Cześć!
Dziś krótko i na temat, bo nie mamy zbyt
wiele czasu.
Rozdział jest, tak jak obiecałam i mam
nadzieję wywiązywać się już z każdego terminu. Jest oczywiście nieco dłuższy,
co również zapowiadałam, więc mam nadzieję, że chociaż to podniesie was na
duchu, bo dzieje się w nim, oj dzieje. Nie zdziwię się, gdy po jego
przeczytaniu zadacie sobie pytanie: dlaczego takie złe rzeczy dzieją się takim
dobrym ludziom? Ja też się codziennie o to pytam ;)
Jest w nim kilka błędów, no ale czas
goni, więc wszelkie poprawki odwlekam tyle, ile mogę. Skrycie liczę, że nie
wpłyną jakoś negatywnie na odbiór tekstu, no ale to się okaże.
Najważniejsze info dla was i dla mnie:
kolejny rozdział pojawi się już niedługo, bo już 17 października. Wytrzymamy, nie
martwcie się ;)
Zmykam i zostawiam was z nową lekturą i
widzimy się niebawem!
Wasza Realistka
Dramione – miłość to dwie dusze w jednym
ciele
Rozdział 9
* * * * *
Z reguły nocne
dyżury w szpitalach były dość spokojne. Mało było pacjentów, którzy wymagali
stałego doglądania, dlatego też większość personelu poświęcała się zupełnie
innym zajęciom, jak uzupełnianiem i porządkowaniem zaległej dokumentacji,
wprowadzaniem danych do systemów, wypisywaniem i rozkładaniem leków, itd. Harry
miał to szczęście w nieszczęściu, że niczego nie odkładał na ostatnią chwilę,
jednak teraz, siedząc w pustym i dość ciemnym gabinecie, kompletnie nie mógł
się skupić na wypełnianiu papierów, które z każdym dniem coraz
bardziej piętrzyły mu się na biurku.
Nie
potrafił się skoncentrować, nazwy i dawki lekarstw całkowicie mu się mieszały,
nawet łacińskie nazwy dolegliwości i odpowiadające im kody systemowe stały się
dla niego zagadką nie do rozwiązania. Myśli krążyły samowolnie po głowie,
zderzały się ze sobą i uciekały, miał w niej jeden wielki mętlik, którego w
żaden sposób nie potrafił uporządkować.
Od
kiedy Pansy zażądała rozwodu, nie widział się z nią ponownie. Miał jej jedynie
odesłać dokumenty, ale nie potrafił się na to zdobyć. Podpisał je, złudnie
myśląc, że żona się opamięta, ale przez ten cały czas nie próbowała się z nim
skontaktować. A czas nieubłaganie mijał, przeciekał mu między palcami,
przybliżając to, co nieuchronne.
Skłamałby,
gdyby powiedział, że próbował ratować ich małżeństwo. Kilkukrotnie wybierał
numer Pan, ale w ostatnim momencie zawsze odkładał telefon, a potem upijał się
do nieprzytomności. Nikogo to oczywiście nie interesowało, ale najzwyczajniej w
świecie bał się z nią porozmawiać. Znał żonę na tyle dobrze, że wiedział, że
jeśli zadzwoni do niej tylko po to, by spróbować przekonać ją do zmiany zdania,
rozłączy się. Pansy nie czekała bowiem na jego decyzję, nie miała już żadnych
złudzeń, spodziewała się jedynie jego podpisu na papierach rozwodowych.
Przerażała
go taka wizja przyszłości. Spotkania na sali sądowej, o ile cała sprawa nie
zakończy się na jednej rozprawie, wyznaczanie wysokości alimentów, ustalanie
dni widzenia, jakby był przestępcą i nie mógł zobaczyć się z córką w dowolnym
momencie. Choć była to poniekąd prawda. Zabił ich małżeństwo, odciął się od
niego i porzucił rodzinę dla… Właściwie, dla czego? Dla pracy i kariery? Dla
pieniędzy? Przecież od zawsze wiedział, że to wszystko nie ma żadnej wartości.
Pochylił
się nad biurkiem, ściągając okulary i chowając umęczoną twarz za dłońmi. Miał
już powoli dość, a co gorsza, było mu wszystko jedno, co się z nim stanie. Nie
z Pan i Lilly, one sobie świetnie bez niego poradzą. Był przerażony perspektywą
własnego życia, które powoli, krok za krokiem, staczało się na samo dno. Pił
codziennie i zdecydowanie za dużo, wypalał papierosa za papierosem, a do tego
łykał jakieś śmieszne tabletki, które nie miały szans zadziałać w zderzeniu z
potężną dawką alkoholu, którą zawsze serwował sobie po pracy. Najgorsze było w
tym wszystkim to, że był kompletne pusty. Jak butelki piętrzące się na podłodze
w sypialni.
Ocknął
się, gdy drzwi od gabinetu się otwarły, a do środka wszedł starszy kardiolog.
–
Ciężki dyżur? – Nawet nie spojrzał na kolegę, po prostu westchnął ciężko,
odginając się na fotelu i zakładając z powrotem okulary.
Znał
się z Derekiem od początku pracy w szpitalu. Przewyższał go doświadczeniem i
szacunkiem wśród pacjentów, do tego nigdy nie odmówił mu pomocy. Wiedział
również jak nikt inny, że praca w szpitalu potrafi zniszczyć praktycznie wszystko,
a największe żniwo zbiera właśnie w rodzinie. Derek bowiem rozstał się z żoną
przeszło dwadzieścia lat temu, a swoich dzieci nie widział prawie tyle samo.
Kardiolog
oparł się o szafki przy Harrym, przeglądając wypełnianą przez kolegę
dokumentację.
–
Młody – zwrócił się do niego, śmiejąc się przy tym lekko i niezbyt głośno – coś
ty tu nawypisywał?
–
Odpuść. – Nie miał ochoty wdawać się w dłuższe dyskusje. Chciał być sam, by móc
rozwodzić się w przygnębieniu nad własnym losem.
–
Jasne – odparł –, ale wiesz, że wypisujesz karty zgonu żywym pacjentom?
–
Jasna dupa. – Tylko tyle był w stanie z siebie wydobyć. Pochylił się potem nad
biurkiem, chowając się za splecionymi dłońmi.
Derek
widział, że coś jest na rzeczy, dlatego nie gnębił Harry’ego. Zwyczajnie
odsunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw niego, zakładając nogę na nogę.
–
Chcesz o tym pogadać? – spytał z przyjacielskiej troski.
Znał Pottera na tyle
długo i dobrze, że bez trudu potrafił rozpoznać, kiedy coś go trapi. Dla niego
to dobry dzieciak, jest świetnym lekarzem i jest niesamowicie oddany pacjentom.
Problem w tym, że o ile innym potrafi pomóc, tak sam sobie już niekoniecznie, a
nawet w ogóle.
– O czym? – żachnął się
Harry, nawet nie podnosząc na Dereka wzroku. – Że mam spierdolone życie? Że
spieprzyłem swoje małżeństwo? Że żona mnie nienawidzi?
– Walisz ciężką
artylerią – odparł starszy lekarz, drapiąc się po nieogolonym podbródku.
– Ciężko to mi dopiero
będzie – odburknął Potter. – Pansy z Lilly znikną z mojego życia, zabroni mi
się z nią widywać, ułoży sobie wszystko od nowa, pewnie z jakimś wypacykowanym
gogusiem…
– Nawet jeśli będzie
wypacykowany – przerwał mu surowo Derek –, ale będzie potrafił się nimi
zaopiekować, to nadal będzie lepszy od ciebie.
Harry miał już
zaprzeczyć. Na usta cisnęły mu się same niewybredne słowa, którymi miał zamiar
zasypać kolegę. Jednak jego stanowcze i krystalicznie czyste spojrzenie
założyły mu pętlę na gardło.
Derek miał rację i jako
rozwodnik mógł się wiele wypowiedzieć na temat wartości, jaką jest rodzina.
Nawet jeśli Pansy zwiąże swoje życie z innym mężczyzną, ale będzie mógł jej dać
to, czego jej własny mąż nie potrafił jej zapewnić, żale i pretensje będzie
mógł kierować wyłącznie ku samemu sobie. Dopóki Lilly nie stanie się krzywda i
będzie bezpieczna, dopóki Pan będzie miała szczęśliwe życie, dopóty on nie
będzie miał prawa do negowania jej decyzji.
– Zresztą – odezwał się
ponownie starszy lekarz – czemu się dziwisz? Sam się wykreślasz z ich życia.
– Nie wykreślam –
zaprzeczył Harry. – Po prostu przeraża mnie wizja, że mogę zostać sam i już
nigdy ich nie zobaczyć.
– To czemu tak
zakładasz? – zapytał Derek, odchylając się na krześle.
– Nie wiem – odparł bez
namysłu, a kardiolog zaśmiał się pod nosem.
– Oj młody – odezwał
się do Pottera – na chorobach znasz się znakomicie, ale na ludziach ani trochę.
– A co to ma do rzeczy?
– A no to, że kiedy
mężczyzna i kobieta stają się małżeństwem, stają się jednym organizmem, który
atakują różne choróbska. – Harry patrzył na kolegę powątpiewająco. – Zazdrość,
zwątpienie, niepewność, brak zaufania, samotność… Można wymieniać w
nieskończoność. Nadal jednak jesteście dwójką różnych ludzi. Ergo: możesz
uleczyć małżeństwo po swojej stronie, ale jeśli nie znasz swojej żony, to pies
srał te twoje starania.
– Osrały mnie już wszystkie
okoliczne psy, więc dzięki za radę.
– To idź i kup jeszcze
większą łopatę, żeby kopać pod sobą dołki.
– Nie wiem, czy chcę
iść za głosem gościa, który olał swoją żonę i dzieciaki. – Kardiolog zaśmiał
się gardłowo, machając ku Harry’emu palcem, czym w ogóle się nie przejął.
