poniedziałek, 6 lutego 2017

Rozdział 2 - Ogień krzepnie

Kochani,
nie będę się za bardzo rozdrabniać we wstępie, bo przecież wszyscy wiemy, że nikt go nie czyta, a poza tym jest taka obsuwa w czasie, że szkoda mi zasypywać Was zbędnymi informacjami. Powiem tylko tyle, że w trakcie minionego miesiąca zdążyłam dowiedzieć się bardzo ważnej rzeczy, a mianowicie mam totalny nieporządek w dokumentach tekstowych zapisanych na dysku. Wprowadzając poprawki do rozdziału drugiego zorientowałam się, że mam jego aż trzy wersje, stąd nie mam pewności, która jest właściwa, ale mniejsza o to. Mam jedynie nadzieję, że wstawiłam tę poprawną ;)

Garść informacji najistotniejszych:
Data i tytuł kolejnego rozdziału znajdują się już w odpowiedniej zakładce.

Wybaczcie, jeśli nie będę odpisywać na jakieś pytania, gdybyście oczywiście je mieli, ale zaczyna się sesja, a ja mam ważny egzamin, do którego muszę się przygotować, więc za wszelkie opóźnienia z góry przepraszam, a na dodatek dzień po egzaminie wylatuję do Gdańska, więc może nie być ze mną kontaktu.

Zapraszam na rozdział drugi, który jest chyba najkrótszy z całego bieżącego opowiadania :)

Realistka

PS Dajcie znać, czy ja się w ogóle nadaję do pisania kryminałów, bo coś ciężko mi idzie z ostatnimi rozdziałami i miałam chwilę, kiedy chciałam to wszystko rzucić.





~Ty nie pojmujesz żaru, jakim płonę,
bo spisz w mym sercu i cicho trwasz we śnie.
Chronię cię, płacząc, choć mnie jednocześnie
ściga głos z zimnej stali wyostrzonej.


