nie będę się za bardzo rozdrabniać we wstępie, bo przecież wszyscy wiemy, że nikt go nie czyta, a poza tym jest taka obsuwa w czasie, że szkoda mi zasypywać Was zbędnymi informacjami. Powiem tylko tyle, że w trakcie minionego miesiąca zdążyłam dowiedzieć się bardzo ważnej rzeczy, a mianowicie mam totalny nieporządek w dokumentach tekstowych zapisanych na dysku. Wprowadzając poprawki do rozdziału drugiego zorientowałam się, że mam jego aż trzy wersje, stąd nie mam pewności, która jest właściwa, ale mniejsza o to. Mam jedynie nadzieję, że wstawiłam tę poprawną ;)
Garść informacji najistotniejszych:
Data i tytuł kolejnego rozdziału znajdują się już w odpowiedniej zakładce.
Wybaczcie, jeśli nie będę odpisywać na jakieś pytania, gdybyście oczywiście je mieli, ale zaczyna się sesja, a ja mam ważny egzamin, do którego muszę się przygotować, więc za wszelkie opóźnienia z góry przepraszam, a na dodatek dzień po egzaminie wylatuję do Gdańska, więc może nie być ze mną kontaktu.
Zapraszam na rozdział drugi, który jest chyba najkrótszy z całego bieżącego opowiadania :)
Realistka
PS Dajcie znać, czy ja się w ogóle nadaję do pisania kryminałów, bo coś ciężko mi idzie z ostatnimi rozdziałami i miałam chwilę, kiedy chciałam to wszystko rzucić.
~Ty
nie pojmujesz żaru, jakim płonę,
bo spisz w mym sercu i cicho trwasz we śnie.
Chronię cię, płacząc, choć mnie jednocześnie
ściga głos z zimnej stali wyostrzonej.
bo spisz w mym sercu i cicho trwasz we śnie.
Chronię cię, płacząc, choć mnie jednocześnie
ściga głos z zimnej stali wyostrzonej.
Rozdział 2
Ogień
krzepnie
†††
Londyn,
25 grudnia 2007
W czarnej, lśniącej w
blasku palących się pojedynczo świec tafli fortepianu salonowego odbijały się
białe płatki śniegu wirujące za pobliskim oknem zasłoniętym po części mosiężną
kotarą, przewiązaną w połowie złotym sznurem, którego końce unosiły się kilka
centymetrów nad ciemną, drewnianą podłogą. Instrument wyglądał, jakby dopiero
został przywieziony od producenta; ustawiony na podwyższeniu dumnie prezentował
swój majestat między eleganckimi stołami i starymi krzesłami poddanymi
znakomitej renowacji; uniesiona nakrywa górna wsparta na podpórce była niczym
lustro, odbijając zimowy krajobraz londyńskiej ulicy dostrzegalny za
przysłoniętą warstwą śniegu szybą; na próżno było szukać na niej choćby
najmniejszej rysy czy zostawionych nieopatrznie przez przechodzącego klienta
odcisków palców; na obudowie w kolorze głębokiej, aksamitnej czerni można było
dostrzec wygrawerowany złotymi literami napis, układający się w nazwę jednej z
najsłynniejszych marek produkujących fortepiany, a nad nim niewielką harfę,
będącą znakiem rozpoznawczym wytwórni Steinway & Sons; takie samo logo
zostało umieszczone tuż nad klawiaturą wspaniałego instrumentu, który, można by
pomyśleć, znalazł się w lokalu z czystego przypadku.
Przejechał
delikatnie palcami po białych klawiszach, przypominając sobie kojące dźwięki spokojnej
melodii wygrywanej przez Juanitę, gdy po wieczornych kontrolach opatrzonych ran
zostawiała go samego w niewielkim pokoju na piętrze, a on, leżąc bezczynnie w
łóżku mógł jedynie wsłuchiwać się w smutne nuty docierające do niego z parteru.