Dereka ciężko było
urazić, a już z pewnością nie wzmiankami o porzuconej rodzinie. On się tym po
prostu nie przejmował. Nawet będąc świeżo po rozwodzie nie pokazał żadnego
zmartwienia czy skruchy. Po prostu przyszedł na dyżur, założył fartuch,
wieczorem zoperował trzech pacjentów, a rano wyszedł ze szpitala z typową dla
siebie nonszalancją.
– Jeśli chcesz być
taki, jak ja, to jesteś na dobrej drodze – odparł bez nuty złośliwości,
podnosząc się z zajmowanego krzesła. – Ale bez pierdół i sztuczek
psychologicznych, zrób coś ze sobą, chłopcze. Bo niedługo w rubrykę „przyczyna
zgonu” będziesz wpisywał własne nazwisko.
I wyszedł, zostawiając
go w ciemnym i dość chłodnym gabinecie. Chwilę później Harry chwycił za brzeg
biurka i wywrócił je z hukiem.
* * * * *
Wiosna zbliżała się wielkimi krokami, a
coraz częściej wychylające się zza chmur słońce nastrajało pozytywną energią i
budziło chęci do życia. Z pewnością w Narcyzie, która od dnia wymrożenia połowy
szklarni Lucjusza borykała się z ogromnymi wyrzutami sumienia i nic nie
potrafiło poprawić jej humoru. Oczywiście przyznała się przed mężem do błędu,
wiele się też z tego powodu nacierpiała, bo jej małżonek na każdym kroku
wytykał jej te botaniczne morderstwo z zimną krwią. Dosłownie zimną, bo przy
życiu utrzymało się zaledwie kilka roślin. Pozwoliła mu na zakup nowych
sadzonek, nie protestowała, gdy znacząco powiększył szklarnię i zaszywał się w
niej na długie godziny. Wszystko, dosłownie wszystko było lepsze, niż słuchanie
o kolejnych eskapadach ratunkowych w celu odnalezienia Yves.
Tego
dnia obudziła się w bardzo dobrym humorze. Lucjusza nie było, ponieważ miał do
załatwienia kilka spraw w ministerstwie, których nie mógł już dłużej odwlekać. Została
sama, co pierwszy raz od wielu tygodni w ogóle jej nie smuciło.
Nieco
rozczochrana, w niedbale zawiązanym szlafroku, ale szczęśliwa, zeszła do
kuchni, gdzie przygotowała sobie herbatę, z którą udała się do salonu. Za oknem
już czekał na nią duży i zadbany puchacz, trzymający w dziobie kilka przesyłek,
a niektóre z nich miał przywiązane do nóżki.
–
Biedny Harley – odezwała się do ptaka, otwierając mu specjalną okiennicę, przez
którą zwierzę od razu weszło do środka i rozgościło się przy podstawce ze
zbożowymi przekąskami. – Znów cię obładowali, niczym pociąg towarowy.
Puchacz
zaskrzeczał, rozpościerając olbrzymie skrzydła i łasząc się do palców pani
Malfoy, drapiących go po pokaźnych pękach piór na głowie.
–
A Davidson pewnie ma wolne, co? – Sowa zahuczała, jakby chciała odpowiedzieć
Narcyzie, po czym wróciła do zajadania się przysmakami.
Nazwanie
ptaków po słynnej marce producentów motocykli było, oczywiście, pomysłem
Lucjusza, który nie mógł się pogodzić z decyzją swojej małżonki, zakazującej mu
zakupu legendarnego Peashootera. Pan
Malfoy miał bowiem wiele niecodziennych marzeń i kilkukrotnie przechodził przez
tak zwany kryzys wieku średniego, który pani Malfoy wolała nazywać „syndromem
starego lwa na sawannie”. Głód w nim ciągle jest, ale sił już brak.
Spośród
niemałej korespondencji wygrzebała trzy katalogi, na które co miesiąc czekała z
utęsknieniem. Jeden z nich był najnowszym wydaniem Vogue’a, drugi dotyczył
dekoratorstwa wnętrz, a trzeci – na który prawdopodobnie czekała najbardziej –
był miesięcznikiem literackim skupiającym się wyłącznie na literaturze
detektywistycznej. Już miała rozsiąść się ze świeżutkim numerem Pod lupą, gdy spojrzała na okładkę
magazynu dekoratorskiego, na której znajdowała się przepiękna sofa w odcieniu
śnieżnej bieli.
Narcyza
nigdy nie była porywcza. Można było o niej powiedzieć wiele, ale powyższe słowo
najzwyczajniej w świecie nie istniało w słowniku definiującym jej osobowość. A
jednak, gdy tylko spojrzała na mebel na okładce gazety, wyciągnęła ją na
wysokość twarzy, tak że zasłoniła nią widok na starą kanapę, kompletnie
przepadła i nim się obejrzała, siedziała w najlepsze przy kuchennym stole,
rozmawiając z dekoratorem i sprzedawcą z miesięcznika, zamawiając kolejne
produkty z katalogu.
Ekipa
przewoźników działała błyskawicznie, a równie szybko znikały kolejne galeony z
małżeńskiej skrytki państwa Malfoy. Ale Narcyza w ogóle się tym nie
przejmowała. Gdy jedni kurierzy wnosili do willi kolejne meble, drudzy wynosili
stare, które w międzyczasie pani domu sprzedała swoim najbliższym znajomym po
okazyjnych cenach. Gdy została sama w zagraconym salonie, nie mogła ukryć
uśmiechu szczęścia, a ślepia siedzącego na drążku Harleya prawie wyleciały z
orbit.
–
No to teraz trzeba to tylko dobrze ustawić – odezwała się, a echo poniosło się
po całym domu.
Puchacz
nie chciał wiedzieć, jak to wszystko się skończy, a gdy usłyszał podekscytowany
głos swojej właścicielki, zaczął walić jak oszalały w szybkę, błagając, by go
wypuściła. Nie miał bowiem ochoty dźwigać kolejnych ciężarów, a ptasi rozsądek
podpowiadał mu, że pora uciekać jak najszybciej i jak najdalej.
* * * * *
Powrót do domu po wielu godzinach
jałowego siedzenia w szpitalu był dość ciężki zarówno dla Hermiony, jak i dla
Dracona. Dziewczyna nie chciała odjeżdżać, mimo że Blaise zapewniał ich, że
sobie poradzi i da im znać, jak tylko Ginny się obudzi. Panna Granger mocno
trzymała go za słowo, wręcz za bardzo, ponieważ od wyjścia ze szpitala nie
wypuszczała komórki z rąk. Była niemal do niej uwiązana i z uporem maniaka co
chwilę sprawdzała, czy nie dostała jakiegoś powiadomienia.
–
Jest u niej dopiero dwadzieścia minut – zwrócił jej uwagę zmęczony Malfoy, ale
Hermiona nawet na niego nie spojrzała. – Zadzwoni, jak Ginny dojdzie do siebie.
Skręcił
w uliczkę dojazdową do posesji, wymijając stojące na drodze samochody.
–
Wiem, po prostu martwię się – odparła, ponownie spoglądając na wyświetlacz
telefonu.
–
Jest pod dobrą opieką, musi jedynie odpocząć.
–
A co potem? – zapytała, mimo że nic nie wskazywało, jakoby oczekiwała
odpowiedzi. – Co będzie, jeśli znów odrzuci Blaise’a?
Malfoy
zatrzymał samochód. Wyłączył silnik i światła, odpinając pas bezpieczeństwa, a
następnie obracając się w kierunku Hermiony. W miałkim świetle lampy
umieszczonej wewnątrz auta mógł zobaczyć jej bladą i poszarzałą twarz, a w
oczach czające się zwątpienie i niepokój.
–
Gdybologia jeszcze nikomu nie wyszła na dobre – odezwał się do niej nieco
karcącym tonem, na co dziewczyna zacisnęła mocniej wargi i spuściła głowę. –
Poza tym mówiłem ci, że jej pomożemy, prawda?
–
Tak – odparła cicho, praktycznie mamrocząc.
–
To nie zamartwiaj się na zapas. – Przybliżył się do niej na tyle, na ile
pozwalał mu fotel kierowcy, delikatnie dotykając jej zimnego policzka. Kobieta
odruchowo wtuliła się mocniej w jego rękę, a Draco położył drugą dłoń na jej
szyi. – Nie myśl hipotezami, nie rozpatruj każdego możliwego scenariusza, bo
życia nie można zaplanować. Zawsze coś się wykolei po drodze.
–
Tym wykolejeniem w ogóle nie pomogłeś – odpowiedziała, wysilając się na blady
uśmiech.
Wyszli
z samochodu kierując się ku domowi. Już z daleka słyszeli drepczącego ku
drzwiom Dulce, który przywita się z nimi radośnie po całym dniu rozłąki. Przez
ten krótki dość odcinek Draco ani razu nie puścił zdrętwiałej dłoni panny
Granger.
–
Jestem największym wykolejeńcem na tej planecie, a mimo to jestem szczęśliwy –
zwrócił się do niej, otwierając drzwi wejściowe. Tak jak podejrzewali Dulce
zaszczekał wesoło na ich widok, merdając krótkim ogonem i ocierając się o ich
nogi.
–
Niby z jakiego powodu? – spytała, choć dokładnie znała odpowiedź.
Malfoy
odwiesił jej płaszcz do garderoby, po czym mocno ją do siebie przyciągnął, a
Hermiona odruchowo zarzuciła mu ręce na szyję. W tej pozie przemieszczali się
dość niezgrabnie ku salonowi, a doberman dumnie kroczył za nimi z mniej dumnie
wystawionym językiem i roziskrzonymi ślepiami.
–
Pomyślmy – zaczął zadziornie, przeciągając dźwięcznie samogłoski. – Mam
najlepszą pracę pod słońcem, a na moje konta codziennie spływają tysiące
galeonów.
–
Yhym – wymruczała, przekraczając próg salonu.