Rozdział 2
Ogień krzepnie


Londyn, 25 grudnia 2007
         W czarnej, lśniącej w blasku palących się pojedynczo świec tafli fortepianu salonowego odbijały się białe płatki śniegu wirujące za pobliskim oknem zasłoniętym po części mosiężną kotarą, przewiązaną w połowie złotym sznurem, którego końce unosiły się kilka centymetrów nad ciemną, drewnianą podłogą. Instrument wyglądał, jakby dopiero został przywieziony od producenta; ustawiony na podwyższeniu dumnie prezentował swój majestat między eleganckimi stołami i starymi krzesłami poddanymi znakomitej renowacji; uniesiona nakrywa górna wsparta na podpórce była niczym lustro, odbijając zimowy krajobraz londyńskiej ulicy dostrzegalny za przysłoniętą warstwą śniegu szybą; na próżno było szukać na niej choćby najmniejszej rysy czy zostawionych nieopatrznie przez przechodzącego klienta odcisków palców; na obudowie w kolorze głębokiej, aksamitnej czerni można było dostrzec wygrawerowany złotymi literami napis, układający się w nazwę jednej z najsłynniejszych marek produkujących fortepiany, a nad nim niewielką harfę, będącą znakiem rozpoznawczym wytwórni Steinway & Sons; takie samo logo zostało umieszczone tuż nad klawiaturą wspaniałego instrumentu, który, można by pomyśleć, znalazł się w lokalu z czystego przypadku.
         Przejechał delikatnie palcami po białych klawiszach, przypominając sobie kojące dźwięki spokojnej melodii wygrywanej przez Juanitę, gdy po wieczornych kontrolach opatrzonych ran zostawiała go samego w niewielkim pokoju na piętrze, a on, leżąc bezczynnie w łóżku mógł jedynie wsłuchiwać się w smutne nuty docierające do niego z parteru. Czasem grała coś w żywego i szybkiego, w czym rozpoznał między innymi „Wiosnę” Vivaldiego czy część z „Cuatro piezas españolas” Manuela de Falli, która, o ile się nie mylił, nosiła nazwę „Aragonesa”; częściej jednak kołysały go do snu utwory utrzymane w wolnym tempie, z których głównie upodobała sobie „Sonatę księżycową” Bethovena. Musiała wiedzieć lub prawdopodobnie się domyślała, że spokojne dźwięki fortepianu pozwalają mu zasnąć bez dręczących go nocą koszmarów, z którymi borykał się w zimnej celi Azkabanu; zamykał oczy, oddychał miarowo, a ciche nuty okalały pędzące myśli, by już po kilku minutach spowolnić je i całkowicie zawładnąć umysłem, dopóki nie obudziły go pierwsze promienie słońca leniwie wślizgujące się do pokoiku i zaglądające pod ciężkie powieki. Nim się spostrzegł, krajobraz za oknem pokryła biała warstwa śniegu; najpierw szron zaostrzający kontury budynków, potem niewielkie czapy ozdabiające kominy pokryte w górnej części grubym osadem z sadzy, na końcu miliardy drobnych płatków wirujących na wietrze, przypominających spadające z nieba gwiazdy; nastała zima, która skuła lodem nie tylko pobliskie ulice i chodniki, ale i jego samego.
         Ciche dźwięki fortepianu płynęły po mieszkaniu, wślizgując się w każdy zakamarek domu i zalewając pomieszczenia stonowaną melodią sączącą się z instrumentu w takt spadających z czarnego nieba płatków śniegu, wirujących na wietrze za dużym oknem przesłonionym grubą, ciężką kotarą w kolorze butelkowej zieleni; refleksyjna, momentami smętna nuta w tempie spokojnego kroku, wygrywana na mosiężnym fortepianie stojącym na niewielkim podwyższeniu w samym centrum rozległego salonu, przypominała lot jaskółki unoszącej się w przestworzach; szybowała niczym ten niewielki ptak na szeroko rozpostartych małych skrzydłach, by nagle spaść gwałtownym ruchem ku ziemi, stopić pióra z drobnym ciałem, musnąć wystające źdźbła traw i złote kłosy pszenicy, a następnie wzbić się znów powoli między białe chmury płynące po błękitnym firmamencie; każdy dźwięk wydobywający się z instrumentu, każde przesunięcie długich i wąskich palców po klawiszach, każde wciśnięcie jednego z trzech pedałów, wszystko miało swoje miejsce, czas, w którym mogło zaistnieć, nic w tej urzekającej melodii nie było zbędne.
         Czy potrafił zagrać coś innego poza łzawym lamentem nad własną duszą, która tak jak ta stworzona w wyobraźni jaskółka miała nadzieję odrodzić się i wzbić w przestworza w poszukiwaniu lepszego, a przynajmniej łagodniejszego życia? Czy potrafił jeszcze oddać się kojącym dźwiękom fortepianu, pozwolić delikatnej muzyce wślizgnąć się w ciało i zastąpić krew płynącą w żyłach spokojną nutą? Nie potrafił grać sercem, nie umiał oddać krwawiącej duszy w ramiona symfonii dźwięków; spojenie się z cudownym, majestatycznym instrumentem, przy którym siedział, było dla niego czymś nieosiągalnym, wykraczającym poza zdobyte w młodości umiejętności poskramiania nut; pozwalał palcom płynąć po nieskazitelnie białych i czarnych niczym noc klawiszach, które zdawały się ulegać mu z każdą sekundą coraz bardziej, jakby instrument również potrzebował czasu, by przekonać się do nowego użytkownika; z początku trzymał jaskółkę bezpiecznie w powietrzu, a jej lot był łagodny, miarowo wznosiła się na błękitnym sklepieniu, jakby bała się rozwinąć skrzydła i poszybować w nieznane, potem pokazał jej niezdobyte fragmenty nieba i piękno natury rozciągającej się w dole, aż zapragnęła się w niej zatopić, dotknąć drobnymi pazurkami pędów złotych kłosów i musnąć błyszczącymi w promieniach słońca piórami soczysto zielonych źdźbeł trawy smaganych na polach przez podmuchy orzeźwiającego wiatru; ptak wznosił się i opadał, leciał w takt melodii wygrywanej na monumentalnym fortepianie, ani razu nie sprzeciwiając się jej wytycznym; była niczym współrzędne dla statku na morzu lub dla samolotu w powietrzu, ukierunkowywała właściwy tor będący bezpiecznym szlakiem, a jednocześnie pozwalała doświadczyć nowych miejsc, których ptaszyna wcześniej nie była w stanie zobaczyć. Ale nie bez przyczyny jaskółka jest zwiastunem burzy. Czuł, że jeśli pozwoli jej drobnym skrzydłom przejąć kontrolę nad torem lotu, zwierzę nie uratuje się; nęcone pięknem traw, przejrzystą taflą wody płynącej w dolinie, złotem pędów pszenicy szumiącej na wietrze, zapomni o celu podróży, zapomni o tym, czego już się nauczyło i spadnie w tę cudowną naturę, zachłyśnie się jej wdziękiem i estetyką, tonąc w dźwiękach deszczowej piosenki wygrywanej przez gęste krople spadające z ciemnego nieba i przerywanej mocnymi uderzeniami piorunów rozdzierającymi burzowy firmament niegdyś błękitnego i spokojnego sklepienia.
         - ¿Estás tocando?(Grasz?) – Palce prześlizgnęły się po dodatkowych klawiszach, wprowadzając nieporządek w spokojnej melodii, a jaskółka, mimo nieporadnych prób ratunku, gruchnęła z łoskotem o ziemię. Westchnął nad krytycznym losem zwierzęcia, któremu nie dane już będzie wzbić się między białe chmury i szybować w przestworzach, a kobieta, która była sprawczynią śmiertelnego upadku ptaka, zaśmiała się cichutko, głaszcząc go po ramieniu, jakby chciała go pocieszyć po stracie towarzyszki. - Vale, vale. No te preocupes. Tocas estupendo. (Dobrze, dobrze. Nie martw się. Grasz wspaniale.)
         Ucałowała go w policzek i mocno przytuliła, przytrzymując przy tym czarny kapelusz widniejący na czubku głowy, spod którego kaskadą płynęły pukle ciemnych włosów osiadające daleko za linią łopatek. Był wdzięczny Juanie za wszystko, co dla niego zrobiła, naprawdę bardzo jej za to dziękował, bo gdyby nie ona, już dawno nie byłby w stanie oglądać otaczającego go świata, jednak kobieta miała tendencję do nadużywania ojczystego języka, a nawet kompletnie zapominała o umiejętności komunikowania się po angielsku, co było nie tyle denerwujące, co problematyczne, ponieważ niewiele rozumiał z tego, co do niego mówiła, żeby nie powiedzieć nic. Wyperswadowanie jej jednak tego kłopotliwego przyzwyczajenia było dla Dracona trudne, a zarazem stawiało go w niekomfortowej sytuacji, ponieważ uważał, że zwracanie uwagi swemu opiekunowi, który ponad miesiąc przywracał go z powrotem do żywych, byłoby bardzo niekulturalne, a wręcz bezczelne, przez co zamiast wyrazić swą dozgonną wdzięczność, obdarzy Juanitę całkowitym brakiem szacunku, a na to pozwolić sobie za bardzo nie mógł. Nigdy zatem nie powiedział jej wprost o swoich problemach komunikacyjnych, ale kobieta, która traktowała go niczym syna, doskonale je wyczuwała i była ich w pełni świadoma. Nie znaczyło to jednak, że starała się powstrzymać swój hiszpański temperament i zdusić ojczyste korzenie, a wręcz przeciwnie; pozwalała im rozwijać się w dowolnym kierunku, usilnie próbując nauczyć mężczyznę chociaż podstawowych zwrotów, dzięki którym równowaga świata, w którym do tej pory żyła, nie musiała zostać zachwiana. Draco co prawda był krnąbrnym uczniem i do skutku powtarzał, że nic nie rozumie z tego, co do niego mówi, ale rzeczywistość była znacznie przyjemniejsza, z czego kobieta bardzo się cieszyła, gdyż pomimo ogólnego sprzeciwu i jawnych niechęci chłonął przekazywaną w biegu wiedzę bardzo szybko, acz kompletnie nieświadomie, co było dla niej jeszcze ciekawszym zjawiskiem.
         - Juanita, proszę – odezwał się nieśmiało, wpatrując się w klawisze fortepianu, na którym usiadła Hiszpanka. Nie myślał nawet nad dokończeniem zdania, gdyż dobrze wiedział, że kobieta rozumie, o co mu chodzi. Westchnęła, jak miała w zwyczaju, gdy mówił do niej z lekko błagalnym tonem, poprawiając obijające się o siebie rzędy bransoletek wykonanych z przeróżnych koralików i kamieni. Ten charakterystyczny, choć niekoniecznie głośny dźwięk zawsze budził Dracona ze snu, gdy leżał przykuty do łóżka, czekają na zmianę opatrunków i kolejną porcję środków przeciwbólowych, którymi Juanita dzień w dzień szprycowała go do nieprzytomności. Wśród niezliczonej ilości ozdób, którymi kobieta obwieszała nadgarstki, rozpoznał między innymi onyks, jaspis, czy szkło awenturynowe, ale najbardziej rzuciła mu się w oczy niepozorna bransoletka wykonana w całości z jadeitu; nigdy jej nie zdejmowała i w jakiej kombinacji nie ułożyłaby biżuterii dla niej zawsze znajdowała odpowiednie miejsce; przywodziła mu na myśl amulet, jakiś ochronny bibelot, który miał przynosić szczęście czy też odganiać złe duchy, nigdy jednak nie zapytał, w czym tkwi jej wyjątkowość, bo to, że ma ona dla Juany specjalne znaczenie nie ulegało nawet najmniejszej wątpliwości. Zresztą większość kobiet ma to do siebie, że szybciej wierzą w nadprzyrodzone właściwości jakichś przedmiotów, tworząc z nich magiczne talizmany i rozpowiadając, że są one źródłem ich powodzenia w życiu; brednie; przecież każdy czarodziej wie, że energia magiczna nie bierze się z powietrza, należy nią napełnić rzecz, by mogła posiąść jakieś niezwykłe własności.
         Naciągnął lewy rękaw od białej koszuli, a prawy podwinął do łokcia, starając się nie patrzeć na nieco zmartwioną Juanitę; zaczął się zastanawiać, czy jej markotny humor wynikał z faktu, że nie może mówić przy nim swobodnie po hiszpańsku, czy też trapiło ją zupełnie coś innego.
         - Yo sé que no entiendes – odparła po dłuższej chwili, krzyżując nogi w kostkach i podpierając się na zamkniętym wcześniej instrumencie - pero soy española y no me gusta hablar en inglés aunque vivo en Londres. (Wiem, że nie rozumiesz, ale jestem Hiszpanką i nie lubię mówić po angielsku, mimo że mieszkam w Londynie.)
         Nawet nie śmiał się z nią kłócić; spojrzał jedynie proszącym wzrokiem, na który ciepła twarz kobiety wykrzywiła się w lekkim grymasie niezadowolenia. Nic dziwnego, też by się denerwował, gdyby ktoś co rusz zwracał mu uwagę, aby nie używał angielskiego; miał jedynie nadzieję, że Juana nie ma mu tego za złe.
         - Jak rany? – Zerknął na kobietę kątem oka, odruchowo dotykając zmasakrowanego przed miesiącem nadgarstka, który wciąż nie wyglądał najlepiej, ale przynajmniej mógł już nim normalnie poruszać; wspomnienie uśmiechniętej facjaty Weasleya, który omal nie zabił go na miejscu w gabinecie Kingsleya, wciąż wywoływało w nim odruch wymiotny, a zabliźniona rana momentalnie zaczynała boleśnie pulsować, jakby ktoś włożył ją do ognia.
         - W porządku. – Powiedzenie, że nie lubił rozmawiać o dniu swego zwolnienia z Azkabanu, a raczej o ledwo przeżytych doświadczeniach z Percym, było wielkim niedomówieniem; nigdy nie powiedział Juanie, co dokładnie ruda gadzina mu zrobiła, ale sądząc po starannej opiece, a przede wszystkim wysiłku, który w nią włożyła, Hiszpanka bardzo dobrze rozeznała się w uszkodzeniach ciała zaserwowanych mu przez wiewiórkę ze spaczoną psychiką. Będąc na wpół śpiącym nie raz słyszał, jak wyklinała oprawcę i posyłała go w diabły; myślał wtedy za każdym razem, że lepiej, aby i piekło zostało zamknięte dla takiego sadysty.
         - ¿Te duele algo o alguna herida sangra? (Boli cię coś albo jakaś rana krwawi?) – spytała, na co Draco westchnął cicho i pokręcił przecząco głową, jednak nie odważył się spojrzeć na kobietę. Odechciało mu się nawet proszenia, by przestała używać hiszpańskiego, było mu po prostu wszystko jedno, ponieważ ciemne wspomnienia wślizgnęły się do umysłu, a świeżo wyleczone obrażenia znów dały o sobie znać poprzez nieprzyjemny ból uciskający zabliźnione rany.