Czasem grała coś w żywego i szybkiego, w czym rozpoznał między innymi „Wiosnę”
Vivaldiego czy część z „Cuatro piezas españolas” Manuela de Falli, która, o ile
się nie mylił, nosiła nazwę „Aragonesa”; częściej jednak kołysały go do snu
utwory utrzymane w wolnym tempie, z których głównie upodobała sobie „Sonatę
księżycową” Bethovena. Musiała wiedzieć lub prawdopodobnie się domyślała, że
spokojne dźwięki fortepianu pozwalają mu zasnąć bez dręczących go nocą
koszmarów, z którymi borykał się w zimnej celi Azkabanu; zamykał oczy, oddychał
miarowo, a ciche nuty okalały pędzące myśli, by już po kilku minutach spowolnić
je i całkowicie zawładnąć umysłem, dopóki nie obudziły go pierwsze promienie
słońca leniwie wślizgujące się do pokoiku i zaglądające pod ciężkie powieki.
Nim się spostrzegł, krajobraz za oknem pokryła biała warstwa śniegu; najpierw
szron zaostrzający kontury budynków, potem niewielkie czapy ozdabiające kominy
pokryte w górnej części grubym osadem z sadzy, na końcu miliardy drobnych
płatków wirujących na wietrze, przypominających spadające z nieba gwiazdy;
nastała zima, która skuła lodem nie tylko pobliskie ulice i chodniki, ale i
jego samego.
Ciche
dźwięki fortepianu płynęły po mieszkaniu, wślizgując się w każdy zakamarek domu
i zalewając pomieszczenia stonowaną melodią sączącą się z instrumentu w takt
spadających z czarnego nieba płatków śniegu, wirujących na wietrze za dużym
oknem przesłonionym grubą, ciężką kotarą w kolorze butelkowej zieleni; refleksyjna,
momentami smętna nuta w tempie spokojnego kroku, wygrywana na mosiężnym
fortepianie stojącym na niewielkim podwyższeniu w samym centrum rozległego
salonu, przypominała lot jaskółki unoszącej się w przestworzach; szybowała
niczym ten niewielki ptak na szeroko rozpostartych małych skrzydłach, by nagle
spaść gwałtownym ruchem ku ziemi, stopić pióra z drobnym ciałem, musnąć
wystające źdźbła traw i złote kłosy pszenicy, a następnie wzbić się znów powoli
między białe chmury płynące po błękitnym firmamencie; każdy dźwięk wydobywający
się z instrumentu, każde przesunięcie długich i wąskich palców po klawiszach,
każde wciśnięcie jednego z trzech pedałów, wszystko miało swoje miejsce, czas,
w którym mogło zaistnieć, nic w tej urzekającej melodii nie było zbędne.
Czy
potrafił zagrać coś innego poza łzawym lamentem nad własną duszą, która tak jak
ta stworzona w wyobraźni jaskółka miała nadzieję odrodzić się i wzbić w
przestworza w poszukiwaniu lepszego, a przynajmniej łagodniejszego życia? Czy
potrafił jeszcze oddać się kojącym dźwiękom fortepianu, pozwolić delikatnej
muzyce wślizgnąć się w ciało i zastąpić krew płynącą w żyłach spokojną nutą?