–
Mam fantastycznego psa, który rozumie więcej, niż przeciętny człowiek – dodał,
oplatając ciepłym oddechem jej wargi i znacząco się do nich przybliżając.
Pstryknięciem palców za plecami dziewczyny momentalnie rozpalił ogień w
kominku.
–
Bez wątpienia Dulce jest bardzo inteligentny – odparła, zrzucając po drodze
buty i pozwalając Malfoyowi się podnieść. Machinalnie oplotła go nogami w
biodrach, przylegając mocniej do jego klatki piersiowej.
–
Co jeszcze – odezwał się, jakby potrzebował chwili zastanowienia. Nie przestawał
jednak patrzeć w jej oczy, które pod wpływem buchającego z kominka ognia
mieniły się złotymi iskierkami. – Jestem najbardziej pożądanym kawalerem i
biznesmenem w tym kraju, mam nieco zbzikowanych, ale wspaniałych rodziców, a
także przyjaciela, na którym zawsze mogę polegać.
–
Z tym akurat nieco przesadziłeś – odpowiedziała zadziornie, rozsiadając się na
udach Dracona przed kominkiem.
–
Z Zabinim?
–
Z najbardziej pożądanym kawalerem. – Wygięła się mocniej, gdy Malfoy przeniósł
dłonie pod jej sweter i powoli zaczął je przesuwać z talii na biodra.
–
Nie pożądasz mnie? – spytał, praktycznie skubiąc już jej dolną wargę.
–
Nie muszę – odparła bardzo pewnie, popychając go na podłogę.
Arystokrata
kontrolował się na tyle, na ile pozwalały mu jeszcze resztki zdrowego rozsądku.
Jednakże górująca nad nim Granger skutecznie się ich pozbywała, toteż coraz
ciężej było mu nad sobą panować. Do tego żar płynący z pochłanianych ogniem
szczap drewna podsycał jeszcze bardziej jego pragnienie. Bo Hermiona była po prostu
zjawiskowo piękna. Bez trudu mógł przyjrzeć się swemu odbiciu w jej
błyszczących oczach, które skrzyły się, niczym najdroższe diamenty. Jej
zarumienione policzki przywodziły na myśl rozkwitające kwiaty piwonii. Usta zaś
były wspomnieniem słodyczy dzieciństwa. Znał ten smak, ale chciał móc go sobie
przypomnieć kolejny raz.
Uniósł
się lekko na łokciach i jedną ręką sięgnął jej policzka, następnie zjechał na
żuchwę, a kilka palców pozostawił na szyi. Jej skóra była miękka i delikatna,
kojarzyła mu się z jedwabiem i miała wspaniały, odurzający zmysły zapach, który
tak bardzo w niej uwielbiał. Zapach konwalii, do którego ciągle było mu tęskno.
–
Wiesz, że gdyby nie ty, nigdy nie wróciłbym na właściwe tory? – odezwał się po
dłuższej chwili, nie przestając dotykać jej po policzku, szyi oraz ustach. – Jesteś
zwrotnicą mojego życia, Granger.
–
To dość mało romantyczne określenie – odparła, uśmiechając się do niego, a on
odwzajemnił się tym samym, podnosząc się ku niej.
–
Nie jestem typem romantyka – odpowiedział, splatając dłonie za jej plecami.
Hermiona
osunęła się jeszcze bliżej niego, odgarniając mu kilka platynowych kosmyków z
czoła. Gdy patrzyła w jego oczy, widziała w nich to, co zawsze pragnęła w nich
widzieć – uczucie, całkowicie skoncentrowany na niej świat, który wciągał ją,
niczym morska toń.
–
Zdążyłam już zauważyć – odrzekła, gładząc go po odsłoniętym karku – i się
przyzwyczaić.
–
Nie chcę, żebyś się przyzwyczajała. – Spojrzała na niego z lekkim
niezrozumieniem. – Chcę, żebyś wiedziała i na każdym kroku czuła, że jesteś dla
mnie najważniejsza, że znaczysz dla mnie wszystko w moim życiu. Ono jest bez
ciebie puste, bez jakiegokolwiek sensu.
Wszystkie
słowa ugrzęzły jej w gardle. Była kompletnie otumaniona wyznaniem Dracona,
który bardzo rzadko otwierał się przed nią tak głęboko. Zazwyczaj były to
krótkie chwile i nim się spostrzegła, wracał do swej szczelnej skorupy, na
powrót zasłaniając się sarkazmem i chłodem. Z jednej strony lubiła tę jego
wykalkulowaną stronę, ale z drugiej, uwielbiała, gdy robił coś spontanicznie,
gdy twarz nabierała barw, gdy się czymś cieszył i dzielił się z nią tym
szczęściem. Ale jeszcze nigdy, nigdy nie otworzył się na nią w pełni, tak po
prostu, bez przymusu. Nigdy nie pozwolił jej zajrzeć tak głęboko w siebie, jak
teraz.
Nie
jest kobietą, która marzy o poetyckich wyznaniach miłości. Malfoy też nie jest
mężczyzną, który by jej śpiewał serenady pod balkonem. Nie prosiła się o kwiaty
i nigdy ich jej nie podarował. Nie chciała drogich wycieczek, kosztownej
biżuterii, luksusowych ubrań… Pragnęła być jego częścią, mieć stałe miejsce w
jego sercu, doświadczyć miłości, która wypełni całe jej życie. A Draco jej to
dał, właśnie teraz, jak nigdy dotąd poczuła, że go kocha i jest przez niego kochana.
Przeniosła
ręce na jego silną klatkę piersiową, przesuwając jedną dłoń bliżej kołnierzyka
od koszuli.
– Draco – wymówiła jego
imię niemal szeptem. Jego srebrne oczy przeszywały ją na wskroś, rozpalały
gorejący płomień w sercu, który ześlizgiwał się coraz niżej, sunąc ku
podbrzuszu. – Ja cię…
Kiedy dotknął jej
rozgrzanej skóry tuż przy staniku, zatrzęsła się w jego ramionach, a wszystkie
słowa momentalnie wyparowały jej z głowy. Zamiast nich wydała z siebie zduszony
jęk, a gorące i wilgotne wargi mężczyzny ułożyły się na zgięciu między jej
szyją, a barkiem. Drżące palce miętosiły materiał jego swetra, zacisnęły się na
nim mocno, gdy Draco ugryzł ją w odsłonięty obojczyk. I nagle oprzytomniała,
wyrwana z sensualnego transu przez dźwięk przychodzącego połączenia
telefonicznego.
Malfoy nie zdążył jej
chwycić. Poderwała się z niego, niczym rażona prądem, prawie potykając się o
własne nogi w pędzie do komórki, którą zostawiła na szafce w korytarzu.
Przymknął oczy i położył się na podłodze, wypuszczając głośno powietrze z płuc.
– Nie powinienem tego
mówić – gadał sam do siebie –, ale niech szlag weźmie Diabła za jego
dotrzymywanie obietnic, a Wiewiórę za tak szybkie wybudzenie.
Niepomiernie się jednak
zdziwił, gdy usłyszał przygaszony głos Hermiony dobiegający z wnętrza domu.
Mówiła o Pansy i Lilly, zatem bynajmniej nie rozmawiała z Zabinim.
Podniósł się z podłogi
i udał się za kobietą do kuchni, po której krzątała się, niczym w amoku.
Otwierała wszystkie szafki, kręciła się z czajniczkiem na wodę, a do ucha miała
przyciśniętą komórkę. Oparł się o framugę, patrząc, jak próbuje się uporać ze
znalezieniem herbaty.
– Chciałabym ci pomóc,
ale nie ma ich u nas. – Wywrócił dyskretnie oczami, by Granger tego nie
zauważyła.
– Nie, to znaczy, tak,
czasami. – Plątała się w słowach tak samo, jak po kuchni.
Draco spojrzał na
zegarek. Było grubo po czwartej nad ranem, a nawet bliżej piątej. Tym samym
stwierdził, że Potterowie robią się coraz bardziej bezczelni, napastując ich o
tak nieludzkich godzinach.
– Nie wiem, naprawdę,
nie wiem, dlaczego.
Malfoy nie musiał
słyszeć pytania, by móc udzielić odpowiedzi za Hermionę. Oczywiście, że
rozchodziło się o małżeństwo Potterów i zapewne Harry dzwonił, by się poradzić,
co powinien zrobić z odejściem żony i dziecka. Szkopuł tkwił w tym, że
praktycznie każdy już mu pomagał, ale on nie potrafił tego w żaden sposób
wykorzystać. Nadal robił wszystko po swojemu, dziwiąc się, że Pansy idzie w
zaparte i nie chce do niego wrócić.
– Ochłoń trochę, Harry.
– Granger zamilkła, a Draco w tym czasie podszedł do niej, korzystając z faktu,
że przestała wałęsać się po całej kuchni, i delikatnie wyjął jej czajniczek z
dłoni. Nie zaprotestowała, skinęła mu jedynie głową i uśmiechnęła
przepraszająco. – Jeśli teraz to zrobisz, to później będziesz żałował do końca
życia.
Nie skomentował słów kobiety,
choć bardzo go kusiło. Zamiast tego oparł się o blat tuż obok niej, zaplatają
ręce na klatce piersiowej.
– Zaufaj mi, proszę –
mówiła do Pottera z matczyną troską. – To jest kolejny problem, a nie
rozwiązanie poprzedniego. Słucham?
Spojrzała na Malfoya z
mieszaniną zdumienia i lekkiego przestrachu, na co arystokrata zmarszczył
nieznacznie brwi, bezdźwięcznie pytając, co się stało. Hermiona jednak nie
odpowiedziała. Odstawiła telefon na blat, pędząc ku drzwiom wejściowym.
Draconowi nie pozostało nic innego, jak udać się za nią. Jednak to, co zobaczył
przed domem, przerosło jego najśmielsze oczekiwania.
– Wpuścicie mnie? –
pytał kompletnie zziębnięty Harry ubrany jedynie w szpitalny fartuch. Pod pachą
trzymał niewielkie pudełko, w którym zgromadził kilka bibelotów.