         - Nie, wszystko jest w porządku – odparł lakonicznie wstając od fortepianu i podchodząc do uchylonego okna, przez które wlatywało lodowate grudniowe powietrze; nie czuł, że dziś wigilia, gdyby nie wyrwana kartka z kalendarza pewnie nie zorientowałby się nawet, że przyszły święta; czas płynął nieprzerwanie do przodu, ale on nie potrafił przyłączyć się do jego jednostajnego rytmu i ruszyć przed siebie. Nie robił nic, by wyrwać się z czarnej dziury, w której się zamknął, ponieważ tak było dobrze, nie musiało być lepiej czy gorzej, chciał po prostu spokoju, który zapewniała mu stworzona w sercu i duszy pustka, mimo że była potworną matnią; to pragnienie zdusiło w nim wszelkie pozytywne emocje, odruchy i przyzwyczajenia; uśmiech nie pojawiał się na bladej, momentami przeźroczystej twarzy, dłonie nie potrafiły zapewnić drugiej osobie ciepła i wsparcia, nawet wygrywana niedawno melodia nie przebiła się przez apatyczną skorupę, którą się otoczył, choć muzyka wielokrotnie pozwalała mu zapomnieć o przeszłości, którą zadręczał się nocami w niewielkim pokoju. Pustka, bezkresna nicość stała się jego towarzyszką i nie widział potrzeby, by się jej pozbyć.
         W okolicznych domach dostrzegał światła kolorowych lampek choinkowych migoczących w białych zaspach śniegu, którymi pokryły się londyńskie ulice; przez uchylone okno dobiegały do niego głosy dziecięcych chórków, które śpiewając kolędy umilały przechodniom wieczorny spacer, wyjście na ostateczne zakupy czy też szaleńczy pęd do domu z niedawno skończonej pracy; chciał móc powiedzieć, że zazdrości im czegokolwiek, ale prawda była taka, że było mu kompletnie obojętne to, co się wokół niego działo. W grupie kobiet przechodzących obok lokalu Juany jedna uśmiechnęła się do niego wesoło, chowając się po chwili w grubych odmętach szalika, ale Draco jedynie obrzucił ją od niechcenia wzrokiem, nie siląc się choćby na złowrogi grymas. Nie była brzydka, nie była też ładna; dla niego po prostu była, ponieważ nie miała dla niego żadnej wartości.
         - ¿Y la mano? (A ręka?) – Odwrócił się do Juanity, która przecierała nakrywę fortepianu, by następnie otworzyć ją i wesprzeć na czarnej nóżce. Ten elegancki, dumny niemalże szlachecki instrument traktowała niczym własne dziecko, dbając o niego na każdym kroku i pilnując, by nie pojawiła się na nim nawet najmniejsza rysa, a przede wszystkim, by nie dotykały go osoby pozbawione talentu muzycznego. Nie uważał, żeby był obdarzony jakimiś specjalnymi zdolnościami kompozytorskimi, ale grać potrafił i prawdopodobnie tylko dlatego kobieta pozwoliła mu zasiąść przy fortepianie.
         - Coraz lepiej. – Zacisnął mocniej rękę ukrytą w kieszeni spodni i poruszył nią delikatnie, co poskutkowało krótkim, acz bolesnym ukłuciem; nie dopuścił, by choćby najmniejsza oznaka dyskomfortu pojawiła się na twarzy.
         - Que se dice pronto. (Łatwo powiedzieć.) – Przyjrzała się instrumentowi, postukując w niektóre miejsca różdżką, z której co chwilę wypływały złote iskierki oplatające poszczególne części fortepianu. Już po tonie blondyn rozpoznał, że kobieta jest rozdrażniona, jednak nie jego zdawkowymi odpowiedziami, a podejściem do poważnych obrażeń, z którymi tak długo musiała się borykać. Nie winiła go co prawda, ale czuł, że miała do niego żal, że tak zwyczajnie wypowiada się o swym oprawcy, jakby nie miał do niego pretensji, iż prawie pozbawił go życia. - ¡En cuanto lo encuentre, diré que pienso en él! (Jak tylko go spotkam, powiem, co o nim myślę!)
         - Juanita, daj spokój. – Nic więcej powiedzieć nie mógł, nie wiedział nawet, po co powiedział i to; Juana z pozoru wydaje się spokojną osobą, ale gdy coś lub co gorsza ktoś ją zdenerwuje, chowa w sobie urazę bardzo długo, w tym wypadku do Weasleya, czemu w ogóle się nie dziwił. Innymi słowy, powstrzymanie kobiety przed krótkim upustem nerwów było bezcelowe, więc oparł się o parapet, krzyżując ręce na klatce piersiowej i przyglądając się rozjuszonej Hiszpance krążącej wokół czarnego instrumentu.
         - ¡Nanay, jamás de los jamases! (Nie, nie, nie, przenigdy!) – krzyknęła, chowając różdżkę w wysokiej cholewie kozaka i poprawiając kapelusz. - ¡Es un pedazo de cabrón! (Co za kawał skurwysyna!)
         Niewiele rozumiał z ciągu słów wydobywających się z ust Juany, jednak domyślał się, że nie są to pochwały skierowane ku rudej gadzinie, która omal nie posłała go w zaświaty. Sam z chęcią puściłby podobną wiązankę, ale po chwili zdawał sobie sprawę, że i tak nic by mu to nie dało. Samo to, że kobieta wracała do nieprzyjemnych wydarzeń było dla niego dotkliwe, jednakże poza patrzeniem się na jej wściekłe oblicze i wsłuchiwaniem w egzotyczne obelgi nie robił nic. Starał się trzymać nerwy, a przede wszystkim dokuczliwe wspomnienia na wodzy, ale im bardziej Juanita dawała upust swej złości, tym i jego napełniały niechciane uczucia, z którymi nie potrafił dać sobie rady. Nie chodziło już tylko o wszechobecny ból, upokorzenie i zbrukaną godność; błąkała się wśród nich niechciana troska, odrażające współczucie, które przebijało się z bursztynowych tęczówek istoty, której pamiętać nie chciał. Patrzyła się wtedy na niego przerażona, pałała do niego obrzydliwą litością, od której zawartość żołądka podchodziła mu do gardła. Czemu się do niej nie odezwał? Co sprawiło, że pozwolił jej myśleć, jakoby jej nie pamiętał? Właśnie to niedorzeczne miłosierdzie, ta cholerna ludzka bierność na krzywdę drugiego człowieka, który poza upokarzającymi słowami podzięki za troskę nad swym marnym żywotem nie mógł zrobić nic. Doświadczenie żalu, podświadomej chęci opieki nad zbrukanym i umęczonym do granic możliwości ciałem ze strony osoby, którą od zawsze się pogardzało, a nawet traktowało niczym wroga, było dla niego zbyt dużym ciężarem, olbrzymi wstydem wiążącym się z całkowitą utratą godności, a nawet człowieczeństwa, gdyby skomlał o łaskę u jej stóp. Ignorancja była bezpieczna, dawała poczucie błogiej nieświadomości, iż nawet nieprzyjaciel ubolewa nad jego losem; dlaczego wróciło to do niego teraz? Czemu ma przed sobą jej duże, głębokie niczym ocean oczy koloru kawałku bursztynu znalezionego w wodach morza? Nie chciał jej znać, pamiętać, a także spotkać, więc czemu? Czy podświadomie nie chce jej wymazać z umysłu, ponieważ wie, że w najbliższej przyszłości nie będzie mógł od niej uciec? A jednak minął miesiąc, a ona nie dała znaku życia, nie szukała go, mimo że oficjalnie sprawuje nad nim kuratelę i ma nadzorować każdy jego czyn, a za choćby najmniejsze uchybienie  ma pełne prawo posłać go z powrotem do więzienia. O ile dla niego Granger nie miała żadnego znaczenia, a jej istnienie w obecnym położeniu nie przynosiło mu żadnych korzyści, tak śmiał wątpić, aby owa zasada działała w drugą stronę; prawilna czarownica, sumienna pracownica Ministerstwa, najbardziej spolegliwa osoba stąpająca po świecie nigdy nie uchybiłaby się od ciążących na niej obowiązków, zatem postawienie tezy, że jest jej obojętny nie znajdowało żadnych argumentów poparcia. Myśli aż bolały go od domysłów, czemu kobieta kompletnie go ignoruje; poznała go, nawet obdarzyła wstrętnym i odstręczającym współczuciem, a jednak nie zrobiła nic poza tym; czy istnieje jakakolwiek możliwość, że zapomniała o nim? A jeśli tak, jeśli uwierzy w twierdzenie, iż nawet dla niej jest jedynie wspomnieniem przeszłości, to czemu myśl o tym napawa go tak wielkim niepokojem?
         Niewinny śmiech dzieci ganiających się po podwórku i rzucających śnieżkami rozdarł chwilową ciszę, która zapanowała za oknem; odwrócił wzrok i spojrzał na Juanitę, która zapinała guziki od ciężkiego, wojskowego płaszcza w kolorze podgniłej zieleni; wyglądała zabawnie w za dużym okryciu i w kapeluszu, który spokojnie mógł zmieścić pod sobą trzy osoby, ale Draco nie był w stanie zdobyć się na choćby cień uśmiechu. Dobrze wiedział, gdzie idzie, przekonywała go do tej wizyty już kilka dni, ale za każdym razem jego odpowiedź brzmiała identycznie; nie chciał iść do szpitala, a raczej nie mógł tego zrobić, nie zadręczając się potem wspomnieniami z przeszłości, w których osoba przykuta do szpitalnego łoża miała największe znaczenie; jak mógł na niego spojrzeć? Jak mógł siedzieć obok niego, wydusić słowa głębokiej rozpaczy, a zarazem wdzięczności za wszystko, co dla niego zrobił? Gdyby nie Kingsley, nie miałby gdzie pójść, gdyby nie jego ochrona, pewnie skończyłby ze sobą jak ojciec, który powiesił się w azkabańskiej celi; jak bez kropli pozytywnych uczuć mógł do niego przyjść, chwycić za rękę i powiedzieć to jedno proste słowo, jakim było „dziękuję”? Juana nie potrzebowała tak obszernych wyjaśnień i zagłębiania się w jego wewnętrzne przemyślenia; wystarczyła jej tradycyjna odmowa, mimo że usilnie starała się go namówić na wizytę. Nie miał do niej żalu, że chce go odwiedzić i spędzić z nim trochę czasu; przez wyczerpującą opiekę nad ranami nie miała sposobności pójść do brata i przynajmniej przy nim posiedzieć, ale gdzieś w środku czuł tę odpychającą zazdrość, że chce go opuścić, mimo że była ona kompletnie nieuzasadniona.
         - Już wychodzisz? – zapytał, krzyżując wzrok z wciąż iskrzącymi się od złości oczami Hiszpanki.
         - Tak – odparła bardzo spokojnie, upewniając się, że umieściła różdżkę w cholewie wysokiego kozaka. - ¿Estás seguro que no quieres ir conmigo? (Jesteś pewny, że nie chcesz iść ze mną?) Znaczy...
         - Sí. Zostanę. – To jedno słowo wypowiedziane w ojczystym języku kobiety wystarczyło, by niedawna wściekłość całkowicie z niej uleciała, a na kształtnych ustach w kolorze dojrzałej wiśni pojawił się pokrzepiający uśmiech. Podeszła do Dracona i położyła mu rękę na bladym policzku, pocierając delikatnie zimną skórę, a drugą odgarniając kilka srebrnych kosmyków włosów z czoła, które nie wiadomo jak się tam znalazły.
         - Ucieszyłby się, gdyby cię zobaczył.
         - Gdyby mógł mnie zobaczyć. – Tak wyglądała każda ich rozmowa o potencjalnej wizycie mężczyzny u Ministra Magii; pytanie, odpowiedź, próba wpłynięcia, sprostowanie przepełnione pesymizmem, który dla Malfoya był zwyczajnym realizmem; Kingsley nie mógł go zobaczyć, nie mówiąc już o jakiejkolwiek wymianie zdań, ponieważ nie pozwalał mu na to pogarszający się stan zdrowia, a nade wszystko śpiączka, z której według prognoz uzdrowicieli może długo się nie wybudzić. Nie widział zatem sensu w naprzykrzaniu się Shackleboltowi, na dodatek w dniu wigilii, i choć bardzo chciał do niego pójść, to zdawał sobie sprawę, że po prostu nie może tego zrobić. Tak będzie lepiej dla wszystkich, a przede wszystkim dla niego samego.
         - Vale, entiendo. (Dobrze, rozumiem.) – odparła zasmucona Juana, przyglądając mu się jeszcze przez chwilę, jakby liczyła, że może jakiś cud sprawi, że zmieni zdanie i zdecyduje się jednak z nią pójść. Draco jednak ani myślał przystać na propozycję kobiety; ominął ją bez słowa i usiadł na krzesełku przy fortepianie, przyglądając się głębokiej bliźnie widniejącej na nadgarstku; odcień jego skóry był tak blady, że szrama była na niej widoczna już z daleka, gdyż jej różowoczerwony kolor wyraźnie odcinał się na tle alabastrowej cery. – Nie wychodź nigdzie i nie siedź za długo, dobrze?
         Przytaknął w odpowiedzi głową, starając się naciągnąć mankiet białej koszuli, żeby nie widzieć pozostałości po paskudnej ranie, która wciąż dawała o sobie znać, gdy za szybko poruszył ręką czy uniósł coś cięższego. Mówiąc prawdę, to nawet trzymanie kubka z herbatą było dość uciążliwe.
- ¿Te importaría cerrar la ventana? Hace muy frío. (Mógłbyś zamknąć okno? Jest bardzo zimno.) – Ponownie przytaknął, odprowadzając Juanitę beznamiętnym wzrokiem do wyjścia. Drzwi zamknęły się z lekkim trzaśnięciem, a po chwili ujrzał Hiszpankę mknącą ulicą między wirującymi płatkami śniegu gęsto spadającego z granatowego nieba. Ostatni raz wyszedł na zewnątrz w listopadzie i prócz deszczu, wszechobecnej wilgoci, przeraźliwego zimna oraz gorączki bólu trawiącej poranione ciało nie pamiętał więcej. Czy chciał wyjść? Może tak, może nie, jednak gdy tylko postać Juany zniknęła mu sprzed oczu, podszedł do okna, zamykając je szczelnie, a następnie ubrał płaszcz wiszący na starym, drewnianym wieszaku stojącym przy wyjściu, zgasił światła i pociągnął za mosiężną klamkę, a lodowaty wiatr owinął go z każdej możliwej strony, jednocześnie przyciągając mocno drzwi, które zamknęły się za nim z łoskotem. Spojrzał w niebo, na którym wirowały drobne płatki, wpatrując się w jego głębię przysłanianą gęstymi kłębami pary wydobywającej się z ust. Myśli pierwszy raz nie były puste, ani chaotyczne; kumulowały się wokół jednej osoby, nie mając nawet pewności, czy dane mu będzie ją spotkać; ostatni raz spojrzał na zamknięte drzwi, postawił kołnierz od płaszcza, a na wąskich wargach pojawił się ledwo zauważalny zarys uśmiechu.
         - Czas odwiedzić moją wspaniałą kuratorkę. – Wcisnął ręce w kieszenie płaszcza i ruszył w spowitą śniegiem noc, mijając mieszkania, w których rodziny zasiadały do wigilijnej wieczerzy.