Nie potrafił grać sercem, nie umiał oddać krwawiącej duszy w ramiona symfonii
dźwięków; spojenie się z cudownym, majestatycznym instrumentem, przy którym
siedział, było dla niego czymś nieosiągalnym, wykraczającym poza zdobyte w
młodości umiejętności poskramiania nut; pozwalał palcom płynąć po
nieskazitelnie białych i czarnych niczym noc klawiszach, które zdawały się
ulegać mu z każdą sekundą coraz bardziej, jakby instrument również potrzebował
czasu, by przekonać się do nowego użytkownika; z początku trzymał jaskółkę
bezpiecznie w powietrzu, a jej lot był łagodny, miarowo wznosiła się na
błękitnym sklepieniu, jakby bała się rozwinąć skrzydła i poszybować w nieznane,
potem pokazał jej niezdobyte fragmenty nieba i piękno natury rozciągającej się
w dole, aż zapragnęła się w niej zatopić, dotknąć drobnymi pazurkami pędów
złotych kłosów i musnąć błyszczącymi w promieniach słońca piórami soczysto zielonych źdźbeł trawy smaganych na polach przez podmuchy orzeźwiającego
wiatru; ptak wznosił się i opadał, leciał w takt melodii wygrywanej na
monumentalnym fortepianie, ani razu nie sprzeciwiając się jej wytycznym; była
niczym współrzędne dla statku na morzu lub dla samolotu w powietrzu,
ukierunkowywała właściwy tor będący bezpiecznym szlakiem, a jednocześnie
pozwalała doświadczyć nowych miejsc, których ptaszyna wcześniej nie była w
stanie zobaczyć. Ale nie bez przyczyny jaskółka jest zwiastunem burzy. Czuł, że
jeśli pozwoli jej drobnym skrzydłom przejąć kontrolę nad torem lotu, zwierzę
nie uratuje się; nęcone pięknem traw, przejrzystą taflą wody płynącej w
dolinie, złotem pędów pszenicy szumiącej na wietrze, zapomni o celu podróży,
zapomni o tym, czego już się nauczyło i spadnie w tę cudowną naturę, zachłyśnie
się jej wdziękiem i estetyką, tonąc w dźwiękach deszczowej piosenki wygrywanej
przez gęste krople spadające z ciemnego nieba i przerywanej mocnymi uderzeniami
piorunów rozdzierającymi burzowy firmament niegdyś błękitnego i spokojnego
sklepienia.
-
¿Estás tocando?(Grasz?) – Palce
prześlizgnęły się po dodatkowych klawiszach, wprowadzając nieporządek w
spokojnej melodii, a jaskółka, mimo nieporadnych prób ratunku, gruchnęła z
łoskotem o ziemię. Westchnął nad krytycznym losem zwierzęcia, któremu nie dane
już będzie wzbić się między białe chmury i szybować w przestworzach, a kobieta,
która była sprawczynią śmiertelnego upadku ptaka, zaśmiała się cichutko,
głaszcząc go po ramieniu, jakby chciała go pocieszyć po stracie towarzyszki. - Vale,
vale. No te preocupes. Tocas
estupendo. (Dobrze, dobrze. Nie martw
się. Grasz wspaniale.)
Ucałowała
go w policzek i mocno przytuliła, przytrzymując przy tym czarny kapelusz
widniejący na czubku głowy, spod którego kaskadą płynęły pukle ciemnych włosów
osiadające daleko za linią łopatek. Był wdzięczny Juanie za wszystko, co dla
niego zrobiła, naprawdę bardzo jej za to dziękował, bo gdyby nie ona, już dawno
nie byłby w stanie oglądać otaczającego go świata, jednak kobieta miała
tendencję do nadużywania ojczystego języka, a nawet kompletnie zapominała o
umiejętności komunikowania się po angielsku, co było nie tyle denerwujące, co
problematyczne, ponieważ niewiele rozumiał z tego, co do niego mówiła, żeby nie
powiedzieć nic. Wyperswadowanie jej jednak tego kłopotliwego przyzwyczajenia
było dla Dracona trudne, a zarazem stawiało go w niekomfortowej sytuacji,
ponieważ uważał, że zwracanie uwagi swemu opiekunowi, który ponad miesiąc
przywracał go z powrotem do żywych, byłoby bardzo niekulturalne, a wręcz
bezczelne, przez co zamiast wyrazić swą dozgonną wdzięczność, obdarzy Juanitę
całkowitym brakiem szacunku, a na to pozwolić sobie za bardzo nie mógł. Nigdy
zatem nie powiedział jej wprost o swoich problemach komunikacyjnych, ale
kobieta, która traktowała go niczym syna, doskonale je wyczuwała i była ich w
pełni świadoma. Nie znaczyło to jednak, że starała się powstrzymać swój
hiszpański temperament i zdusić ojczyste korzenie, a wręcz przeciwnie;
pozwalała im rozwijać się w dowolnym kierunku, usilnie próbując nauczyć
mężczyznę chociaż podstawowych zwrotów, dzięki którym równowaga świata, w
którym do tej pory żyła, nie musiała zostać zachwiana. Draco co prawda był
krnąbrnym uczniem i do skutku powtarzał, że nic nie rozumie z tego, co do niego
mówi, ale rzeczywistość była znacznie przyjemniejsza, z czego kobieta bardzo
się cieszyła, gdyż pomimo ogólnego sprzeciwu i jawnych niechęci chłonął
przekazywaną w biegu wiedzę bardzo szybko, acz kompletnie nieświadomie, co było
dla niej jeszcze ciekawszym zjawiskiem.