– Powiem to tylko raz,
Potter – zaczął wyraźnie wzburzony Malfoy. – Wynocha, zanim nastąpi wielkie
nieporozumienie między moją nogą, a twoim dupskiem.
– Draco! – skarciła go
Hermiona, poprawiając materiał swetra, który zsunął jej się z ramienia.
– Przepraszam – wybąkał
Potter – widzę, że w czymś przeszkodziłem.
Wskazał przy tym lekko
głową na wyraźnie zaczerwienioną skórę panny Granger między szyją, a barkiem.
Kobieta tego nie widziała, ale na usta Dracona wypłynął dumny uśmieszek, gdy
zobaczył, na co patrzy Potter. Soczysta malinka rozlewała się po ciele
Hermiony, dając przybyszowi wyraźnie do zrozumienia, że przerwał im w dość
intymnym momencie.
– To kolejny dowód na
to, że nie powinno cię tu być – skomentował Malfoy, patrząc się gniewnie na przypominającego
kupkę nieszczęścia Harry’ego. – A z pewnością nie o tej porze.
– Wchodź – rzekła tonem
nieznoszącym sprzeciwu Granger, zaciągając przyjaciela do wewnątrz domu –
zrobię ci herbaty.
– Jasne – wymamrotał
sarkastycznie Draco, nawet nie siląc się na wybicie kobiecie tego
irracjonalnego pomysłu z głowy. – Najlepiej od razu otwórzmy tu przytułek dla
złamanych i krwawiących serc.
Kiedy się obrócił,
został w korytarzu kompletnie sam. No może nie tak do końca, bowiem tuż obok
niego siedział wyraźnie zmęczony i równie niezadowolony nagłą i niespodziewaną
wizytą Dulce.
Doberman ziewnął
szeroko, wpatrując się w swego pana z wyraźną pretensją, a zarazem
politowaniem.
– Ja też, stary –
zwrócił się do niego Malfoy, drapiąc go za szpiczastym uchem. – Wyobraź sobie,
że ja też.
* * * * *
Śniło jej się coś dziwnego. Nigdy
wcześniej nie prowadziła samochodu, nie miała nawet prawa jazdy, a jednak nim
jechała. Droga była ciemna, oświetlały ją wyłącznie reflektory auta, na poboczu
nie było kompletnie niczego, zaś na dworze była istna ulewa. Nagle dojechała do
przystanku autobusowego, a na nim dostrzegła Hermionę, Blaise’a i swojego tatę.
Chciała ich ze sobą zabrać, ale wtedy zorientowała się, że ma tylko jedno wolne
siedzenie.
Deszcz
lał coraz mocniej, do tego zerwał się niebezpieczny i porywisty wiatr, który
trząsł budką służącą za schronienie na przystanku. A ona siedziała w tym
samochodzie, zaciskając coraz mocniej ręce na kierownicy, starając się dokonać
wyboru, którego z nich powinna zabrać ze sobą.
W
pierwszej kolejności chciała wziąć Blaise’a. Jest miłością jej życia, zawsze
może na nim polegać, będą mieli dziecko – mimo że we śnie po ciążowym brzuchu
nie było najmniejszego śladu. To oczywiste, że chce go chronić i zapewnić mu
bezpieczeństwo. Wtedy jednak przypomniała sobie ostatnie wydarzenia, które
miały między nimi miejsce. Powróciły do niej wspomnienia z kłótni, wyparcia się
ich miłości, odrzucenie ukochanego i pogrążenie w samotności.
Pokręciła
przecząco głową. Blaise nigdy nie wsiądzie z nią do tego samego samochodu. Nie
po tym, co mu zrobiła.
Skierowała
wzrok na Hermionę, która trzęsła się pod wpływem deszczu i przeszywającego
wiatru. Jest jej przyjaciółką, nie jest w stanie nawet opisać, jak wiele jej w
życiu zawdzięcza. Były nierozłączne, zawsze mogły na sobie polegać, ich
przyjaźni nic i nikt nie mógł zniszczyć. No właśnie, były. Panna Granger już
tak o niej nie myśli. Skrzywdziła ją tak samo, jak Zabiniego, więc nie powinna
nawet próbować zapraszać jej do auta. Z pewnością by jej odmówiła.
Został
jej jedynie ojciec. Zawsze się o nią troszczył, wiele ją w życiu nauczył. To
właśnie z nim nauczyła się stawiać pierwsze kroki. To on pokazał jej, jak się
lata na miotle. To właśnie on uświadomił jej, że nie jest ważne, jak walczysz,
ale jeśli ci na czymś zależy, powinno się o to walczyć do samego końca. A
jednak się na niego wypięła. Za wspaniałe wychowanie, wpojenie prawdziwych
wartości, które nie mają żadnego materialnego przełożenia, wystawiła go i
kompletnie się od niego odcięła, bo nie potrafił zaakceptować, że zakochała się
w Blaisie.
Pod
powiekami zakręciły jej się łzy. Każdy z tej trójki miał w jej sercu wyjątkowe
miejsce. Każdemu z nich coś zawdzięcza, a jednocześnie wszystkim wyrządziła
świadomą i nieodwracalną krzywdę. Została całkowicie sama. Wolne miejsce w
samochodzie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.
Niespodziewanie
drzwi od strony kierowcy się otwarły i zobaczyła obok siebie uśmiechniętego
Blaise’a.
–
Co ty tu robisz? – spytała przez ściśnięte z bólu gardło, a uśmiech Zabiniego
jeszcze się poszerzył.
–
Czekam na ciebie – odparł ciepło i wyciągnął ją z samochodu. Nie
zaprotestowała, pozwoliła poprowadzić się pod budkę i zobaczyła, jak Blaise
wręcza kluczyki od samochodu jej ojcu.
–
Tata zabierze Hermionę – powiedział, a ona przytaknęła mu głową. Zdążyła w
pośpiechu uściskać się z przyjaciółką, która machała jej z szerokim uśmiechem
na twarzy. Ojciec też machał do niej zza mokrej szyby, więc odmachała mu
automatycznie.
–
A ty? – zwróciła się ku Zabiniemu.
–
A ja mam ciebie – odparł, chwytając jej twarz między dłonie i opierając się o
jej głowę czołem. – Niczego więcej nie potrzebuję.
Zarzuciła
mu ręce na szyję, a w tym samym momencie deszcz przestał padać i niebo
momentalnie pojaśniało. Serce biło jej jak oszalałe, gdy Blaise łapczywie ją
całował i nie wypuszczał z objęć. A ona w końcu poczuła, że żyje i ma po co
żyć.
Gdy
otwarła oczy, nie dostrzegła twarzy ukochanego. Wpatrywała się w nieco
przybrudzony sufit, zaś w ustach czuła suchość i nieprzyjemną gorycz. Bolała ją
klatka piersiowa, nie mogła zaczerpnąć swobodnie powietrza, do tego wszystkie
mięśnie miała kompletnie sztywne. Dość niezdarnie poruszyła prawą dłonią i zaczęła
ją przesuwać ku brzuchowi. Był to odruch automatyczny, bowiem codziennie, gdy
się budziła, jej pierwszą reakcją było sprawdzenie, czy z dzieckiem wszystko
jest w porządku. Kiedy poczuła charakterystyczną piłeczkę, odetchnęła z wyraźną
ulgą.
–
Jak dobrze, że nic ci nie jest – odezwała się, a raczej wymruczała cicho,
starając się położyć drugą dłoń na brzuchu. Coś jej to jednak skutecznie
utrudniało do tego stopnia, że niemal nie miała czucia w palcach.
Przekręciła
lekko głowę i wtedy dostrzegła drzemiącego na szpitalnym łóżku Blaise’a.
Wystarczyła jej dosłownie sekunda, by po policzkach zaczęły cieknąć gorące łzy.
Nie mogła uwierzyć, że jest tu z nią. Nie dawała wiary, że po tym wszystkim, co
mu zrobiła, nadal się nią opiekuje i tak bardzo się o nią troszczy. Sądziła
bowiem, że już nigdy go nie zobaczy. Teraz jednak, widząc jego umęczoną twarz i
sine worki pod oczami, wsłuchując się w jego miarowy oddech miała wrażenie, że
śni na jawie.
Nie
chciała go budzić, toteż nie wyswobodziła zdrętwiałej ręki spod jego głowy.
Wolną dłonią pogładziła go po zarośniętym policzku, mimo że nie było to
najłatwiejsze. Chciała, żeby z nią został. Pragnęła, żeby już zawsze przy niej
był. Tylko czy miała prawo o to prosić?
Gdy
zabierała dłoń, powieki Blaise’a zaczęły się powoli rozchylać, a na jej usta
wypłynął blady i delikatny uśmiech. Zawsze miał lekki sen, potrafił go obudzić
najcichszy szelest. Nawet gdy zbierało jej się na kichanie w nocy słyszał, że
za chwilę będzie jej potrzebna chusteczka i już wyciągał do niej rękę z
opakowaniem smarkatek. On zawsze wiedział, czego jej potrzeba.
Mężczyzna
zamrugał kilkukrotnie oczami, by wyostrzyć wzrok, a gdy spotkał na swej drodze
niebieskie tęczówki Ginny, tylko cud go powstrzymał przed nagłym zerwaniem się
z krzesła.
–
Hej – wychrypiała przez suche gardło, a on zamrugał kolejny raz, jakby
potrzebował się upewnić, że Ginny na pewno żyje.
W jednej sekundzie skotłowały się w nim
tysiące sprzecznych emocji, z którymi nie potrafił dać sobie rady. Był wściekły
na siebie, że ją zostawił, a jednocześnie zamartwiał się, czy wszystko z nią w
porządku. Chciał się na nią wydrzeć, że jest skończoną idiotką, doprowadzając
się do takiego stanu, a zarazem sam siebie obwiniał, że niewystarczająco nad
nią czuwał. I wreszcie pragnął ją przytulić, otoczyć ramionami i zapewnić
bezpieczeństwo, a także wyznać jej, jak bardzo wszystkiego żałuje, bo przecież
nigdy nie przestanie jej kochać. Jednak wszystkie piękne słowa ugrzęzły mu w
gardle, gdy spojrzał na jej bladą i poszarzałą twarz, a w kącikach oczu
dostrzegł resztki łez.