         W niewielkim gabinecie wielkości pokoju na poddaszu panowały istne ciemności, których sprawczynią była drobna kobieta siedząca przy wysłużonym biurku na obdrapanym krześle, które na dobrą sprawę nie powinno już się nawet tak nazywać; mebel, o ile ktoś odważył się użyć takiego określenia, był jedynym przedmiotem, który kompletnie nie pasował do wystroju gabinetu, a zarazem był w nim tak niepomiernie potrzebny, że gdyby nagle zdecydowano się go pozbyć, a na jego miejsce wstawić bardziej okazały, a przynajmniej normalnie wyglądający egzemplarz, każdy, kto odwiedziłby prezydium panny Granger wiedziałby, że coś jest w jej biurze nie tak. Cztery nóżki podtrzymujące siedzenie różniły się między sobą dosłownie wszystkim, poza wysokością; jedna była w kolorze przypominającym drewno kasztana, jednak pokryta jakimś plastykowym tworzywem, sztucznym impregnatem, jakim charakteryzowały się meble lat siedemdziesiątych, jeśli nie wcześniejsze, nieco obdrapana u dołu, zwiększająca obwód ku górze; druga i trzecia mogłyby uchodzić za siostry bliźniaczki, gdyby nie fakt, że pierwsza miała obwód w kształcie okręgu, a druga była kwadratowa; czwarta zaś była najbardziej wyjątkowa z nich wszystkich, ponieważ była biała, a odpadające kolejno nakładane warstwy farby świadczyły, iż kilkanaście ładnych lat podtrzymuje już siedzenie, a właścicielce, wcześniej innym dysponentom, stan jej zużycia w ogóle nie przeszkadza. Oparcie krzesła również wyglądało jak wyjęte z innej epoki, może odrobinę przypominającą wiktoriańską, jednak prócz wyżłobień zdobiących główną ramę, które wcale nie musiały zostać wykonane u producenta, wszystkim innym odbiegało od wyglądu mebli używanych w dziewiętnastym wieku. W każdym razie pannie Granger widocznie było obojętne, na jakiej jakości krześle siedzi, ponieważ nie skarżyła się na jego stan, a nawet nie miała w planach jego wymiany. Nie lubiła pozbywać się rzeczy, które jeszcze mogły się do czegoś przydać, a jeśli siedzenie znajdowało się w takiej formie, że spokojnie było w stanie utrzymać ją pod sobą przez bite siedem godzin sporządzania raportów, to jaki był sens oddać je na złom lub co gorsza do spalenia? Poza tym miała do niego coś na kształt sentymentu i szczerze mówiąc rozstanie się z nim w ogóle się jej nie podobało. Tak było z większością przedmiotów zgromadzonych przez kobietę w gabinecie; stare biurko z podniszczonym blatem wyglądającym, jakby ktoś rąbał na nim drewno wyjątkowo mocną siekierą, szafki i regały dość miernej jakości uginające się pod naręczami papierów, teczek i książek, zdjęcia z przyjaciółmi z czasów szkoły, a wśród nich fotografie denatów z miejsc morderstw tworzyły jakby fototapetę na obdrapanej ścianie, którą już dawno przydałoby się potraktować porządną dawką farby; nawet dywan, nieco obgryziony i z samoistnie odrywającymi się frędzlami, był dla kobiety niezbędny. Gabinet był jej przystanią, miejscem, gdzie mogła się schować i oddać niewdzięcznej papierkowej robocie, której z dnia na dzień zamiast ubywać przybywało coraz więcej; mogła się w nim zaszyć na wieki wieków, bo nikt nie śmiał jej wtedy przeszkadzać. Nikt, z wyjątkiem plugawej, rudej małpy z facjatą, jakby bazyliszek zastępował chirurga plastycznego w trakcie operacji wstrzyknięcia botoksu, w przypadku Percy’ego przeterminowanego jadu kiełbasianego najgorszej jakości.
         Egipskie ciemności, w których wyjątkowo podminowana panna Granger sporządzała raport w sprawie śmierci Lucjusza Malfoya były efektem wypalenia nadmiernej ilości papierosów, a zgromadzone w pomieszczeniu połacie dymu nie miały gdzie się ulotnić, ponieważ zarówno okna, jak i drzwi zostały zamknięte, a właścicielka biura wydawała się nie zwracać uwagi na śmierdzące opary, których objętość zwiększała się z godziny na godzinę. Był to już jej szósty protokół, a ruda wiedźma urzędująca zaledwie jedno piętro pod nią miała czelność wymagać od niej zdania rzetelnego meldunku zaledwie dwa dni po świętach; śledztwo trwało mniej więcej do połowy grudnia, kiedy to Weasley niespodziewanie kazał jej zamknąć sprawę i oznaczyć, jako niewyjaśnioną-zakończoną; była temu rozporządzeniu bardzo przeciwna i wściekła się na rudzielca niemiłosiernie, ale z drugiej strony głos rozsądku przywoływał ją do porządku, mówiąc, że przecież zebrane informacje są szczątkowe, a zatem kontynuacja dochodzenia zwyczajnie nie ma sensu i jest szukaniem igły w stogu siana, a najgorzej jest błądzić wśród domysłów i starać się wysnuć z nich odpowiednie wnioski, które ostatecznie prowadzą do punktu wyjścia, jakim jest rezygnacja ze śledztwa. Nienawidziła porażek, nie znosiła, gdy musiała przyznać się do niepowodzenia, mimo że nie było one spowodowane z jej winy; stary Malfoy został powieszony w najpilniej strzeżonym więzieniu, ba, w jednej z najlepiej pilnowanych cel, jakimi dysponował Azkaban, przepuszczenie takiego smaczku kryminalnego, pozwolić prześlizgnąć mu się przez palce, było bluźnierstwem i równie dobrze mogła wyrzucić swą odznakę aurora, a na nagrobek Moddy’ego napluć i nasikać, choć na taką zniewagę pewnie nigdy by się nie odważyła. Nie mniej jednak miała związane ręce i to tak mocno, że nawet zwrócenie się do Wizengamotu kompletnie nic by jej nie dało; nie wiedziała, czy Percy zamknął dochodzenie, bo tak mu było wygodnie, czy dostrzegł szybciej od niej, że rozwikłanie sprawy jest niemożliwe, choć znając Weasleya, to w ciemno obstawiała pierwszą opcję; rudy pucybut nienawidził jej każdą częścią swego obślizgłego, gadzinowatego ciała, dając jej jasno do zrozumienia, że dla niego nie jest godna tytułu aurora, a nawet ogólnej pracy w Ministerstwie, choćby miała pastować w nim podłogi; przywykła do jego wiecznie naburmuszonej miny, która za każdym razem wyglądała, jakby jej właściciel przed chwilą wdepnął w olbrzymi krowi placek, gdy tylko spotykał ją na korytarzu lub co gorsza w gabinecie. Czy się przejmowała? Nie bardzo, ponieważ Percy był dla niej zwykłym lizusem, który szukał jedynie odpowiedniej dupy, by wejść do niej bez mydła i zdobyć dla siebie trochę względów u wpływowych osób, a ona szczerze nienawidziła wazeliniarzy jego pokroju. Jednak zamknięcie poważnego morderstwa tylko dlatego, że miało się taką zachciankę, było stanowczą przesadą i nie zamierzała popuścić mu tego płazem. To ona jest szefem Biura Aurorów, to ona decyduje, którą sprawę można oznaczyć jako cold case, a nie ryża primadonna spod ciemnej gwiazdy, która wyżej sra niż dupę ma. Problem leżał jedynie w tym, że nie bardzo wiedziała, jak powinna mu to wszystko powiedzieć i nie zostać wylaną w trybie natychmiastowym.
         Raport w sprawie śmierci starego Malfoya był dość… ubogi, jeśli chodziło  o zebrany materiał dowodowy; zdjęcia, próbki krwi i substancji znalezionych w celi były zaledwie wstępem do dochodzenia, a potem zaczynała się jedna, wielka, czarna dziura, którą stanowiły niespójne zeznania współwięźniów znających Lucjusza, strażników, których przesłuchiwała kilkukrotnie, a nawet sąsiadów śmierciożercy, gdy ten jeszcze hasał sobie swobodnie na wolności; pokusiła się nawet o sporządzenie protokołu z miejsca zamieszkania mężczyzny, mimo że Malfoy Manor po tylu latach ciężko było nazywać domem. Rodzinny dwór znajdował się w krytycznym stanie; rozgrabiony i zniszczony przez czas, a także przez ingerencję ludzką, która nie zawahała się położyć łap na ziemi stojącej ugorem. Niegdyś majestatyczny i budzący strach budynek teraz nadawał się jedynie do rozbiórki lub jako rekwizyt w tanich horrorach. Przeszukując posiadłość liczyła, że znajdzie coś, co nakieruje ją na właściwy trop, ale prócz ogólnego brudu i roznoszącego się wokół nieprzyjemnego zapachu niczego nie znalazła. Pokoje były puste, zimne i przesiąknięte wilgocią, ściany ogołocone z tapet i wszelkich ozdób, których i tak nie było zbyt wiele, meble porozbijane, a z części z nich włamywacze urządzili prowizoryczne ognisko, które wypaliło dziurę w podłodze, zawalając przy tym spory fragment stropu; w domu nie było niczego, co mogłoby pomóc w jakikolwiek sposób. Sprawdziła każdy zakamarek, prześwietliła wszelkie ocalałe urządzenia, w tym kominek, który niestety również nadawał się jedynie do rozbiórki, ale natknęła się wyłącznie na połacie kurzu, kawałki drewna, szkła i porozrywane tkaniny; Malfoy Manor zmieniło się w ruderę, w której jedynymi lokatorami mogą być bezdomni i narkomani, choć wątpiła, by nawet oni chcieli pomieszkiwać w takiej spelunie. W podobnym stanie znajdowała się rezydencja zimowa, bo z letniej pozostały jedynie niedopalone belki dogorywające w strugach jesiennej ulewy. Nie miała żadnego punktu zaczepiania, żadnego sznurka, za który mogłaby pociągnąć, by cholerne śledztwo ruszyło się chociaż o milimetr do przodu, była w tym bagnie sama, umazana od stóp do głów gliną i błotem, ponieważ nawet Ron, najlepszy patolog, z jakim do tej pory współpracowała, nie był w stanie jej pomóc; przyjaciel dokładał wszelkich starań, by wykrzesać z truchła Lucjusza jakieś ślady, ale mimo użycia najrozmaitszych środków, od czarodziejskich po mugolskie włącznie, nie znalazł w jego organizmie nic użytecznego. Inna sprawa, że „środek” Malfoya nadawał się praktycznie do niczego; wyniszczony przez głód, niewyleczone do końca choroby, po których zostało mnóstwo powikłań zamazywały obraz właściwej diagnozy, ponieważ stan, w jakim znajdowały się organy śmierciożercy równie dobrze mógł być sprawcą jego śmierci, a z pewnością przyczynił się do niej w dużym stopniu. Substancja, którą wymalowano szyję denata okazała się roztartymi kredkami akwarelowymi, które pod wpływem kontaktu z wilgocią dawały efekt smug, a zmieszane w odpowiednich proporcjach i tonach kolorystycznych z łatwością stworzyły imitację sińca powstałego na skutek uciskania skóry przez sznur. Ten ślad prowadził jedynie do wniosku, że Lucjusz został pozbawiony życia przez kogoś, kto miał dostęp do świata zewnętrznego, ponieważ więźniowie rezydujący w Azkabanie nie mają możliwości opuszczenia go dobrowolnie. Sprawdzenie sklepów sprzedających artykuły dla plastyków, skontrolowanie numerów produkcyjnych, listy dystrybutorów oraz konsumentów było pracą mozolną, a na efekty musiałaby czekać co najmniej miesiąc, jeśli nie dłużej, toteż szybko zrezygnowała z tego pomysłu, nie miała na to wszystko czasu, a Percy, niczym strażnik obozu koncentracyjnego, nadzorował każdy jej ruch, nagminnie wręcz domagając się zdania rzetelnego raportu. Co miała zrobić, jeśli z jednej strony naciskano na nią, a z drugiej rzucano potężne kłody pod nogi? Nie pozostało jej nic innego, jak umieścić szczątkowe  informacje w protokole  i modlić się, by tym razem Weasley zaakceptował jej sprawozdanie, na widok którego łzy wściekłości i skrajnej niemocy cisnęły jej się do oczu; w końcu sprawa została nierozwiązana i zamknięta, więc co za różnica, z jakich przyczyn – brak wystarczającego materiału dowodowego był dostatecznym powodem na przerwanie śledztwa i zakopanie go między innymi aktami, za które w przyszłości prawdopodobnie żaden auror się nie weźmie. Bolał ją taki obrót wydarzeń, ale poza wyżyciem się na bogu ducha winnej ścianie czy szafce nie mogła zrobić nic więcej.