-
Juanita, proszę – odezwał się nieśmiało, wpatrując się w klawisze fortepianu,
na którym usiadła Hiszpanka. Nie myślał nawet nad dokończeniem zdania, gdyż
dobrze wiedział, że kobieta rozumie, o co mu chodzi. Westchnęła, jak miała w
zwyczaju, gdy mówił do niej z lekko błagalnym tonem, poprawiając obijające się
o siebie rzędy bransoletek wykonanych z przeróżnych koralików i kamieni. Ten
charakterystyczny, choć niekoniecznie głośny dźwięk zawsze budził Dracona ze
snu, gdy leżał przykuty do łóżka, czekają na zmianę opatrunków i kolejną porcję
środków przeciwbólowych, którymi Juanita dzień w dzień szprycowała go do
nieprzytomności. Wśród niezliczonej ilości ozdób, którymi kobieta obwieszała
nadgarstki, rozpoznał między innymi onyks, jaspis, czy szkło awenturynowe, ale
najbardziej rzuciła mu się w oczy niepozorna bransoletka wykonana w całości z
jadeitu; nigdy jej nie zdejmowała i w jakiej kombinacji nie ułożyłaby biżuterii
dla niej zawsze znajdowała odpowiednie miejsce; przywodziła mu na myśl amulet,
jakiś ochronny bibelot, który miał przynosić szczęście czy też odganiać złe
duchy, nigdy jednak nie zapytał, w czym tkwi jej wyjątkowość, bo to, że ma ona
dla Juany specjalne znaczenie nie ulegało nawet najmniejszej wątpliwości.
Zresztą większość kobiet ma to do siebie, że szybciej wierzą w nadprzyrodzone
właściwości jakichś przedmiotów, tworząc z nich magiczne talizmany i
rozpowiadając, że są one źródłem ich powodzenia w życiu; brednie; przecież każdy
czarodziej wie, że energia magiczna nie bierze się z powietrza, należy nią
napełnić rzecz, by mogła posiąść jakieś niezwykłe własności.
Naciągnął
lewy rękaw od białej koszuli, a prawy podwinął do łokcia, starając się nie
patrzeć na nieco zmartwioną Juanitę; zaczął się zastanawiać, czy jej markotny
humor wynikał z faktu, że nie może mówić przy nim swobodnie po hiszpańsku, czy
też trapiło ją zupełnie coś innego.
-
Yo sé que no entiendes – odparła po dłuższej chwili, krzyżując nogi w kostkach
i podpierając się na zamkniętym wcześniej instrumencie - pero soy española y no
me gusta hablar en inglés aunque vivo en Londres. (Wiem, że nie rozumiesz, ale jestem Hiszpanką i nie lubię mówić po
angielsku, mimo że mieszkam w Londynie.)
Nawet
nie śmiał się z nią kłócić; spojrzał jedynie proszącym wzrokiem, na który
ciepła twarz kobiety wykrzywiła się w lekkim grymasie niezadowolenia. Nic
dziwnego, też by się denerwował, gdyby ktoś co rusz zwracał mu uwagę, aby nie
używał angielskiego; miał jedynie nadzieję, że Juana nie ma mu tego za złe.