–
Hej – odparł, bo tylko na tyle było go obecnie stać.
Postanowił
cierpliwie zaczekać. Chciał dać jej chwilę wytchnienia, być może skłonić w ten
sposób do jakichś refleksji. Wszelkie deklaracje i tak spełzłyby na niczym,
bowiem to Ginny musiała teraz wykonać jakiś krok. Być może był zbyt ufny, być
może za bardzo wierzył w ich miłość, ale z pewnością nie chciał z niej
rezygnować. Teraz potrzebowali jedynie czasu.
Młoda
Weasley nic jednak nie mówiła. Patrzyła się na niego nieco odległym wzrokiem,
ale pierwszy raz od wielu tygodni Diabeł nie zobaczył w jej spojrzeniu pustki.
Jej niegdyś piękne oczy błękitnego nieba spowiła mgła, nie dostrzegał w nich
żadnych uczuć, których zawsze było w nich pełno. A teraz coś się zmieniło w jej
spojrzeniu. Było jaśniejsze, cieplejsze, niczym wzrok dziecka, które bezkarnie
goni za promieniami słonecznymi.
Pogładziła
się bardzo delikatnie i spokojnie po dość wypukłym brzuchu, a drugą dłoń
przesunęła na nadgarstek Blaise’a. Nie złapała za niego, jedynie ledwo musnęła
go opuszkami palców, które po chwili zsunęły się na szpitalną pościel. Zabini
jednak ujął jej sztywną rękę i oplótł ją ciepłym uściskiem.
–
Dlaczego? – wychrypiała suchym głosem. – Dlaczego tu jesteś?
–
Z tego samego powodu, co zawsze przy tobie jestem – odparł bez zawahania,
gładząc ją kciukiem po dość suchej skórze. Ruda z wielkim wysiłkiem
odwzajemniła w końcu uścisk i uśmiechnęła się na tyle, na ile starczyło jej
sił.
–
Nawet po tym, co się stało? – mówiła bardzo powoli i gardłowo, tak że Blaise
musiał się do niej przysunąć znacznie bliżej. – Po tym, co ci powiedziałam?
–
A bo to pierwszy raz próbowałaś się mnie pozbyć – odpowiedział z wyraźnym
smirkiem na ustach.
Ginny próbowała się
zaśmiać, ale momentalnie zaniosła się tępym i suchym kaszlem. Zabini nie
czekał, ale od razu podniósł się ze szpitalnego krzesła i podszedł do
dystrybutora z wodą, nalewając jej niewielką ilość do plastikowego kubeczka.
Dziewczyna przyjęła go z wdzięcznością, maczając wyschnięte wargi w jego
zawartości. Oblała się przy tym nieznacznie, a Blaise wytarł ją chusteczką.
– Dziękuję. – Końcówkę
wymówiła na wyraźnym bezdechu. Nie przestawała również trzymać się za brzuch.
Diabeł nie wiedział,
jak powinien teraz postąpić. Jeśli skieruje rozmowę na ich związek, logicznym
jest, że nie ominą tematu dziecka. Jednocześnie nie miał pewności, czym jest
podyktowane zachowanie Ninny, w końcu podtrzymywanie się za brzuch wcale nie
musi oznaczać zżycia się z malcem. Patrząc na nią miał jednak nieodparte wrażenie,
że zaszła w niej ogromna zmiana, jednakże nie chciał jej spłoszyć. Znów zatem
czekał, przyglądając jej się z troską, lecz gdy się do niego odezwała, poczuł
się zbity z tropu.
– Miałam sen – zaczęła
cicho, ale w jej głosie nie było już śladu po niedawnej chrypie. – Był dziwny,
jechałam samochodem jakąś ciemną drogą, do tego padał deszcz.
Przytaknął jej, choć
nie miał pojęcia, do czego zmierza.
Weasleyówna wygrzebała
się ze szpitalnej pościeli i uniosła niezdarnie na lewym łokciu. Lekko się przy
tym przekręciła, nie przestając trzymać się za brzuch.
– Spotkałam na niej
ciebie, tatę i Hermionę – kontynuowała, a on wsłuchiwał się uważnie w każde jej
słowo –, ale mogłam zabrać tylko jedną osobę.
Spuściła na moment
wzrok i oblizała przesuszone wargi.
– Wiesz, kogo wybrałam?
– spytała, spoglądając na niego z nadzieją.
Blaise ponownie ujął ją
za dłoń, siadając tuż przy niej na szpitalnym łóżku. Odgarnął jej skołtunione
włosy z twarzy i wsadził za ucho, bardzo delikatnie dotykając jej chudego
policzka.
– Znając ciebie
zabrałaś nas wszystkich, choć pewnie mnie i Artura upchnęłaś w bagażniku –
odparł, ale Ginny nie zaśmiała się. Pokręciła jedynie przecząco głową i
odwzajemniła jego uścisk dłoni.
– To ty nas zabrałeś –
odrzekła, a jej błękitne tęczówki momentalnie się zaiskrzyły. – Bo ty zawsze
wiesz, co należy zrobić. Zawsze potrafisz mnie uratować.
Zabini poczuł się
dotknięty. Nie przez słowa ukochanej, ale przez własną głupotę, którą wykazywał
się przez ostatnie tygodnie. Gdyby jej nie zostawił, nigdy nie doszłoby do tej
sytuacji. Nigdy nie leżałaby wycieńczona na szpitalnym łóżku, wyglądając niczym
śmierć czyhająca na zbliżający się koniec.
Tym razem to on
pokręcił przecząco głową, wznosząc nieco wilgotne oczy ku sufitowi.
– Nie było mnie przy
tobie, gdy mnie potrzebowałaś – odparł smutno, wycierając wolną ręką samotną
łzę spływającą w dół po policzku. – Zostawiłem cię i dlatego tu jesteś.
Wskazał głową na
szpitalne otoczenie, a Ginny podniosła się do pozycji siedzącej resztkami sił.
Diabeł zareagował odruchowo – przytrzymał ją w ramionach, bo inaczej dziewczyna
opadłaby bezwiednie na poduszki.
Wdychał jej
przesiąknięty domem zapach, była ciepła i przypominała mu o ich wszystkich
najpiękniejszych wspólnych chwilach. Nie chciał już nigdy jej stracić.
– Uratowałeś mnie –
wybełkotała w jego szyję. – Jestem tu dzięki tobie i nasze dziecko żyje właśnie
dzięki tobie.
– To Hermiona i Draco
cię tu zabrali – odrzekł, przyciskając ją mocniej, aczkolwiek nadal delikatnie,
do swojej klatki piersiowej. – Oni cię uratowali. Ja zjawiłem się tu ostatni,
choć powinienem być pierwszy.
Nie dało się nie
zauważyć, że panna Weasley drgnęła w ramionach ukochanego na dźwięk imienia
przyjaciółki.
– Im będziemy musieli
podziękować – dodał po chwili Blaise, a Ginny zakołysała się, kiwając twierdząco
głową.
– Zrobię to –
odpowiedziała bez wahania, czym odrobinę go zaskoczyła. – Chcę zacząć wszystko
od nowa, chcę znów być tą Ginny, w której się zakochałeś. Tylko… Potrzebuję na
to czasu, Blaise. Wytrzymasz ze mną mimo wszystko?
Żadne słowa nie były w
stanie wyrazić zgromadzonych w nim uczuć. Zalały go niespodziewanie, niczym
górska lawina. Tym razem nie czekał, nie prosił o przyzwolenie. Sięgnął jej
rozchylonych ust i wcisnął na nie najbardziej stęskniony, najczulszy pocałunek,
na jaki tylko było go stać. Gdy zaś Ninny objęła go za szyję, nie potrzebował
już niczego więcej. Czuł, że do niego wróciła, że czas ich rozłąki wreszcie się
skończył. Już nigdy nie chciał do niego wracać.
Dziewczyna
niespodziewanie jęknęła i oderwała się od ust ukochanego, dysząc przy tym dość
ciężko. Blaise nie wiedział co się dzieje, patrzył się na nią ze strachem,
jakby bał się, że nieumyślnie wyrządził jej krzywdę.
– Poczułeś? – zwróciła
się do niego, zataczając dłonią niewielkie okręgi wokół pępka.
– Co? – spytał z
niepokojem, a Ginny znów jęknęła i momentalnie chwyciła go za rękę,
przykładając ją sobie do brzucha.
I wtedy to poczuł. Coś
drobnego przylgnęło do skóry Ginny i wywarło na nią dość zdecydowany,
aczkolwiek niezbyt silny nacisk. Gdy się oddaliło, Blaise czuł na wewnętrznej
stronie dłoni rozchodzące się ciepło, które szybko zaczęło rozlewać się po
całym ciele.
Ich dziecko zaczęło się
poruszać, a sądząc po reakcji Ninny, która była równie zszokowana, zrobiło to
pierwszy raz. Nie był w stanie opisać towarzyszących mu w tym momencie uczuć,
ale wiedział, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Wziął ukochaną w
ramiona i nie przestawał jej tulić, a ruda objęła go szybko i mocno
do niego przywarła. Nie potrzebował nic więcej, bo w końcu poczuł, że do niego wróciła.
I nie przestawał wierzyć, że od teraz ich wspólne życie nareszcie zacznie
wypełniać się samymi szczęśliwymi chwilami.