         Z trzymanego między wargami papierosa zleciała spora ilość popiołu, roztrzaskując się na nieco pożółkłej kartce, na której sporządzała listę czynników, które uniemożliwiły kontynuację dochodzenia, a zarazem doprowadziły do zamknięcia śledztwa; była w połowie arkusza, gdy drzwi do gabinetu zaskrzypiały i otworzyły się wolno, a między kłębami siwego dymu dostrzegła niewysoką postać, która zaczęła pokasływać chorobliwie, jakby nagle dostała ataku astmy, gdy zetknęła się z szarą płachtą mgły tytoniowej; zgasiła tlącego się papierosa w stojącej na brzegu biurka popielniczce, z której wypalone pety wysypywały się na poniszczony blat, a niektóre nawet stoczyły się na podłogę. Wszędzie poznałaby ten niemiłosiernie irytujący głos, a już tym bardziej cherlawą posturę majaczącą między tumanami i zbliżającą się ku niej powolnym krokiem, starając się jednocześnie odgonić od siebie śmierdzące opary; ani myślała ułatwiać gościowi zadania, toteż z uśmiechem czekała, aż niezadowolony Percy wreszcie doczłapie się do jej biurka, mając nadzieję, że po drodze potknie się o podstarzały dywan, złamie nogę, a głową huknie o obdrapany kant mebla; poczekałaby jakąś godzinkę, zanim powiadomiłaby pogotowie świętego Munga, a najlepiej, gdyby od razu zaniosła go do kostnicy, w końcu byłoby jednego darmozjada mniej ta tym łez padole, który ludzie pieszczotliwie nazywali światem. Niestety Weasley przebrnął przez kłęby dymu bez najmniejszego uszczerbku na ciele, ale jego burzowa mina w pełni wystarczyła Hermionie do odrobiny szczęścia. Spojrzała na niego znad dokumentów, obracając jeszcze nie zapalonego papierosa między palcami i czekając, aż rudzielec się do niej odezwie, ale ten bardziej był zajęty oględzinami jej gabinetu, a raczej tym, co mógł dostrzec między mgłą, czyli praktycznie rzecz biorąc jego pole widzenia zostało ograniczone do osoby panny Granger, co bynajmniej bardzo mu się nie podobało, sądząc po skwaszonym grymasie widniejącym na wąskich wargach wyginających się w lekką podkówkę.
         - Sądziłam, że jako zastępca Ministra Magii skorzystasz z przywilejów i nie pojawisz się dziś w pracy – odezwała się do mężczyzny, który obrzucił ją pogardliwym wzrokiem, wygładzając materiał beżowego płaszcza z szeroką, futrzaną woalką przypominającą lisa oskalpowanego tępym narzędziem przy jednej z dróg krajowych.
         - Nie korzystam z urlopu, jeśli nie muszę, w przeciwieństwie do pani, panno Granger. – Błogi uśmiech, którym obdarzyła mężczyznę zniknął w mgnieniu oka, a w jego miejscu pojawiła się grobowa maska; raz w życiu musiała wziąć urlop na żądanie, a ten ryży wypłosz wypomina jej to już piąty rok z rzędu; nigdy nie wymigiwała się od pracy, a nawet rezygnowała z wolnego, mimo że w pełni jej się należało; jak raz została przyparta przez matkę naturę do muru, ponieważ jej miesiączka była tak diabelnie bolesna, że Ron musiał ją eskortować do szpitala, żeby dali jej jakieś silne środki przeciwbólowe, których akurat nie miała w apteczce, to teraz za każdym razem Percy wypomina jej ten nagły wypadek z dumą oznajmiając, że kobiece problemy natury intymnej nie są żadnym usprawiedliwieniem. Ale czy to jej wina, że co miesiąc musi się borykać z cholernym karmazynowym przypływem, który zalewa ją, niczym Morze Czerwone Egipcjan w trakcie przeprawy mojżeszowej?
         - Będziesz mi wypominał ten jeden dzień do końca życia, co nie?
         - Nie przesadzajmy – zaprzeczył z cynicznym uśmieszkiem, podpierając się na bordowej parasolce ze złotą rączką w kształcie głowy kaczki, którą zapragnęła włożyć mu w zaplecze i otworzyć z pełną premedytacją. - Dopóki nie zapracujesz na emeryturę, a każde twoje spóźnienie oddala cię od tego szczęśliwego okresu.
         Tak. Hermiona Granger, najpilniejsza uczennica Hogwartu spóźnia się do pracy. Bijcie na alarm w kościołach, chrońcie kobiety i dzieci, albowiem nastał dzień sądu ostatecznego. No litości! Mogła na palcach jednej ręki policzyć dni, gdy zjawiła się w Ministerstwie zaledwie kilka minut po czasie. I to ze wszystkich przepracowanych do tej pory lat. Percy jednak był pedantem i skrupulatnie przestrzegał godzin przychodzenia i opuszczania stanowiska pracy, ponieważ sam zawsze pojawiał się godzinę przed wszystkimi czarodziejami, jednocześnie wymagając od nich tego samego. Czasami zaczęła się zastanawiać, czy on w ogóle opuszcza Ministerstwo.
         - Czego chcesz? – żachnęła się do rudzielca, wkładając nieco wymiętolonego papierosa mentolowego między wargi i przypalając go stojącą na biurku świeczką, z której wosk artystycznie skapywał na podniszczony blat. Weasley skrzywił się, gdy poczuł zapach tytoniu, jednak w żaden inny sposób nie wyraził oburzenia. - Jak widzisz jestem w trakcie pisania raportu, którego zażyczyłeś sobie zaraz po świętach, więc trochę krucho u mnie z czasem.
         - To doskonale wręcz się składa. – Radosny szczebiot, który z siebie wydał ani trochę nie pasował do twarzy wykrzywionej z odrazy, ale Hermiona postanowiła nie zwracać na to póki co uwagi. - Masz zatem jeszcze kilka godzin, by zastosować się do zmian, jakie wprowadziłem w systemie sporządzania sprawozdań.
         - Zmian? – spytała nieco zbyt gwałtownie, omal nie zakrztuszając się dymem. Musiała odchrząknąć i odkaszlnąć kilka razy, a zaciąganie się papierosem w ogóle jej tego nie ułatwiało.
         - Drobne sugestie i poprawki w obecnym kodeksie. Przesłałem już je do twojego mieszkania sową, więc zapoznaj się z nimi, jak tylko wrócisz do domu.
         - Drobne – powtórzyła za rudzielcem, patrząc się na niego, jak na istotę z innego wymiaru, którą Weasley prawdopodobnie był, gdyby nie idealny kamuflaż, który zapewniała mu liniejąca ruda czupryna ulizana pomadą, choć dla kobiety bardziej wyglądało to na dzieło skórki od słoniny. - Jeśli ty mówisz o drobnych poprawkach, to jakby tsunami nazywać leciutkim wietrzykiem.
         - Cieszę się, że patrzysz na moje rewolucyjne podejście do systemu tak przychylnym okiem. – Wolała nie sprostowywać stwierdzenia mężczyzny, który i tak miałby jej uwagi głęboko w poważaniu. Percy bowiem poza czubkiem własnego, krzywego i szpiczastego nosa nie widział nic więcej. Po co zatem strzępić sobie język na osobnika z narządem gąbczastym w miejscu, gdzie większość ludzi posiada mózg, a przynajmniej coś, co powinno go przypominać? - Zmiany wejdą w życie z dniem dwudziestego szóstego grudnia, więc ciężka noc przed panią, panno Granger, ale oczekuję rzetelnych efektów.
         - Przyswojenie kilku nowych reguł nie jest dla mnie jakimś wielkim wyczynem, wiesz?
         - Panno Granger, ja chyba nie wyraziłem się wystarczająco jasno. – Przełożył parasolkę z ręki do ręki, uśmiechając się ni to z politowaniem, ni z satysfakcją. - Zmiany w sprawie sporządzania raportów z miejsca przestępstwa zostaną wprowadzone dwudziestego szóstego grudnia, a to znaczy, że protokół o śmierci Lucjusza Malfoya, który tak sumiennie obecnie piszesz, musi zostać sporządzony według nowych norm regulujących sprawozdania aurorskie.
         - Chyba sobie ze mnie kpisz. Przecież ja już praktycznie go skończyłam! – uniosła się oburzona, a nadmiar popiołu z trzymanego między palcami papierosa zleciał na podłogę. Gdyby mogła, z radością cisnęłaby nim w uradowaną twarz Percy’ego, rozkoszując się widokiem wypalonej dziury w pedantycznym płaszczu z kretyńskim futerkiem.
         - Oczywiście zdaję sobie sprawę, że może przysporzyć to nieco kłopotów, ale noc jest jeszcze młoda, mąż i dzieci nie czekają na ciebie z kolacją, więc masz bardzo dużo czasu, żeby zająć się nowym raportem.
         - Percy, dziś jest wigilia – wysyczała przez zaciśnięte zęby, coraz bardziej zastanawiając się nad zgaszeniem używki w oku urzędasa. Mężczyzna jednak nie zwracał uwagi na jej podminowany stan, a nawet mogła pokusić się o stwierdzenie, że jej agresja bardzo mu się podobała, tym bardziej, że to on był jej czynnikiem wywoławczym; wzruszył ledwie zauważalnie ramionami, zrobił fałszywą minę skruchy, polegającą na wydęciu odrobinę warg i wygięciu ich nieco w dół, a w Hermionie krew zaczęła gotować się z wściekłości, która lada moment mogła osiągnąć apogeum.
         - A zatem wesołych świąt, panno Granger. – Obdarzył ją przy tym jadowitym uśmieszkiem i wyszedł, jak gdyby nigdy nic, zamykając za sobą z łoskotem drzwi, jakby żywił nadzieję, że wypadną z zawiasów. Kobieta jeszcze przez chwilę wpatrywała się w kawałek drewna, za którym zniknęła plugawa gadzina, a po chwili zaciągnęła się mocno papierosem, by następnie brutalnie zdusić go w przepełnionej popielniczce, rozsypując tym samym pozostałe używki na biurku i podłodze.
         - I szczęśliwego idź do diabła – wycedziła do siebie, odchylając się na krześle i wzdychając ze złości. Percy dobrze wiedział, jak skutecznie uprzykrzyć człowiekowi życie i niezaprzeczalnie był królem wszystkich możliwych wrzodów na tyłku, jakich nabawiła się w trakcie pracy w Ministerstwie. Rzucanie kłód pod nogi było najwyraźniej jego hobby, ponieważ żaden normalny, a przynajmniej przyzwoity przełożony nie zrobiłby swemu pracownikowi takiego świństwa, jakim była zmiana całego raportu w zaledwie noc, bo tyle jej tylko zostało. Dwa dni po świętach zamieniły się w jeden, na dodatek niepełny, a Merlin jeden raczy wiedzieć, do jakich to nowych wytycznych będzie się musiała zastosować według rozporządzenia Weasleya, a znając jego przebrzydłą i złośliwą naturę, mogła się spodziewać najgorszego. Chwyciła ponownie za pióro, które zaraz potem odrzuciła i złapała za paczkę papierosów, która w środku świeciła pustkami, co kompletnie pozbawiło  ją pozostałych chęci do życia. W tym momencie drzwi do jej gabinetu ponownie się otwarły, a w progu pojawił się obiekt nienawiści, któremu najchętniej przegryzłaby tchawicę.
         - Ah! Byłbym zapomniał. Od przyszłego tygodnia będziesz pełnić obowiązki egzaminatora w trakcie testów na aurora, chyba że znajdziesz kogoś odpowiedniego na zastępstwo. Nie moja to rzecz – rzucił od niechcenia, obserwując próbującą powstrzymać się od morderstwa kobietę, która zgniatała pod stołem puste opakowanie po tytoniowych używkach.
         - A co z Deanem?
         - Misja w Rumunii ze smokami troszeczkę zboczyła z kursu i nie jest w stanie przeprowadzać egzaminów aż do odwołania, czyli nieprędko.
         - Ale czemu ja? Nie masz żadnego sługusa pod ręką, któremu mógłbyś to zlecić? Percy, ja naprawdę nie mam na takie rzeczy czasu. – Brzydziła się sobą za ten błagalny ton, którym musiała się posłużyć, licząc na przychylność rudzielca, której i tak wiedziała, że nie dostanie. Była już jednak w tak tragicznym położeniu, że nie szkodziło spróbować wpłynąć na przełożonego. Tylko Weasley miał jedną szczególną wadę, a mianowicie brak serca, więc starania o jego współczucie można było porównać z próbami oswojenia bazyliszka i zrobienia z niego milutkiego zwierzątka domowego.
         - Więc postaraj się go znaleźć. Jesteś szefem Biura Aurorów, to logiczne, że wymaga się od ciebie więcej. Jeszcze jakieś głosy sprzeciwu, które kategorycznie odrzucę? Nie? W takim razie do zobaczenia jutro i nie spóźnij się z nowym raportem. – Chyba wyłącznie cud sprawił, że nie rzuciła się na Percy’ego z zębami i pazurami, gdy jeszcze stał w wejściu do jej biura, bowiem gdy tylko ruda głowa zniknęła za drzwiami, cisnęła pierwszym, lepszym przedmiotem przed siebie, którym na nieszczęście był kałamarz z czarnym niczym smoła atramentem, który rozbryznął się na drewnie i ścianach, tworzą artystyczne zacieki rodem z rozmytych obrazów Turnera.
         - Cholerny, rudy wrzód na tyłku!