-
Jak rany? – Zerknął na kobietę kątem oka, odruchowo dotykając zmasakrowanego
przed miesiącem nadgarstka, który wciąż nie wyglądał najlepiej, ale
przynajmniej mógł już nim normalnie poruszać; wspomnienie uśmiechniętej facjaty
Weasleya, który omal nie zabił go na miejscu w gabinecie Kingsleya, wciąż
wywoływało w nim odruch wymiotny, a zabliźniona rana momentalnie zaczynała
boleśnie pulsować, jakby ktoś włożył ją do ognia.
-
W porządku. – Powiedzenie, że nie lubił rozmawiać o dniu swego zwolnienia z
Azkabanu, a raczej o ledwo przeżytych doświadczeniach z Percym, było wielkim niedomówieniem;
nigdy nie powiedział Juanie, co dokładnie ruda gadzina mu zrobiła, ale sądząc
po starannej opiece, a przede wszystkim wysiłku, który w nią włożyła, Hiszpanka
bardzo dobrze rozeznała się w uszkodzeniach ciała zaserwowanych mu przez
wiewiórkę ze spaczoną psychiką. Będąc na wpół śpiącym nie raz słyszał, jak
wyklinała oprawcę i posyłała go w diabły; myślał wtedy za każdym razem, że
lepiej, aby i piekło zostało zamknięte dla takiego sadysty.
- ¿Te duele algo o alguna herida sangra? (Boli cię coś albo jakaś rana krwawi?) –
spytała, na co Draco westchnął cicho i pokręcił przecząco głową, jednak nie
odważył się spojrzeć na kobietę. Odechciało mu się nawet proszenia, by
przestała używać hiszpańskiego, było mu po prostu wszystko jedno, ponieważ
ciemne wspomnienia wślizgnęły się do umysłu, a świeżo wyleczone obrażenia znów
dały o sobie znać poprzez nieprzyjemny ból uciskający zabliźnione rany.
-
Nie, wszystko jest w porządku – odparł lakonicznie wstając od fortepianu i
podchodząc do uchylonego okna, przez które wlatywało lodowate grudniowe
powietrze; nie czuł, że dziś wigilia, gdyby nie wyrwana kartka z kalendarza
pewnie nie zorientowałby się nawet, że przyszły święta; czas płynął
nieprzerwanie do przodu, ale on nie potrafił przyłączyć się do jego jednostajnego
rytmu i ruszyć przed siebie. Nie robił nic, by wyrwać się z czarnej dziury, w
której się zamknął, ponieważ tak było dobrze, nie musiało być lepiej czy
gorzej, chciał po prostu spokoju, który zapewniała mu stworzona w sercu i duszy
pustka, mimo że była potworną matnią; to pragnienie zdusiło w nim wszelkie
pozytywne emocje, odruchy i przyzwyczajenia; uśmiech nie pojawiał się na
bladej, momentami przeźroczystej twarzy, dłonie nie potrafiły zapewnić drugiej
osobie ciepła i wsparcia, nawet wygrywana niedawno melodia nie przebiła się
przez apatyczną skorupę, którą się otoczył, choć muzyka wielokrotnie pozwalała
mu zapomnieć o przeszłości, którą zadręczał się nocami w niewielkim pokoju.
Pustka, bezkresna nicość stała się jego towarzyszką i nie widział potrzeby, by
się jej pozbyć.
W
okolicznych domach dostrzegał światła kolorowych lampek choinkowych migoczących
w białych zaspach śniegu, którymi pokryły się londyńskie ulice; przez uchylone
okno dobiegały do niego głosy dziecięcych chórków, które śpiewając kolędy
umilały przechodniom wieczorny spacer, wyjście na ostateczne zakupy czy też
szaleńczy pęd do domu z niedawno skończonej pracy; chciał móc powiedzieć, że
zazdrości im czegokolwiek, ale prawda była taka, że było mu kompletnie obojętne
to, co się wokół niego działo. W grupie kobiet przechodzących obok lokalu Juany
jedna uśmiechnęła się do niego wesoło, chowając się po chwili w grubych
odmętach szalika, ale Draco jedynie obrzucił ją od niechcenia wzrokiem, nie
siląc się choćby na złowrogi grymas. Nie była brzydka, nie była też ładna; dla
niego po prostu była, ponieważ nie miała dla niego żadnej wartości.