* * * * *
Kiedy Lucjusz wrócił do domu, jedyne o
czym marzył, to dobra, a nawet wyśmienita whisky z lodem, którą będzie się raczył
przez cały wieczór w swym ukochanym fotelu przed kominkiem. Ministerstwo go
wykańczało, czuł się stłamszony przez jego silne mury. Dostrzegał tam jedynie
popęd za karierą, władzą i pieniędzmi, a wszelkie uśmiechy i krótkie
przywitania niemal zawsze ociekały nutą fałszerstwa.
Odgonił
od siebie te nieprzyjemne myśli i jeszcze bardziej przygnębiające wspomnienia.
Przecież kiedyś był taki sam. Liczyła się wyłącznie pozycja w szczeblach
ministerialnej hierarchii, a im wyżej w niej stał, tym bardziej wzrastał w nim
apetyt na więcej.
Teraz
był inny. Uporządkował swoje życie, zrozumiał dawne błędy i zajął się
rozwijaniem pasji, na które niegdyś nigdy nie miał czasu. Zagościł w nim
spokój, którego zawsze mu brakowało. Nie chodziło już nawet o Czarnego Pana,
ale o zwykły stoicyzm i cieszenie się kolejnymi dniami.
Gdy
wszedł do domu, od razu poczuł dziwny zapach, który skojarzył mu się z czymś
nowym, jakby dopiero co wyniesionym ze sklepu. Była to woń droga i luksusowa, a
to sprawiło, że zaczął odczuwać swoistego rodzaju niepokój. Odesłał długi
płaszcz, rękawiczki oraz laskę do garderoby, a eleganckie buty zamienił na
wygodne kapcie. Z dużą ostrożnością zaczął kierować się do salonu i wtedy
usłyszał podekscytowany głos swojej małżonki dobiegający z góry dużych, marmurowych
schodów.
–
Lucjuszu! – Lekko się przestraszył, gdy dostrzegł uradowany uśmiech na ustach
Narcyzy, która szybko do niego zeszła i mocno uściskała. – Jak było w
ministerstwie?
Zawahał
się nad odpowiedzią. Ostatnimi czasy jego żona była dość pochmurna, miała wręcz
wisielczy humor i nic nie było w stanie go poprawić. Ta nieoczekiwana zmiana
zaskoczyła go, co nie znaczy, że pozytywnie. Żył z Narcyzą tyle lat, że bardzo
dobrze wiedział, że jej samopoczucie nie zmienia się z dnia na dzień.
–
Nudno – odparł i objął ją czule, a następnie krótko pocałował. – Znów chcieli,
żebym wrócił do Departamentu Tajemnic, ale to nie dla mnie. Co dziś na kolację?
–
Grillowany pstrąg z warzywami na parze – odpowiedziała, a Lucjusz zacmokał z
uznaniem.
–
Jakbyś czytała mi w myślach. – Ponownie krótko ją pocałował. – Uwielbiam
twojego pstrąga.
–
To myj szybko ręce, bo zaraz siadamy do stołu.
Ledwo
Narcyza zniknęła w kuchni, a Lucjusz już wiedział, że coś się święci. W ich
domu istniały bowiem niepisane zasady jeśli chodzi o kuchnię pani domu. I tak
na przykład zupa krem w brokułów pojawiała się na stole wyłącznie wtedy, gdy
odwiedzał ich Draco. Indyk i szarlotka były zarezerwowane wyłącznie na wielkie,
rodzinne imprezy, a paczka nerkowców i masło orzechowe dla Severusa do kawy.
Pstrąg gościł na talerzu tylko wtedy, gdy Narcyza zrobiła coś, z czego była
niesamowicie dumna. I w większości przypadków chodziło o popełnienie
charakterystycznej dla kobiet zbrodni, czyli zakupów.
Odgiął
sztywny kołnierzyk od koszuli i udał się bardzo powoli do łazienki, lecz gdy
wszedł do środka, nie dostrzegł w niej nic niepokojącego. Z wyjątkiem
wymienionego kompletu ręczników, ale to jeszcze nie było podstawą do obaw. W
przedpokoju również wszystko było po staremu, więc pewnie niespodzianka czeka
na niego w salonie, ewentualnie w szafie małżonki.
Wyszedł
z lekko wilgotnymi dłońmi, a do jego nozdrzy dotarł wspaniały zapach
grillowanej ryby. Burczący brzuch uświadomił mu, że w ministerstwie zjadł
zaledwie jedno ciastko i ożłopał się kawy, a to nie zaspokoiło głodu nawet w
najmniejszym stopniu. Przeszedł więc do salonu i stanął jak wryty w progu
pomieszczenia. I bynajmniej nie chodziło o rozpromienioną Narcyzę, która
stawiała na stole półmisek z jedzeniem.
–
Siadaj, bo ci wystygnie – zachęciła go, odkrywając pokrywkę z naczynia
żaroodpornego.
Ale
Lucjusz nie był w stanie skupić się na rybie, która jeszcze kilka minut temu
nęciła go swym wspaniałym zapachem. Zamiast tego patrzył się jak sroka w gnat
na olbrzymich rozmiarów sofę w białym kolorze, terakotowe meble, nowe i zapewne
horrendalnie drogi zasłony, a także multum złotych bibelotów poustawianych na
nowych szafeczkach. Najbardziej rzucił mu się w oczy drewniany parawan, a także
spora ilość roślin, które atakowały z niemal każdej możliwej strony, przez co
salon przypominał mu egzotyczną palmiarnię.
–
Co tu się – zaczął, ale nie dokończył, gdyż Narcyza od razu do niego podeszła i
zaczęła mu opowiadać o nowych nabytkach.
–
Podoba ci się? – zwróciła się do niego, pokazując mu atłasowe poduszki w
kolorze pruskiego błękitu. – To takie trochę boho, a trochę eklektyzm.
–
Nie znam gości, ale niech wracają i poustawiają wszystko tak, jak było –
odparł, odpinając dwa guziki od koszuli i ściągając spinki od mankietów.
Narcyza
roześmiała się perliście i podeszła do niego, obejmując go w pasie. Poruszała
się przy tym, niczym zbyt długo wylegująca się na słońcu kotka, przez co jej
ruchy były jeszcze bardziej sensualne. A Lucjusz wiedział, że to jeszcze nie
koniec niespodzianek. Jego żona nigdy bowiem nie robiła nic bezinteresownie i
nie zalecała się do niego tak po prostu.
* * * * *
Stał oparty o kuchenną wyspę,
spoglądając na leniwie podnoszące się nad horyzontem słońce. Chciał o czymś
pomyśleć, właściwie miał bardzo dużo powodów do głębokich i wielogodzinnych
rozważań, ale nie mógł się na niczym skoncentrować. Jedno natomiast było pewne
i nie potrzebował zbyt długo nad tym dywagować. Wszystko mu się waliło i
przechodziło między palcami.
Upił
kolejny łyk kawy, która smakowała dość dziwnie. Była kwaśniejsza i mocniejsza,
a on bynajmniej nie miał ochoty na takie pobudzenie z samego rana. Tym
bardziej, że czekał go dość intensywny dzień, a w nocy praktycznie nie mógł
zmrużyć oczu, mimo że był cholernie zmęczony.
Hermiona
natomiast spała jak dziecko. Ledwo wyszła wczoraj z łazienki i wpełzła do
łóżka, a powieki skleiły jej się momentalnie i nim się spostrzegł, zasnęła na
jego ramieniu niczym mała dziewczynka. W ogóle się temu nie dziwił, a nawet
bardzo jej zazdrościł. Była umęczona po wczorajszych wydarzeniach i przyda jej
się odrobina odpoczynku. Wpatrywał się więc w jej spokojną twarz, licząc, że w
końcu i jego zmorzy sen, lecz tak się nie stało.
Około
siódmej opuścił ich sypialnię, ogarnął się szybko w łazience i ubrał się, a
teraz stał w kuchni, popijając paskudną kawę i starając się koncentrować na
czymkolwiek myśli, które uparcie goniły w tylko sobie znane kierunki.
Nic
nie było tak, jak być powinno. Zamiast zajmować się sobą, troszczą się o
wszystkich dookoła. Nie powinien mieć żalu do Ginny, ale nieświadomie obwiniał
ją za swoje niepowodzenia w relacji z Granger. Podobnie Blaise’a, którego
przygarnęli pod swój dach na zdecydowanie zbyt długo. Wcześniej sen z powiek
spędzała im Pansy, ale od jakiegoś czasu zagląda do nich zdecydowanie rzadziej,
co wydało się Draconowi nieco podejrzane, ale postanowił nie drążyć tematu.
Sądził bowiem, że przynajmniej kłopoty związane z Potterami zaczęły się
uspokajać. W nocy został jednak brutalnie uświadomiony, jak bardzo się w tej
kwestii przeliczył.
Był
przygotowany na wiele i równie tyle mógł znieść, ale jego cierpliwość zaczynała
się powoli kończyć. Bo to nie tak, że nie współczuł Pansy i Harry’emu, ale był
zdania, że problem małżeńskie należy rozwiązywać między sobą, a nie za
pośrednictwem przyjaciół. Niestety państwo Potter zdawali się tego nie rozumieć
i przenosili swe niesnaski na coraz rozleglejszy grunt.
Niespodziewana
wizyta Harry’ego była dla Malfoya początkiem kolejnego końca jego stabilizacji
we wspólnym życiu z Hermioną. Mężczyzna przyszedł do nich w kompletnej
rozsypce, na domiar złego był po kilku głębszych, które wyraźnie można było od
niego wyczuć, gdy cudem zaprowadziło się go na salonową kanapę. Szczęście w
nieszczęściu, że Potter nie użalał się zbyt długo. Na przemian płakał i bluzgał
na siebie i Pansy, potem na chwilę mu przechodziło, a następnie znów ryczał,
rwąc sobie włosy z głowy. Gdy w końcu usnął, razem z Hermioną nie mieli już
kompletnie sił.