         W okolicach godziny dwudziestej śnieg zaczął padać coraz mocniej, a między wirującymi białymi płatkami wyraźnie dało się dostrzec krople rzęsistego deszczu, które w zaledwie kilka minut zdążyły dość mocno zmoczyć idącego samotnie po ulicy mężczyznę. Rozpięty płaszcz w ogóle nie chronił przed zimnem, ani wilgocią, ale Draconowi to nie przeszkadzało; szedł spokojnie, z premedytacją wchodząc w niewielkie kałuże tworzące się w drobnych wyżłobieniach chodnika, kompletnie ignorując fakt, że mogą przemoknąć mu buty. O tej godzinie, na dodatek w dniu wigilii, spotkanie kogoś w Ministerstwie Magii było praktycznie niemożliwe, a jednak uparcie trzymał się przeświadczenia, a raczej chęci, aby tak było, że Granger nie skończyła jeszcze pracy i siedzi w swoim gabinecie na drugim piętrze, porządkując jakieś ważne dokumenty. Przez całą drogę umysł przywoływał wspomnienia ze szkolnej przeszłości, które analizował krok po kroku, starając się porównać je z doświadczeniami z teraźniejszości i próbując nakreślić obraz kobiety, którą stała się kasztanowłosa dziewczyna. Informacji miał raczej niewiele; najczęściej się uczyła, a jeśli tego nie robiła, to douczała jakiegoś znajomego lub pakowała się w kłopoty razem z Potterem i Weasleyem, które zawsze uchodziły im płazem w oczach nauczycieli. biblioteka była jej świątynią; nie raz widział ją zaczytaną w jakimś opasłym woluminie lub przeszukującą regały z książkami, których ułożenie znała prawdopodobnie na pamięć, a jeśli nie, to z pewnością do ukończenia szkoły zdążyła nadrobić tę zaległość. Pamiętał sztywno wyprasowany kołnierzyk od koszuli, ciasno zawiązany krawat w barwach Gryffindoru, nienaganną szatę, na której z dumą prezentowała się odznaka Prefekta oraz radosny uśmiech, którym obdarzała wszystkich dookoła. Dobrze, może niekoniecznie jego, ale on nie grał w tym momencie istotnej roli. W skróconej wersji wszystko sprowadzało się do tego, że Granger z jego pamięci była schludną, perfekcyjną i pilną uczennicą, zaś obraz, który przewijał mu się przed oczami z dnia spotkania jej w gabinecie Kingsleya, jakoś nie pasował mu do tych wspomnień. W dalszym ciągu było to jednak wciąż za mało, by móc stwierdzić, czy kobieta bardzo się zmieniła, a przede wszystkim, jakie będzie miała do niego podejście po tylu latach. Błądził między zdystansowaniem a pogardą, między chęcią upokorzenia a pragnieniem pomocy, ale jakoś żadna z wymienionych opcji nie wprawiała go w szampański nastrój. Nie chciał, żeby ktokolwiek się nad nim litował, nie chciał widzieć wzroku pełnego współczucia, ale też wzbraniał się przed myślą, że może spojrzeć na niego, niczym na stworzenie niegodne dalszej egzystencji, odbierając mu nawet miano człowieka. Nie bał się, ale jednocześnie nie miał odwagi, by postawić trafną tezę odnośnie do kasztanowłosej kobiety; był pusty, wyzuty z jakichś głębszych emocji, które potrafiły jedynie przeszkadzać w logicznym myśleniu. Nie wiedzieć czemu, czuł, że ta próżnia może się dziś czymś wypełnić.
         Wyszedł z kominka, w którym po chwili zgasły zielone płomienie, ale nie natknął się na żadnego czarodzieja po drodze; wszyscy pracownicy prawdopodobnie zasiadali już z rodzinami do kolacji, więc nie było czemu się dziwić, w sumie było mu to na rękę, ponieważ nikt go nie zaczepiał, nie pytał, po co przyszedł, a przede wszystkim nie patrzył podejrzliwym wzrokiem, jakby zamierzał obrabować Ministerstwo z papierów wartościowych, którymi mógł co najwyżej napalić w piecu. Przemknął przez oświetlone bladym światłem korytarze, kierując się prosto do gabinetu szefa Biura Aurorów, w którym miał nadzieję spotkać swoją kuratorkę. W budynku nic się nie zmieniło, od kiedy był tu ostatnio, a nawet miał wrażenie, jakby majestat głównego organu zarządzającego światem czarodziejów odrobinę przygasł i staczał się równią pochyłą ku spektakularnemu upadkowi, jednak jedna dziura w ścianie jeszcze o wszystkim nie przesądzała. Dotarł do drzwi, na których wisiała przywieszka z napisem miejsca, do którego pragnął się dostać i z westchnieniem ulgi zarejestrował fakt, że klamka ustąpiła pod naciskiem bez zbędnych komplikacji; nadgarstek zabolał pod wpływem gwałtownego ruchu, ale szybko odpędził od siebie niewygodne myśli, w których aż roiło się od wykrzywionej w uśmiechu zwycięstwa i jawnej pogardy twarzy Weasleya, i wszedł powoli do środka, ale w niewielkim holu będącym prawdopodobnie częścią, w której rezydował auror pełniący funkcje sekretarki, nie zastał żywego ducha. Rozejrzał się po pomieszczeniu, które przywodziło mu na myśl najtańszą kawalerkę; dokumenty ulokowane w niebieskich segregatorach piętrzyły się na szafce za biurkiem, a każdy z nich był tak obszerny, iż spokojnie mógł konkurować grubością z Historią Hogwartu, w której zaczytywała się Granger w latach szkolnych, o ile wciąż tego nie robi; wnioskując po stojącym na blacie storczyku, a także zmywaczu do paznokci i pilniczku leżących nieopodal notatnika, sekretarką, czy jak nazywała się osoba sprawująca pieczę nad tym pomieszczeniem, była kobieta, ale z pewnością nie była to Gryfonka, która raczej stroniła od kosmetyków, a zabiegom upiększającym poddawała się wyłącznie w wyjątkowych okazjach, czyli nie w trakcie godzin pracy. Przeglądając niewielki kalendarzyk z licznymi informacjami, a także adnotacjami umieszczonymi na marginesie oraz odsyłających na odpowiednie strony, usłyszał nagle głośne przeklęcie dobiegające zza drugich drzwi, spod których dostrzegł wydobywające się leniwie szare opary. Ich charakterystyczny zapach, a raczej smród, Draco rozpoznał od razu i skrzywił się odrobinę, gdy wzmagający się swąd dymu papierosowego zaczął wdzierać się do nozdrzy. Tym samym jego umysł zarejestrował bardzo ważną rzecz, jaką był fakt, iż stroniąca od używek panna Granger dała się wpędzić w jeden z najobrzydliwszych nałogów, jakie mogą towarzyszyć kobiecie. Podszedł do drzwi i zapukał w nie lekko, a odpowiedział mu stłumiony, ale za to potwornie wściekły głos zwieńczony pokasływaniem, nakazujący mu wejście do środka; powoli, jakby z namaszczeniem nacisnął klamkę, starając się nie popełnić tego samego błędu, co za pierwszym razem, gdy zabliźniony nadgarstek dość boleśnie mu o sobie przypomniał; kłęby dymu uderzyły go w twarz, a wśród nich z trudem dostrzegł siedzącą za biurkiem aurorkę, która pisała coś zawzięcie na arkuszu, pokasłując od czasu do czasu; nie zwróciła na niego uwagi nawet przez chwilę, nie zapytała, kto przyszedł, ani w jakim celu, po prostu siedziała i skrobała piórem po kartce, bełkocząc litanię obelg skierowaną prawdopodobnie pod adresem Weasleya, a przynajmniej takie miał wrażenie, słysząc określenia, takie jak „rudy gnojek” czy „pieprzony kawał rudego gówna”. Otrzymał w ten sposób kolejną informację o pannie Granger, która utwierdziła go w przekonaniu, że nie ma do czynienia z tą samą czarownicą, z którą widywał się na korytarzach szkolnych przez prawie siedem lat, bowiem Hermiona z przeszłości jak ognia unikała wulgaryzmów, a jeśli już ich używała, to w najłagodniejszej postaci, przez co ciężko było się domyśleć, czy dziewczyna klnie, czy też nieopatrznie przekręciła jakieś słowo.
         Podszedł do niej powolnym krokiem, a gdy już miał się odezwać, kobieta zgniotła z niesamowitą agresją zapisaną przed chwilą stronę i cisnęła nią przed siebie, opadając z głośnym jękiem na oparcie krzesła i chowając twarz za dłońmi. Przyglądał jej się przez chwilę, starając się nie patrzeć na nią z politowaniem, ale nie mógł zapobiec samoistnie uniesionej brwi, która powędrowała odrobinę w górę w momencie wydania przez czarownicę stęknięcia rozpaczy. Z wyglądu niewiele się w niej zmieniło, mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że praktycznie nic, oprócz skróconych nieco włosów związanych w dziwną konstrukcję, mającą prawdopodobnie imitować koka. W dalszym ciągu była drobną osóbką, która mogła mu sięgać co najwyżej do podbródka. Nie zdążył jednak zagłębić się w pełny opis aparycji kobiety, gdyż odkasłując zdała sobie sprawę, że nie jest w gabinecie sama, a gdy uniosła głowę i skrzyżowała wzrok z jego szarymi oczami, omal nie zaczęła się dusić z zaskoczenia. Draco jednak ani myślał jej pomagać; stał tuż obok niej z rękami wciśniętymi w kieszenie płaszcza, obserwując zaczerwieniającą się twarz aurorki, która wyglądała, jakby miała zaraz oddać ostatnie tchnienie; próbowała coś do niego powiedzieć, uderzając się w klatkę piersiową i zasłaniając usta dłonią, ale mężczyzna kompletnie nic nie rozumiał z charkotu, który z siebie wydawała; dopiero po dłuższej chwili przewrócił z politowaniem oczami i otworzył na oścież okno skrzypiące tak głośno, że jego dźwięk mógł pobudzić ludzi na drugim końcu miasta. Do pomieszczenia wdarło się lodowate powietrze, które w okamgnieniu pozbyło się tumanów dymu papierosowego, a wciąż sina na twarzy Hermiona mogła w pełni ujrzeć osobę, która nawiedziła ją po godzinach pracy, a której w ogóle nie spodziewała się dziś ujrzeć. Nie przypominał ducha, którym był w listopadzie, ani trochę nie przerażał jej wyglądem, mimo że przestraszyła się, a raczej zaskoczyła, gdy zdała sobie sprawę, kto przed nią stoi; w ciągu miesiąca przeistoczył się w człowieka, którego zapamiętała ze szkoły – wysoki, zadbany i elegancki; zniknął ślad po zaroście i za długich włosach, wyparowały znoszone ubrania skrywające wątłe i umęczone ciało, w ich miejsce pojawił się postawny mężczyzna odziany w białą koszulę, z pewnością piekielnie drogi płaszcz i prążkowaną kamizelkę, która w przypadku Malfoya wyglądała piekielnie dobrze, nie jak u Weasleya, który przywodził jej na myśl biurokratów z lat czterdziestych; to nie był chłopak, którego wprowadzono zakutego w kajdanki do gabinetu Kingsleya, a raczej młody bóg, u którego stóp z pewnością będą padać wszystkie kobiety; problem tkwił jednak w tym, że Hermionie taka nagła zmiana aparycji, można powiedzieć skok na głęboką wodę, jakoś nie pasował, mimo że zmiana arystokrata zrobiła na niej piorunujące wrażenie. Właśnie przez to była w stanie wydusić z siebie raczej mało kulturalne przywitanie, jednakże mężczyzna niekoniecznie przejął się jej pretensjonalnym tonem głosu.
         - Co ty tu robisz? – wydusiła przez wciąż zachrypnięte gardło, które bolało ją po niedawnym ataku kaszlu.
         - Powiedzmy, że przyszedłem na kontrolę do pani kurator – odpowiedział beznamiętnie, uporczywie wpatrując się w nią bez choćby cienia krępacji, a po chwili dodał z odrobiną żalu, ale równie dobrze mogła się przesłyszeć - która najwidoczniej o mnie zapomniała.
         - Nie zapomniałam – zaprzeczyła hardo, ale straciła z nim kontakt wzrokowy, co Draco od razu odczytał, jako nieudolną próbę kłamstwa, a uśmieszek triumfu wypłynął na wąskie usta, by nagle niespodziewanie z nich zniknąć. - Gdzieś ty był? Co się z tobą działo?
         - Z pewnością nie było mnie w miejscach, w których mogłabyś mnie spotkać. – Hermiona zacisnęła mocno rękę na wystającym blacie biurka i westchnęła głośno, ale wciąż wolała wpatrywać się z uporem maniaka w poplamione czarnym tuszem spodnie, niż znosić przeszywający wzrok arystokraty, który obserwował ją bez żadnego wstydu.
         - Malfoy nie denerwuj mnie – wysyczała, szukając wzrokiem paczki z papierosami na stoliku, która już dawno leżała wymiętolona przy nóżkach krzesła.
         - Nie śmiałbym irytować swej kuratorki, od której zależy, czy wrócę do Azkabanu, a jakoś mi tam nie po drodze.
         - No popatrz, mnie jakoś też nie. – Choć nie chciała zabrzmieć sarkastycznie, to nuta cynizmu wdarła się w jej głos, a w głowie pojawiły się setki pytań, którymi chciała zasypać mężczyznę. Nie wiedziała jednak, od czego mogłaby zacząć; Malfoy nie jest tym samym Malfoyem, z którym chodziła do szkoły, choć rzucanie tak odważnych słów mogło dużo ją kosztować; to, że nie zbluzgał jej na wejściu wcale nie musiało oznaczać, że nie jest nadętym dupkiem, któremu wystarczyło kilka dni wolności, by przypomnieć sobie o dawnych nawykach, w których na pierwszym miejscu stało szydzenie z ludzi o niższym statusie społecznym. A jednak bała się spytać go o cokolwiek, co potęgowało w niej chęć palenia, a że papierosów już nie miała, wzmagała się w niej niepohamowana agresja, którą pasywna postawa blondyna wzmacniała z minuty na minutę.
         - Cholera, Malfoy! Jak ty mnie wkurzasz! – krzyknęła wreszcie, uderzając ręką o blat biurka, jednocześnie orientując się, że cały czas stuka lewą nogą o podłogę z targających nią nerwów, a nawet, że zaczęła obgryzać i tak zmasakrowane skórki przy paznokciach; momentalnie wyciągnęła palce z ust, wycierając je w wysłużoną bluzę.
         - Wybacz, ale nie rozumiem. – Zerknęła na niego kątem oka, próbując zapanować nad złością, ale nic nie mogła poradzić na to, że irytowało ją jego kulturalne zachowanie. Zwyczajnie nie była do tego przyzwyczajona, a już szczególnie w przypadku Malfoya, który w przeszłości nie był zbyt kurtuazyjny w stosunku do niej.
         - Powiedz coś! – Wyrzuciła przy tym ręce w powietrze, jakby próbowała złapać niewidoczną muchę. - Będziesz tu stał jak kołek i gapił się na mnie?!
         - A czego ode mnie oczekujesz?
         - Nie wiem!
         - Zatem jak ja mam to wiedzieć? – spytał tym samym spokojnym głosem, który nie zmienił się nawet na sekundę, od kiedy wszedł do jej gabinetu, a co niemiłosiernie działało jej na nerwy. Jak on może być tak opanowany? Ją aż nosi od nadmiaru adrenaliny, a on zwyczajnie stoi, patrzy się i udziela zdawkowych odpowiedzi, jakby to było dla nich zupełnie normalne. A przecież nie jest, do jasnej anielki!
         - Jezu Chryste, jaki ty jesteś wkurzający! Rzuć jakimś złośliwym tekstem, nazwij mnie szlamą, a nie stoisz tu jak cieć i czekasz! – Łudziła się przez chwilę, że mężczyznę coś ruszyło i wróci do zachowania, do którego była przyzwyczajona, ale ten spojrzał jedynie na wymazaną atramentem ścianę, uniósł lekko brew ku górze, a potem znów odpowiedział ze stoickim spokojem, który omal nie doprowadził jej do białej gorączki.
         - Jeśli to wszystko, co masz mi do powiedzenia, a czego z pewnością nie spełnię, to czy mogę już iść? – Siedziała z rozchylonymi ustami i rozszerzonymi z niedowierzania oczami, patrząc się na niego, niczym na wariata, ale poza zduszeniem litanii przekleństw, które cisnęły jej się na usta, klepnięciem ręką w biurko i kopnięciem stojącego nieopodal kosza na śmieci, nie zrobiła nic więcej, co Draco przyjął z ulgą, której panna Granger niestety nie mogła dostrzec.
         - Cholera by cię!
         - Rozumiem, że mogę – podsumował jej mało wyszukaną odpowiedź, odwracając się na pięcie i kierując w stronę wyjścia, ale gdy chwycił za klamkę, usłyszał rozżalony głos kobiety, która niespodziewanie podniosła się z zajmowanego miejsca i zbliżyła się do niego odrobinę, jednak zachowała bezpieczny dystans, który bardzo dobrze wyczuł, a któremu w ogóle się nie dziwił.
         - Malfoy – zagadnęła z nadzieją, a on odwrócił się do niej.
         - Słucham?
         - Nic mi nie powiesz? Gdzie byłeś, co robiłeś, z kim łaziłeś? Nic? Kompletne zero? – Rozpacz, a jaką do niego mówiła normalnie wydałaby mu się zabawna, może odrobinę irytująca, ale w obecnej sytuacji nie wywoływała w nim żadnych emocji; po prostu uczepiła się go, bo chciała się dowiedzieć czegoś nowego, a tylko on mógł jej udzielić satysfakcjonujących odpowiedzi, jednakże w słowniku Dracona nie istniało pojęcie „pomocy charytatywnej”; nie robił niczego, co nie niosło za sobą żadnych korzyści, a już tym bardziej nie wiązało się z tym uszczęśliwianie natrętnej aurorki.
         - Jako moja kuratorka powinnaś orientować się w takich informacjach, czyż nie?
         - Nie denerwuj mnie bardziej niż to możliwe – żachnęła się w odpowiedzi, ale nic więcej nie dodała; po wydłużającej się ciszy uwierającej zarówno kobietę, jak i mężczyznę, arystokrata zdecydował się opuścić gabinet kuratorki. Wyszedł do niewielkiego pomieszczenia, już doszedł do drugich drzwi, ale nagle poczuł mocne pociągnięcie za rękaw płaszcza i skrzywił się z bólu, gdy zapiekł go trzymany w kieszeni nadgarstek, bowiem nieświadoma panna Granger chwyciła go za lewą rękę, która wciąż potrzebowała czasu, by móc wrócić do pełnej sprawności. Na szczęście kobieta nie zauważyła, że tym gwałtownym gestem przysporzyła mu sporej dawki bólu, co mężczyzna przyjął z wyraźną ulgą. Gdy na nią spojrzał, dostrzegł iskrzące się bursztynowe tęczówki, które wołały do niego głośno, żeby nie wychodził. Spodziewał się kolejnej porcji pytań o to gdzie był, co robił i dlaczego do niej przyszedł, ale zamiast tego, kobieta spytała go o coś zupełnie innego, na co w ogóle nie był przygotowany.
         - Zostaniesz egzaminatorem przyszłych aurorów? – Sądził, że to kiepski żart, ale determinacja, którą widział w jej oczach przeczyła wszelkim racjonalnym wyjaśnieniom, do których mógł dojść w tak krótkim czasie. W tym momencie zaczął gorzko żałować, że zdecydował się przyjść do Granger.