- ¿Y la mano? (A ręka?) – Odwrócił
się do Juanity, która przecierała nakrywę fortepianu, by następnie otworzyć ją
i wesprzeć na czarnej nóżce. Ten elegancki, dumny niemalże szlachecki
instrument traktowała niczym własne dziecko, dbając o niego na każdym kroku i
pilnując, by nie pojawiła się na nim nawet najmniejsza rysa, a przede
wszystkim, by nie dotykały go osoby pozbawione talentu muzycznego. Nie uważał,
żeby był obdarzony jakimiś specjalnymi zdolnościami kompozytorskimi, ale grać
potrafił i prawdopodobnie tylko dlatego kobieta pozwoliła mu zasiąść przy
fortepianie.
-
Coraz lepiej. – Zacisnął mocniej rękę ukrytą w kieszeni spodni i poruszył nią
delikatnie, co poskutkowało krótkim, acz bolesnym ukłuciem; nie dopuścił, by
choćby najmniejsza oznaka dyskomfortu pojawiła się na twarzy.
-
Que se dice pronto. (Łatwo powiedzieć.) –
Przyjrzała się instrumentowi, postukując w niektóre miejsca różdżką, z
której co chwilę wypływały złote iskierki oplatające poszczególne części
fortepianu. Już po tonie blondyn rozpoznał, że kobieta jest rozdrażniona,
jednak nie jego zdawkowymi odpowiedziami, a podejściem do poważnych obrażeń, z
którymi tak długo musiała się borykać. Nie winiła go co prawda, ale czuł, że
miała do niego żal, że tak zwyczajnie wypowiada się o swym oprawcy, jakby nie
miał do niego pretensji, iż prawie pozbawił go życia. - ¡En cuanto lo
encuentre, diré que pienso en él! (Jak
tylko go spotkam, powiem, co o nim myślę!)
-
Juanita, daj spokój. – Nic więcej powiedzieć nie mógł, nie wiedział nawet, po
co powiedział i to; Juana z pozoru wydaje się spokojną osobą, ale gdy coś lub
co gorsza ktoś ją zdenerwuje, chowa w sobie urazę bardzo długo, w tym wypadku
do Weasleya, czemu w ogóle się nie dziwił. Innymi słowy, powstrzymanie kobiety
przed krótkim upustem nerwów było bezcelowe, więc oparł się o parapet,
krzyżując ręce na klatce piersiowej i przyglądając się rozjuszonej Hiszpance
krążącej wokół czarnego instrumentu.
-
¡Nanay, jamás de los jamases! (Nie, nie,
nie, przenigdy!) – krzyknęła, chowając różdżkę w wysokiej cholewie kozaka i
poprawiając kapelusz. - ¡Es un pedazo de cabrón! (Co za kawał skurwysyna!)
Niewiele
rozumiał z ciągu słów wydobywających się z ust Juany, jednak domyślał się, że
nie są to pochwały skierowane ku rudej gadzinie, która omal nie posłała go w
zaświaty. Sam z chęcią puściłby podobną wiązankę, ale po chwili zdawał sobie
sprawę, że i tak nic by mu to nie dało. Samo to, że kobieta wracała do nieprzyjemnych
wydarzeń było dla niego dotkliwe, jednakże poza patrzeniem się na jej wściekłe
oblicze i wsłuchiwaniem w egzotyczne obelgi nie robił nic. Starał się trzymać
nerwy, a przede wszystkim dokuczliwe wspomnienia na wodzy, ale im bardziej
Juanita dawała upust swej złości, tym i jego napełniały niechciane uczucia, z
którymi nie potrafił dać sobie rady. Nie chodziło już tylko o wszechobecny ból,
upokorzenie i zbrukaną godność; błąkała się wśród nich niechciana troska,
odrażające współczucie, które przebijało się z bursztynowych tęczówek istoty,
której pamiętać nie chciał. Patrzyła się wtedy na niego przerażona, pałała do
niego obrzydliwą litością, od której zawartość żołądka podchodziła mu do gardła.