Z
jego bełkotu i łez był w stanie jedynie zrozumieć, że zwolnił się ze szpitala i
„podpisał te pierdolone papiery”, cokolwiek miało to znaczyć. Dalej nie drążył
tematu, gdyż zwyczajnie nie miał na to sił, chęci oraz cierpliwości. Był jednak
przekonany, że co się odwlecze, to nie uciecze, dlatego już go bolała głowa na
samą myśl o czekającym go dziś spotkaniu z Potterem. Był także pewny innej
rzeczy, mianowicie, że Granger na pewno pozwoli Harry’emu zostać u nich na
kilka dni.
Nie
umiał walczyć z jej miłosierdziem. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, w jaki
sposób ma do niej dotrzeć, by jej wyjaśnić, że jej wszechobecna dobroć pogarsza
ich wzajemne stosunki. Czuł się bowiem zepchnięty na dalszy plan, tak jakby
jemu nie należało już poświęcać większej uwagi, bo przecież wszyscy ich
przyjaciele przechodzą teraz przez jakieś problemy. A to go bolało. Pierwszy
raz tak bardzo go to bolało, ponieważ zaczął się obawiać, czy ich związek
przetrwa.
Dopił
kawę, krzywiąc się przy tym nieznacznie, a następnie odstawił filiżankę do
zlewu. Wyjrzał po tym przez okno, wzdychając ciężko i wznosząc wzrok ku
sufitowi. Wtedy poczuł ciepły uścisk na plecach, a także ulubioną i wyciszającą
jego zmysły woń konwalii, po której nawet na końcu świata rozpoznałby Hermionę.
–
Dzień dobry – przywitała się z nim nieco zaspanym głosem, a Draco obrócił ją do
siebie, spoglądając w lekko zamglone oczy.
–
Dzień dobry. – Odgarnął jej kilka kosmyków i pocałował czule w czoło, na co na
usta Hermiony od razu wypłynął pogodny uśmiech. – Nie jesteś zmęczona? Jak
chcesz, to przecież możesz jeszcze spać.
Pokręciła
przecząco głową i sięgnęła do jego krawatu, poprawiając poluźniony węzeł.
–
Nie mogę – odparła, wygładzając klapy jego szarej marynarki i ponownie się w
niego wtulając. – Nie mogę, bo jest tam bez ciebie zimno i pusto.
Kompletnie
nie był przygotowany na taką odpowiedź. Sądził, że znów poczuła się w obowiązku
zajęcia się Potterem albo tak bardzo zamartwia się o Ginny. Jej słowa poruszyły
go i wywołały poczucie ciepła w sercu.
–
Wrócę nim się obejrzysz – odparł, ponownie całując ją w czoło i otaczając
ramieniem.
–
Jedziesz dziś do United? – spytała, podnosząc na niego wzrok. Przytaknął jej i
pogładził po plecach.
–
Mam kilka rzeczy do załatwienia i muszę to zrobić bezpośrednio.
–
A kiedy idziesz do doktora Spinnera?
–
Dziś. Spotkanie w firmie jest zaplanowane na jedenastą, a wizytę mam o
dziewiątej, więc się wyrobię – odpowiedział, spoglądając przy tym na zegarek. –
Popołudniu muszę jechać do Richmond zerknąć na postępy na budowie, więc około
siedemnastej powinienem być z powrotem.
–
Nie jedź zbyt szybko – poprosiła, a Draco dyskretnie przewrócił oczami.
Hermiona
miała awersję do szybkiej jazdy i zawsze o go o to strofowała. Po prostu bała
się prędkości i była zdania, że lepiej jechać wolno, ale bezpiecznie dotrzeć do
celu, niż nie dotrzeć w ogóle. Malfoy miał w tej kwestii zupełnie inne poglądy,
bowiem w jego opinii zbyt powolna jazda również potrafiła zaszkodzić i
stwarzała podobne zagrożenie.
Znów
pogładził ją po plecach, wyczuwając charakterystyczne kości kręgosłupa.
–
Znów schudłaś? – zapytał ni z tego ni z owego, na co uśmiech na ustach Hermiony
nieco pobladł.
–
Możliwe – odparła, wyswabadzając się z jego uścisku i nalewając sobie wody do
szklanki. – Ale nie mam pewności.
Upiła
łyk, poprawiając poły satynowego szlafroka.
Draco
przyglądał jej się kątem oka i nie miał wątpliwości, że kobieta straciła kilka
kilogramów. Nie było to dużo, może ze trzy lub cztery, jednak na jej bardzo
szczupłej sylwetce takie zmiany były widoczne praktycznie gołym okiem.
Szczególnie dostrzegał to po obojczykach, które praktycznie wybijały się przez
jej delikatną skórę.
–
Granger musisz przystopować – zwrócił się do niej, splatając ręce na klatce
piersiowej.
–
O co ci chodzi?
–
Ciągle gdzieś pędzisz, nie masz czasu normalnie zjeść, zajmujesz się każdym
tylko nie…
–
Tobą? – przerwała mu niezbyt kulturalnie, odstawiając szklankę na kuchenny
blat. Jej oczy były już kompletnie rozbudzone, a czające się w nich iskierki
zwiastowały nadchodzące wzburzenie.
–
Sobą – sprostował, podchodząc do niej nieco bliżej.
–
Nic mi nie jest – odparła, patrząc na niego hardo. – Nie musisz się tak o mnie
martwić.
–
Muszę, bo inaczej nikt się tobą nie zajmie. – Widział, że chce mu odpowiedzieć,
zapewne jakoś się odciąć, dogryźć mu, ale racja musiała być po jego stronie,
ponieważ spuściła jedynie głowę, pozwalając by kilka kosmków spłynęło jej na
twarz.
Malfoy
ujął jej podbródek i zmusił, by na niego spojrzała. Znów była przygaszona i
odgradzała się od niego na wszystkie znane jej sposoby. A on bardzo tego nie
lubił i nie chciał wychodzić z domu z przeświadczeniem, że zostawił w nim
przygnębioną Hermionę.
–
Zawsze się o ciebie martwię i będę się martwił – zaczął spokojnie, rozplątując
jej ręce i splatając jej dłonie ze swoimi. – A to, co się ostatnio wokół nas
dzieje, nie wpływa korzystnie ani na mnie, ani na ciebie, a już tym bardziej na
nasz związek. Dlatego przystopuj trochę, dobrze?
–
Postaram się. – Był nieco zaskoczony, że tak łatwo mu uległa. Z reguły
zapierała się rękami i nogami, nim coś do niej dotarło. Tym razem było jednak
zupełnie inaczej, co z jednej strony go uszczęśliwiło, a z drugiej kazało
podejrzewać, że dziewczyna nic sobie nie robi z jego słów.
–
Na pewno? – spytał, jakby jej odpowiedź miała go uspokoić.
–
Na pewno – odparła, po czym wspięła się na palce i pocałowała go, obejmując za
szyję.
Odprowadziła
go do drzwi, do których przydreptał już rozprostowujący po drodze kości Dulce.
Pożegnał się jeszcze z Draconem, a potem położył się na stopach Hermiony,
patrząc jak jego pan ubiera płaszcz.
–
A co tego tam w salonie – odezwał się, trzymając już rękę na klamce –, nie chcę
go wyrzucać, ale postaraj się mu wytłumaczyć, że siedzeniem na dupie w cudzym
domu jeszcze nikt małżeństwa nie uratował.
–
Daj mu czas – poprosiła go, a raczej grzecznie zażądała. – Wczoraj został z
kompletnie niczym. Nie ma pracy, Pansy z nim nie rozmawia, nie ma też kontaktu
z Lilly, to oczywiste, że się załamał.
–
Wiesz dobrze, że zrobił to na własne życzenie – odparł, stojąc już na dworze, a
Hermiona przytrzymywała mu tylko drzwi. – Po prostu nie pozwól mu sobie wejść
na głowę. Zrobisz to dla mnie?
–
Postaram się. – Znów odpowiedź, która budziła w nim sprzeczne emocje.
–
A zrobisz to dla nas? – ponowił pytanie w nieco innej formie. Granger
delikatnie się uśmiechnęła i wyszła do niego na dwór, a Draco zasłonił ją przed
zimnym powietrzem.
–
Zrobię – odrzekła i ponownie go pocałowała, tym razem jednak trwało to
zdecydowanie dłużej, a Malfoy zaczął się powoli przekonywać, że go nie
okłamuje. – Nie jestem dzieckiem, Draco. Poradzę z nim sobie.
–
Ale jesteś drugą Matką Teresą z Kalkuty, która szczęście innych musi postawić
ponad własne. – Wywróciła na te słowa oczami, uśmiechając się z lekkiego
rozbawienia. – Zmykaj do środka, bo się jeszcze przeziębisz
–
To będziesz się mną opiekował – odparła, jakby była to najbardziej oczywista
rzecz na świecie.
–
Ani trochę by mi to nie przeszkadzało. – Kolejny raz pocałował ją w czoło, a
potem przelotnie w usta. – Ale osobiście wolę z tobą dzielić nieco inne rzeczy,
niż smarki i syrop na kaszel.
Stała
jeszcze chwilę przed domem obserwując, jak wycofuje samochód z podjazdu i
odjeżdża w kierunku londyńskiego centrum. Pomachała mu jeszcze, a gdy tylko
zamknęła za sobą drzwi, od razu zrzedła jej mina. Wiedziała bowiem, że czeka ją
kolejny dzień pełen wyzwań, które ostatnimi czasy zaczęły się coraz bardziej na
siebie nawarstwiać.
* * * * *
Doktor Spinner miał dziś w sobie bardzo
dużo energii, jak na swój wiek. Zazwyczaj siedział w fotelu po drugiej stronie
biurka, zadając mu dziwne pytania i notując jego odpowiedzi i swoje
spostrzeżenia w czerwonym notesie. Tym razem psychiatra chodził po całym
gabinecie, który nie był jakoś specjalnie duży, a Draco nie miał pojęcia, skąd
w nim taka nagła zmiana.
–
No to ja widzę, że wszystko zaczyna zmierzać ku lepszemu – odparł, gdy Malfoy
skończył opowiadać o ostatnich wydarzeniach, w jakich miał okazję brać udział.