14 komentarzy:

  1. Woah! W końcu jest!
    Odświeżyłam stronę co trochę i w końcu mam.
    Och, kobieto, jak ja kocham Twoje opisy! Ale ja nie o tym; uznam ten rozdział za czysto przejściowy, taki hm, lekki (?). Trochę ciężko napisać coś konkretnego, bo nie było żadnych zwrotów akcji, coby mnie zwaliły z nóg.Taki po prostu rozdział, który podobał mi się bez powodu. Absolutnie nie był nudny, ale czekam na więcej ;)
    Co do Twojego pytania... Pierwszy rozdział to odpowiedź, że w 100% masz talent do kryminałów.
    Mam małą sugestię, a mianowicie nie lepiej dodawać tłumaczenia na końcu rozdziału? Te wtrącone tłumaczenia trochę przeszkadzają, a póki co, to nie są kwestie niezykle ważne, że czytelnik musi je znać teraz, w chwili czytania. Ale to tylko moja opinia. :)
    Mucha suerte na egzaminach!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kwestia tłumaczeń wyjdzie, że tak powiem, w praniu. Są głosy za tym, aby były one w formie, jakiej użyłam w bieżącym rozdziale, są też i takie, które wolą tłumaczenie w formie przypisów na końcu rozdziału; wybrałam teraz pierwszą opcję, w kolejnym posłużę się drugą, a wtedy głosy czytelników podyktują mi regułę. Mam nadzieję, że wybaczysz, jeśli tłumaczenia zostaną w bieżącej formie, bo chciałabym dogodzić wszystkim, ale wiadomo, że tak się nie da.

