piersiowej. - A to przed chwilą zwalmy po prostu na szalejące w tobie hormony.
            - Nie możesz mnie wiecznie usprawiedliwiać ciążą - odrzekła, patrząc na ich złączone dłonie umorusane farbami. - To nie jest choroba.
            - Przypomnę ci to, gdy nie będziesz mogła zawiązać sznurówek. - Pstryknął ją przy tym leciutko w nos, a Ginny uśmiechnęła się szerzej, mimo że w środku wciąż czuła się niepewnie. Starała się jak mogła zagłuszyć napadające ją wyrzuty sumienia, ale te nadal były bardzo silne i wkradały się do umysłu przeróżnymi zakamarkami. Blaise musiał to zauważyć, gdyż od razu mocniej ją przytulił. Ku wielkiemu zdziwieniu kobieta zadała mu pytanie, na które w ogóle nie był przygotowany.
            - Wiesz coś może o Hermionie?
            Wiedział bardzo dużo, ale czy chciał jej o tym mówić? Sporo się pozmieniało, wiele spraw wywróciło do góry nogami, jednak nie miał pewności, czy to dobry moment, by opowiedzieć o wszystkim ukochanej. Miał świadomość, jak bardzo dziewczyna przeżywa brak przyjaciółki, tylko ślepy nie byłby w stanie tego dostrzec. Jednakże gdzieś tam w środku drzemała w nim obawa o stan psychiczny Ginny, dlatego nie garnął się do streszczania jej kilku ostatnich tygodni z życia panny Granger. Po prostu bał się, że ruda przybije się jeszcze mocniej, a tego by już chyba nie wytrzymał.
            Weasley wyczekiwała jakiejkolwiek odpowiedzi, lecz ta nie przychodziła, co jednocześnie ją martwiło i stresowało. Bardzo brakowało jej Hermiony i chciała chociaż wiedzieć, co się u niej dzieje. Sama nie mogła tak po prostu do niej przyjść; skrzywdziła ją na wskroś i wiedziała, że przyjaciółka nie wybaczy jej tak łatwo. To dość masochistyczne stwierdzenie, ale nawet się z tego faktu cieszyła; wszyscy tak zwyczajnie jej pobłażali, że miała już tego pomału dosyć.
            - Coś tam może i wiem - odparł w końcu Blaise, gładząc kciukiem przyobleczone rękawem bluzki ramię narzeczonej. Po tonie głosu dziewczyna wywnioskowała, że wcale nie chce podejmować tej rozmowy. Ciekawość i troska były jednak od niej silniejsze.
            - Jak jej się układa z Malfoyem? - spytała, a Zabini westchnął cicho, spoglądając kątem oka na jej zmierzwionego koczka.
            - Chyba dobrze - odpowiedział bez przekonania. - Zamieszkali nawet ze sobą.
            - Cieszę się. - Ale wcale szczęśliwa nie była, co nie uszło uwadze czarnoskórego mężczyzny. Wiele by oddała, by być teraz przy Hermione i wspierać ją, a przynajmniej, by osobiście pogratulować jej tak dużego postępu w relacji z arystokratą. Jednak nie mogła, a świadomość, że sama zamknęła sobie drzwi do serca przyjaciółki, dostarczała jedynie nowych porcji bólu.
            - Ginny - zwrócił się do niej Blaise, a ta mruknęła w odpowiedzi, że go słucha - wiem, co ci chodzi po tej ryżej główce, ale nie wydaje mi się, by był to dobry pomysł.
            Ruda odsunęła się nieznacznie od ukochanego, ukazując mu swe rozbite i sponiewierane wyrzutami sumienia oblicze. To rozdarło serce Zabiniego tak mocno, że miał ochotę popłakać się za nich dwoje.
            - Chciałabym ją chociaż zobaczyć - wydukała ze ściśniętym gardłem. - Wytłumaczyć jej wszystko.
            Pragnął ją pocieszyć, podnieść na duchu, że prędzej czy później pogodzi się z Hermioną, ale jak mógł zapewniać ją o czymś, czego sam nie był pewny? Jedyne, co mógł w tym momencie zrobić, to przygarnąć ją do piersi, co zresztą chwilę później zrobił, a Ginny objęła go za szyję najmocniej jak umiała.

8 komentarzy:

  1. Cudo, cudo, cudo! Dopiero teraz poczułam jak bardzo mi brakowało tego opowiadania. Uwielbiam dr Spinner'a (... Właśnie widzę, że maszynki do golenia się pani w domu skończyły... XD) Mam nadzieję,że Ginny poradzi sobie z tą sytuacją i pogodzi się z Hermioną. Czyżby Pansy była w ciąży? I swoją drogą jak idzie Harremu nauka opieki nad dzieckiem? Czekam na kolejny rozdział i życzę weny :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No poezja po prostu.Tak długo nie było rozdziału ale jest i to bardzo dobry <3