Czemu się do niej nie odezwał? Co sprawiło, że pozwolił jej myśleć, jakoby jej
nie pamiętał? Właśnie to niedorzeczne miłosierdzie, ta cholerna ludzka bierność
na krzywdę drugiego człowieka, który poza upokarzającymi słowami podzięki za
troskę nad swym marnym żywotem nie mógł zrobić nic. Doświadczenie żalu, podświadomej
chęci opieki nad zbrukanym i umęczonym do granic możliwości ciałem ze strony
osoby, którą od zawsze się pogardzało, a nawet traktowało niczym wroga, było
dla niego zbyt dużym ciężarem, olbrzymi wstydem wiążącym się z całkowitą utratą
godności, a nawet człowieczeństwa, gdyby skomlał o łaskę u jej stóp. Ignorancja
była bezpieczna, dawała poczucie błogiej nieświadomości, iż nawet nieprzyjaciel
ubolewa nad jego losem; dlaczego wróciło to do niego teraz? Czemu ma przed sobą
jej duże, głębokie niczym ocean oczy koloru kawałku bursztynu znalezionego w
wodach morza? Nie chciał jej znać, pamiętać, a także spotkać, więc czemu? Czy
podświadomie nie chce jej wymazać z umysłu, ponieważ wie, że w najbliższej
przyszłości nie będzie mógł od niej uciec? A jednak minął miesiąc, a ona nie
dała znaku życia, nie szukała go, mimo że oficjalnie sprawuje nad nim kuratelę
i ma nadzorować każdy jego czyn, a za choćby najmniejsze uchybienie ma pełne prawo posłać go z powrotem do
więzienia. O ile dla niego Granger nie miała żadnego znaczenia, a jej istnienie
w obecnym położeniu nie przynosiło mu żadnych korzyści, tak śmiał wątpić, aby
owa zasada działała w drugą stronę; prawilna czarownica, sumienna pracownica
Ministerstwa, najbardziej spolegliwa osoba stąpająca po świecie nigdy nie
uchybiłaby się od ciążących na niej obowiązków, zatem postawienie tezy, że jest
jej obojętny nie znajdowało żadnych argumentów poparcia. Myśli aż bolały go od
domysłów, czemu kobieta kompletnie go ignoruje; poznała go, nawet obdarzyła
wstrętnym i odstręczającym współczuciem, a jednak nie zrobiła nic poza tym; czy
istnieje jakakolwiek możliwość, że zapomniała o nim? A jeśli tak, jeśli uwierzy
w twierdzenie, iż nawet dla niej jest jedynie wspomnieniem przeszłości, to
czemu myśl o tym napawa go tak wielkim niepokojem?