      Egzamin mam jutro, jestem wykończona studiowaniem los sustantivos, determinativos i innych "ivos", których jest od groma w materiale. Trzymaj kciuki, żebym ominęła poprawkę :)

      Usuń
    2. To jest po prostu to, że wiesz co czytasz i te tłumaczenia są dla ciebie zbędne, ale rozumiem potrzeby innych czytelników, więc spokojnie, działaj jak uważasz. W tę, czy w tę - nie jest to dla mnie jakiś wielki problem, przyzwyczaję się :)
      Trochę spóźnione, ale mam nadzieję, że powiodło się po Twojej myśli :) kciuki trzymane!

      Usuń
  2. Nie wiem od czego i co ci napisać bo wszystko chyba w superlatywach ode mnie słyszałaś Rozdział jest po prostu cudowny.Dopiety na ostatni guzik.Szkoda,że tak długo będę musiała czekać na kolejny.W końcu akcja się zaczyna.Na początku nie wierzyłam,ale fajnie że Hermiona ma używkę.Tym przykładu papierosy.Inni robią z niej zbyt doskonałą osobę a tak ma wadę.
    PS.Powodzenia na egzaminach.

    OdpowiedzUsuń
  3. W sumie miałam nadzieję, że w tym rozdziale skonfrontujesz Draco i Hermionę. Całe szczęście się nie pomyliłam. Tak jak i Hermiona pałam coraz większą nienawiścią do Percy'ego, czekam aż zostanie zdemaskowany i mam nadzieje ze ni zostanie wybrany nowym ministrem magii. Co do egzaminu na aurora miałam wrażenie od samego początku, że Hermiona zaproponuje to zajęcie Draconowi. Moim zdaniem masz talent do pisania i romansów i kryminałów! Nawet jeśli masz gorszy okres w twórczości to się nie poddawaj bo masz wiernych czytelników, którzy nie bez powodu są wiernymi czytelnikami ;-) Chciałabym mieć taki talent jak ty! Co do wstępu chciałam Ci napisać, że każdy wstęp, czyli wiadomość od Ciebie do czytelników czytam i zwracam uwagę na to co tam piszesz, wiec przestań uważać ze i tak nikt tego nie czyta. Co do tłumaczeń w nawiasach to podobała mi sie ta forma i jestem z niej zadowolona, bo właśnie taka formę lubię najbardziej. Może i te zdania nie są najważniejsze w fabułę ale jednak wolę od razu wiedzieć co one oznaczają, bo wtedy nie wiem czy rzeczywiście nie zawierają czegoś ważnego. A szczerze jak czytam na telefonie to przewijanie na sam dół i powrót do tego samego miejsca byłyby dość uciążliwe. Wiem ze nie da się dogodzić każdemu, dlatego nawet jeśli spotkało by się to z negatywnym odbiorem to nie będę zła jak zmienisz, takie życie. A no i mam nadzieje ze to była ta właściwą wersja rozdziału :D Życzę powodzenia na egzaminie! Mam nadzieje ze poinformujesz nas o tym jak poszło! :-) Życzę dużo weny i przełamania okresu trudności w pisaniu. Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie jestem nową czytelniczką, byłam tu już wcześniej i czytałam wcześniejsze Dramione, ale dopiero teraz zdecydowałam się na komentarz. Piszesz wspaniale i na każdy nowy rozdział z wielką niecierpliwością. Cóż, za kryminałami może nie przepadam, wolę ckliwe historyjki, ale kryminał z Hermioną i Draco to jest coś! Rozdział mi się bardzo podobał! Hermiona paląca papierosy, Merlinie chciałabym to zobaczyć. W tamtym opowiadaniu przerażona, wycofana i delikatna a tutaj pewna siebie kobieta, która jeździ po tym rudym gnojku, że nie mogę się nadziwić. Muszę przyznać,że w takim wydaniu bardzo mi się podoba. Draco za to spokojny, ale coś mi mówi, że niedługo się rozkręci i będzie jeszcze ciekawiej. W dodatku Hermiona zaproponowała mu bycie egzaminatorem, oj będzie jeszcze ciekawiej jeśli się zgodzi. No i jeszcze ta sprawa z ojcem Draco... Cholera czemu mam wrażenie, że Percy miał z tym coś wspólnego? Ta rudna gnida po tym co zrobiła Draco już mnie niczym nie zdziwi. Cholerny sadysta... Nie lubiłam go w powieści a teraz go wprost nienawidzę. Za to postać Juany(nie wiem, czy dobrze odmieniłam jej imię, jak źle to przepraszam) bardzo mi się spodobała. Będzie naprawdę ważną postacią w życiu Draco, już teraz nią jest, ale jestem przekonana, że zastąpi mu matkę. Powodzenia w egzaminach i koniecznie daj znać jak Ci poszło. Weny w pisaniu, żebyś nie miała problemu tworząc kolejne rozdziały. Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To, co odróżnia bieżące opowiadanie od poprzedniego jest przede wszystkim kontrast; bohaterowie, szczególnie Draco i Hermiona, mają być inni, mają mieć te cechy charakteru, których wcześniej nie posiadali. Draco będzie się zmieniał, Hermiona również, a śledząc ich metamorfozę będziecie mogli zobaczyć, jaka byłam bardzo dawno temu, jednak pełny obraz mojej (smutnej) przeszłości zobaczycie za sprawą zupełnie innego bohatera. Spokojnie,to nie jest Percy, którego jakoś nikt nie lubi. Hmmm...ciekawe dlaczego? Wracając,Juana - dobrze odmieniłaś - ma bardzo duże znaczenie w historii; dodam, że Juana to po polsku Asia :) Matka w przypadku jej relacji z Draco jest bardzo trafnym określeniem. Reszta wyjaśni się wraz z kolejnymi rozdziałami :)

      Egzamin już jutro, jeśli zdam, z pewnością jakoś o tym poinformuję. Może w miniaturce? To w sumie całkiem dobry pomysł, a dawno żadnej nie było.

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo przyjemnie czytało mi się ten rozdział. Pomimo, że nie obfitował w pełną napięcia akcję, to i tak silnie oddziaływał na moje emocje.
    Ochh nigdy nie przepadałam za Parcym w książce, ale Ty kobieto, Ty po prostu robisz z niego drugą Umbridge i szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko temu ��.
    Ogólnie podoba mi się postać Hermiony w tym opowiadaniu, bo chociaż jest to dopiero drugi rozdział i nie znamy jej jeszcze zbyt dobrze, to wydała mi się bardziej prawdziwa niż poprzednio. I nic, nawet Ron jako gej, Harry przebywający w Indiach i żłopiący tanie piwo, nie zszokowało mnie tak jak paląca Hermiona. Merlin się w grobie przewraca!
    I jeszcze jedna rzecz, która mnie urzekła w tym rozdziale. Mianowicie Draco grający na fortepianie. Od dawien dawna ten cudowny instrument wraz z kochanym Draco stanowią dla mnie połączenie idealne. Co prawda w żadnym opowiadaniu nie natknęłam się na takowy epizod, ponieważ on żyje tylko w mojej głowie. Z tą różnicą, że zgodnie z moją wizją Draco swoimi smukłymi palcami wydobywa z fortepianu dźwięki nokturnów Chopina - mam do nich ogromną słabość. I tak pięknie opisałaś tą jego grę, że musiałam przeczytać ten fragment dwa razy, bo tak mnie zachwycił.
    Tak więc bardzo dziękuję ❤

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja przepraszam, jestem zwyrodnialcem, ale od Chopina trzymam się jak najdalej; dostaję białej gorączki, gdy mam go słuchać,co nie znaczy, że tego nie robię; mam czasami tak tragiczne dni, że Fryderyk pasuje mi wtedy jak ulał, ale to raczej sporadycznie. Co do fragmentu, gdzie Draco gra na fortepianie, nie wiem, czy dobrze oddałam nastrój utworu,na którym bazowałam przy tworzeniu tego kawałka, ale mam nadzieję, że choć trochę mi się to udało. Gdybyś chciała porównać opis z oryginalną melodią, zapraszam do przesłuchania "Fly" (Ludovico Einaudi).

      Usuń
  7. Pragnę zaznaczyć że Twoje prośby o pisanie naszych opinii są skuteczne, bo odzywają się ludzie którzy nie robili tego do tej pory. Między innymi ja. Dramione czytam od mniej więcej 5 lat i muszę przyznać że Twoje opowiadania są jednymi z lepszych jakie czytałam. Piszesz fantastycznie, zaciekawiasz, nie plączesz, wszystko jest przejrzyste i niebanalne (choć raz mi się zdażyło powiedzieć "miałam nadzieję że tego nie zrobi" w poprzednim opowiadaniu, ale mniejsza z tym) generalnie ogromny plus i mam nadzieję że nasze skromne uwagi utwierdzą Cię w przekonaniu że masz talent i należy go kształtować. Czekam na więcej i liczę na jakiś walentynkowy bonus dla czytelników :p Powodzenia na sesji i we wszystkim innym. trzymaj się! :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Co tu się dzieje.. to chyba mój pierwszy kryminał, który czytam i mam nadzieję,że dam radę dorwać do końca. Przeczytałam te 2 rozdziały ale na jeden raz to za dużo haha
    Powodzenia w pisaniu
    ~Madzik

    OdpowiedzUsuń
  9. No nie wiem, może nie jestem przyzwyczajona do tego typu tekstów U Ciebie. Jak narazie nie wciąga, wręcz odpycha długością opisów. Jak dla mnie za ciężkie to. Strasznie nie lubię jak ktoś tak opisuje wszystko jak Ty teraz :/ opis samego krzesła jest tak długo ze aż ziewnelam na nim. Jednak podtrzymuje swoje zdanie na temat Twojej twórczości: piszesz świetnie i cudownie. Mam nadzieję że wytrzymam do końca tego Dramione mimo że jak narazie nie wywarło na mnie jakiegokolwiek dobrego wrażenia.
    Pozdrawiam
    Natalia :*

    OdpowiedzUsuń
  10. Uwielbiam Twój styl i czekam z niecierpliwością na kolejny jutrzejszy rozdział ❤

    OdpowiedzUsuń