Mówił o rozstaniu Blaise’a i Ginny, opowiedział o wspólnych zakupach z
Hermioną, wspomniał też o wybuchu złości na Sam, ale najbardziej skupił się na
wczorajszym pobycie w szpitalu i niespodziewanej, a przy tym niezbyt miłej
wizycie Pottera. Nie miał zatem pojęcia, skąd w doktorze Robie tyle
zadowolenia.
–
Chyba nie rozumiem – odpowiedział Draco zgodnie z prawdą.
–
Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. – Lekarz był bardzo rezolutny, a pogodny
uśmiech nie schodził mu przy tym z pomarszczonej twarzy. – Widzi pan, w terapii
nie chodzi o to, by jej postępy mierzyć milowymi krokami. Mogą to być
tip-topki, niczym u gejszy idącej godzinami przez kilkumetrowy odcinek ulicy.
Malfoy
nie wiedział, czy ma się cieszyć z odpowiedzi lekarza, czy też się nią
zasmucić. Zdecydował się zareagować neutralnie, nie odpowiadając na słowa
psychiatry.
–
Jak pan myśli – zwrócił się do niego, splatając ręce na plecach i przechodząc w
kierunku okna –, dlaczego zareagował pan tak agresywnie na wieść o relacji
swojej pracownicy? Dlaczego był pan tak roszczeniowy, wręcz brutalny w stosunku
do osoby, która jest dla pana ważna?
Doktor
Rob położył zdecydowany nacisk na użyte przymiotniki, a Draco uznał, że zrobił
to nieprzypadkowo. Oczywistym bowiem było, że jego reakcja na związek Samanthy
i Weasleya było grubo przesadzona, ale o tym już dawno wiedział.
–
Bo nie lubię i nie ufam mężczyźnie, z którym się spotyka? – odpowiedział
pytaniem na pytanie lekarza. Doktor poruszył sugestywnie brwiami znad okularów
i pstryknął palcami, a następnie wbił je oskarżycielsko w Malfoya, przez co
momentalnie poczuł się winny.
–
Otóż nie! – wykrzyknął radośnie, przekierowując palec na sufit. Wyglądał niczym
nauczyciel tłumaczący coś niesfornemu uczniowi. – Pańskie zachowanie było
podyktowane zupełnie ludzkimi pobudkami. To nie jest powód do zmartwień czy
zdziwień. To tak jak z rodzicami, gdy coś dzieje się ich dziecku.
–
Nie przesadzajmy – odparł Draco, zakładając nogę na nogę i nie przestając
obserwować kręcącego się po gabinecie psychiatry. – Sam jest ważną pracownicą i
lubię ją, bo jest rzetelna i lojalna. Bardzo ją sobie cenię.
–
Otóż to! – znów wykrzyknął radośnie, rozkładając ręce, jakby chciał mu coś
zademonstrować. – Stworzyliście państwo zdrową więź między pracownikiem, a
pracodawcą. To normalne, że chce pan dla niej jak najlepiej i w jakiś sposób
chce pan ją chronić, ponieważ ma ona niemałe znaczenie w pańskiej firmie.
–
No a co rodzice i dzieci mają z tym wspólnego?
–
Widzi pan – odparł doktor, siadając w końcu w swoim fotelu –, chodzi o to, że
rodzic za wszelką cenę będzie stawał w obronie swego dziecka. Jeśli jego
pociecha coś nabroi, ma pełne prawo ją zrugać i wtedy krzyk nie wydaje mu się
niczym dziwnym. Natomiast w momencie, gdy dziecko jest karcone przez obcą osobę
za to samo przewinienie, dla rodzica nie ma znaczenia to, czego dopuściła się
jego pociecha, ale fakt, że beszta je ktoś z zewnątrz. Dla niego to jest
krzywda, nie fakt, że maluch mógł wpaść pod samochód.
Malfoy
zamyślił się nad odpowiedzią lekarza. Przyzwyczaił już się, że mówił do niego
dziwnymi przypowieściami, ale z niektórych nie potrafił wyciągnąć tego, czego
terapeuta od niego oczekiwał. W tym przypadku było podobnie, co psychiatra
bardzo szybko zauważył.
–
Pojmuje pan zależność, czy nie bardzo? – spytał z jawnym rozbawieniem, znów zerkając na niego zza okularów.
–
Raczej nie bardzo – odparł bez wahania.
–
To jeszcze raz, tym razem będę mówił wolno i dużymi literami. – Malfoy skrzywił
się na słowa doktora. Bardzo nie lubił, gdy traktował go, jak dziecko. – Mężczyzna,
z którym spotyka się pańska pracownica, jest osobą z zewnątrz. To już jest dla
pana potencjalne zagrożenie, ponieważ ma pan przeświadczenie, że może wyrządzić
jej coś złego. Dlatego zawczasu zrugał ją pan, choć było to kompletnie
bezcelowe.
–
Czyli znaczy to, że Sam jest dla mnie jak dziecko.
W
oczach terapeuty pojawiły się iskierki uznania. A może rozbawienia. Dla Dracona
dzisiejsze reakcje lekarza były dość skomplikowane i nie mógł ich skutecznie
odczytać.
–
Bravo! – dodał z dziwnym, charczącym akcentem, który przypominał mu niemieckie
lub francuskie zaciąganie. – Tylko widzi pan, tak naprawdę nie może mieć pan
wpływu na decyzje pani Samanthy.
–
Bo nie jest moim dzieckiem?
–
Ponieważ jest dorosła i samodzielnie decyduje o swoim życiu. Pańskie słowa są
jej przydatne, niczym skarpetka bez pary. Niby można nosić, ale to nie to samo.
Draco
pokiwał głową na słowa doktora, przypatrując się, jak zapisuje kilka wyrazów w
kajecie. Dopiero teraz zauważył, że notes ma zapisanych sporo stronic. W sumie
nie było czemu się dziwić. W końcu uczęszcza już na terapię prawie pół roku.
Trochę musiało się tych zapisków pojawić.
–
Przejdźmy jednak do tego, co zapewne bardziej pana interesuje – zwrócił się do
niego doktor Rob, lecz tym razem nie był już tak rozbawiony. – Nie ulega
wątpliwości, że od kiedy w pańskim dość… hermetycznym życiu pojawiła się pani
Hermiona, zaczęło się ono zmieniać i ulegać dysfunkcjom. Drażniło to pana,
wręcz rozsierdzało, ale z czasem zaczęło wyciszać. Czy teraz, z perspektywy
czasu, potrafi pan sobie wyobrazić dalsze życie bez udziału pani Hermiony?
–
Nie – odparł bez zająknięcia. – Ona nie tylko wywróciła je do góry nogami.
Zmieniła mnie i stała się moim życiem. Nie jestem w stanie nawet pomyśleć, jaki
bym był, gdyby jej przy mnie nie było.
–
Rozumiem – odrzekł doktor Rob, poprawiając oprawki okularów. – Jak wyglądały
wspólne zakupy? Było lekko i przyjemnie, czy jednak zdominowały państwa różne
gusta?
–
Różnimy się, to prawda – zaczął spokojnie, a terapeuta nie przestawał kiwać
głową i pisać w notesie. – Ja preferuję inną kolorystkę, Hermiona lubi nieco
żywsze barwy, przez co ciężko nam było wypośrodkować decyzje. Ostatecznie
jednak doszliśmy do porozumienia.
–
W jakich kwestiach?
–
Wybraliśmy nowe meble, kilka dodatkowych rzeczy.
–
W jakim kolorze jest nowa, powiedzmy, kanapa?
–
Jest żółta – odparł, spoglądając ukradkiem na zegarek. – Fotele również.
–
To jest ten wypośrodkowany wybór? – zapytał z niedowierzaniem lekarz, podnosząc
lekko szkła i patrząc powątpiewająco na Malfoya.
–
A jaki byłby lepszy?
–
Brąz na przykład?
–
Staroświecki. – Machnął przy tym lekko ręką, a psychiatra uśmiechnął się radośnie,
odkładając okulary na biurko.
–
Nie ma pan wrażenia, że ociera się pan lekko o syndrom sztokholmski?
Gdyby
miał czym, zakrztusiłby się na słowa lekarza. Zamiast tego patrzył na niego,
jak na skończonego wariata, a doktor nie przestawał mu się przyglądać z
pobłażliwością.
–
Czy to nie jest określenie ofiary, która sympatyzuje ze swoim oprawcą? –
zapytał niepewnie, a terapeuta zaśmiał się krótko pod nosem.
–
A czy nie dopasowuje się pan do wyborów panny Granger? – Tym razem to lekarz
odpowiedział pytaniem na pytanie.
Draco
nie miał czasu do namysłu, bowiem w tym samym momencie komórka w marynarce
zaczęła dzwonić, a jej charakterystyczny dźwięk oznaczał, że dobija się do
niego ktoś w UnitedArchitect.
Spojrzał
na doktora, a ten przyzwolił mu ruchem dłoni odebrać połączenie. Nie przestawał
się przy tym głupkowato uśmiechać i przyglądać z typową nutą tajemniczości,
której Malfoy nigdy jakoś nie lubił.
Na
wyświetlaczu telefonu dostrzegł numer Sam, więc natychmiast podjął rozmowę.
–
Tak?
–
Jest problem – zaczęła złowróżbnie kobieta.
–
Problem czy kataklizm?
–
W skali od jednego do dziesięciu daję mu dwanaście. – Poruszył się na dźwięk
słów Samanthy, która nie zwykła przesadzać w kwestii kłopotów firmowych.
–
Kto i co?
–
Hagen – odparła, a po chwili dodała – z obstawą.
Draco
nie czekał na dalsze informacje. Pojawienie się austriackiej siksy nigdy nie
zwiastowało nic dobrego, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Dobrze więc
czuł, że ten dzień będzie do bani. Nie miał jednak pojęcia, że spłynie na niego
całe gówno tego świata.