    OdpowiedzUsuń
  3. No no, dzieje się u naszych bohaterów tyle, że nawet nie wiem co myśleć. Pansy załamana (a teraz w ciąży to już wgl będzie miała mieszankę humorów), Hermiona załamana bo życie z Draco daje jej w kość, Ginny też załamana bo straciła przyjaciółkę i nie potrafi sobie z tym poradzić ale mam nadzieję, że między nią a Hermioną wszystko się w końcu dobrze ułoży, Blaise załamany bo Ginny załamana...To tylko Draco i Ron są w świetnych humorach ale coś czuję, że u tego pierwszego długo to nie potrwa xD Za to połączenie Rona i Sam może być interesujące, w sumie nie przypuszczałam, że coś między tą dwójką mogłoby się rozwinąć, bo sądziłam, ze Ron sobie wyjechał do USA na dobre i będzie tylko gościem w tym opowiadaniu a tu się szykuję chyba dłuższy epizod :D Błagam, zrób wszystko żebym go nie znienawidziła, bo w Zagadkach bardzo go lubiłam i oby i tu było tak samo, bo w pierwszej części jak się pojawiał nawet gościnnie to działał mi na nerwy :D Pozdrawiam cieplutko i z niecierpliwością czekam na 21.10 :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Genialne! Genialne! Genialne!
    Och... tak się cieszę,że wróciłaś. Przeczytałam pierwsze zdanie i dostałam ataku euforii, coś niewyobrażalnego, nigdy się tak nie zachowuję, a teraz po prostu skakałam ze szczęścia. Tak strasznie mi tego brakowało. Ciebie. Twojego stylu pisania. Tego jak opowiadasz historie. Zabawnych dialogów, wyczerpujący prawie cały temat, długich i tak cholernie interesujących opisów. Po prostu jestem zakochana. Znowu.
    Wracając do rozdziału to mogę powiedzieć tylko jedno. Rewelacja. Czuję się jakby nidgy nie było tej przerwy. Opowieść wciąż ma ten sam klimat, chociaż jest ten powiew świeżości. Naprawdę dobra robota :)
    Nie mogę już wytrzymać. Tu jest tyle wątków, a każdy z nich tak świetnie poprowadzony, każdy równie interesujący i ... potrzebny. Każda postać ma jeszcze tyle do zaoferowania.
    Co do Hermiony i Draco- nie mogę się doczekać jakiejś sceny z nimi w roli głównej. Oczywistym jest, że Malfoy to trudny typ i cieszę się niezmiernie, iż postanowiłaś poprowadzić ten wątek w taki, a nie inny sposób.
    Pansy i Harry- COOO???!!!
    Blaise i Ginny- mam szczerą nadzieję, że ułoży im się, a Ginewra dostanie szansę na naprawienie swoich błędówi i uciszenie wyrzutów sumienia.
    I w końcu moja ulubiona para.
    Draco i dr. Spinner- nic dodać nic ująć. Wyjątkowa para. Oby im się układało jak najlepiej :D.
    Już nie mogę się doczekać następnego rozdziału. Pozdrawiam cieplutko.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jestem przeszczęśliwa, że postanowiłaś kontynuować tę historię. Czuję się jakbym, co najmniej wygrała w totka :D
    Może to niezdrowe, nie wiem.
    Od ostatniego rozdziału szukałam i szukałam, czegoś, co mogłoby wypełnić te uczucie pustki. Nic nie znalazłam. Prawda jest taka, że masz niepowtarzalny styl pisania, który wszyscy uwielbiamy. Już nie mogę się doczekać, żeby przeczytać więcej :) !

    OdpowiedzUsuń
  6. Wielki powrót <3 Aż sobie przeczytam wszystkie wcześniejsze rozdziały. To nic, że już 3 raz, historie takie jak ta, mogłabym czytać w nieskończoność.
    ~ yoko

    OdpowiedzUsuń
  7. Fantastyczne :D Miło wiedzieć, że wróciłaś. Coś czuję, że niedługo wszystkie pary wylądują u doktora Spinnera. Przydałoby im się to :P

    OdpowiedzUsuń
  8. Aaaa!!! Jejku, brakowało mi tego z całego serca, naprawdę. Przeżywam wszystkie emocje wraz z bohaterami. Jestem ciekawa dalszej relacji Hermiony i Draco, wielkiego powrotu Harry'ego(mam nadzieję) i oczywiście czekam, aż Ginny powie Blais'owi, że go kocha!!! Powiem szczerze, że jak napisałaś o wykreśleniu pewnych bohaterów, to przestraszyłam się ogromnie, że chodzi o Wiewiórę i Diabła... Odetchnęłam z ulgą, gdy przeczytałam jak stoi przed płótnem i rozmyśla. Przyznam, że to mój ulubiony związek..(bardzo to głupie, ale lubię ich razem).
    Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział. I tak jak napisałaś, że straciłaś lekkość pisania... ja tego w ogóle nie odczułam. Ale wedle życzenia, trzymam kciuki ;). Dziękuję pięknie za ten rozdział i czekam na następną niedzielę.
    Pozdrawiam cieplutko,
    Kasia

    OdpowiedzUsuń