Niewinny
śmiech dzieci ganiających się po podwórku i rzucających śnieżkami rozdarł
chwilową ciszę, która zapanowała za oknem; odwrócił wzrok i spojrzał na
Juanitę, która zapinała guziki od ciężkiego, wojskowego płaszcza w kolorze
podgniłej zieleni; wyglądała zabawnie w za dużym okryciu i w kapeluszu, który
spokojnie mógł zmieścić pod sobą trzy osoby, ale Draco nie był w stanie zdobyć
się na choćby cień uśmiechu. Dobrze wiedział, gdzie idzie, przekonywała go do
tej wizyty już kilka dni, ale za każdym razem jego odpowiedź brzmiała
identycznie; nie chciał iść do szpitala, a raczej nie mógł tego zrobić, nie
zadręczając się potem wspomnieniami z przeszłości, w których osoba przykuta do
szpitalnego łoża miała największe znaczenie; jak mógł na niego spojrzeć? Jak
mógł siedzieć obok niego, wydusić słowa głębokiej rozpaczy, a zarazem
wdzięczności za wszystko, co dla niego zrobił? Gdyby nie Kingsley, nie miałby
gdzie pójść, gdyby nie jego ochrona, pewnie skończyłby ze sobą jak ojciec,
który powiesił się w azkabańskiej celi; jak bez kropli pozytywnych uczuć mógł
do niego przyjść, chwycić za rękę i powiedzieć to jedno proste słowo, jakim
było „dziękuję”? Juana nie potrzebowała tak obszernych wyjaśnień i zagłębiania
się w jego wewnętrzne przemyślenia; wystarczyła jej tradycyjna odmowa, mimo że
usilnie starała się go namówić na wizytę. Nie miał do niej żalu, że chce go
odwiedzić i spędzić z nim trochę czasu; przez wyczerpującą opiekę nad ranami
nie miała sposobności pójść do brata i przynajmniej przy nim posiedzieć, ale
gdzieś w środku czuł tę odpychającą zazdrość, że chce go opuścić, mimo że była
ona kompletnie nieuzasadniona.
-
Już wychodzisz? – zapytał, krzyżując wzrok z wciąż iskrzącymi się od złości
oczami Hiszpanki.
-
Tak – odparła bardzo spokojnie, upewniając się, że umieściła różdżkę w cholewie
wysokiego kozaka. - ¿Estás seguro que no quieres ir conmigo? (Jesteś pewny, że nie chcesz iść ze mną?)
Znaczy...
-
Sí. Zostanę. – To jedno słowo wypowiedziane w ojczystym języku kobiety
wystarczyło, by niedawna wściekłość całkowicie z niej uleciała, a na
kształtnych ustach w kolorze dojrzałej wiśni pojawił się pokrzepiający uśmiech.
Podeszła do Dracona i położyła mu rękę na bladym policzku, pocierając
delikatnie zimną skórę, a drugą odgarniając kilka srebrnych kosmyków włosów z
czoła, które nie wiadomo jak się tam znalazły.
-
Ucieszyłby się, gdyby cię zobaczył.
-
Gdyby mógł mnie zobaczyć. – Tak wyglądała każda ich rozmowa o potencjalnej
wizycie mężczyzny u Ministra Magii; pytanie, odpowiedź, próba wpłynięcia, sprostowanie
przepełnione pesymizmem, który dla Malfoya był zwyczajnym realizmem; Kingsley
nie mógł go zobaczyć, nie mówiąc już o jakiejkolwiek wymianie zdań, ponieważ
nie pozwalał mu na to pogarszający się stan zdrowia, a nade wszystko śpiączka,
z której według prognoz uzdrowicieli może długo się nie wybudzić. Nie widział
zatem sensu w naprzykrzaniu się Shackleboltowi, na dodatek w dniu wigilii, i
choć bardzo chciał do niego pójść, to zdawał sobie sprawę, że po prostu nie
może tego zrobić. Tak będzie lepiej dla wszystkich, a przede wszystkim dla
niego samego.
-
Vale, entiendo. (Dobrze, rozumiem.) – odparła zasmucona Juana, przyglądając mu
się jeszcze przez chwilę, jakby liczyła, że może jakiś cud sprawi, że zmieni
zdanie i zdecyduje się jednak z nią pójść. Draco jednak ani myślał przystać na
propozycję kobiety; ominął ją bez słowa i usiadł na krzesełku przy fortepianie,
przyglądając się głębokiej bliźnie widniejącej na nadgarstku; odcień jego skóry
był tak blady, że szrama była na niej widoczna już z daleka, gdyż jej
różowoczerwony kolor wyraźnie odcinał się na tle alabastrowej cery. – Nie
wychodź nigdzie i nie siedź za długo, dobrze?
Przytaknął
w odpowiedzi głową, starając się naciągnąć mankiet białej koszuli, żeby nie
widzieć pozostałości po paskudnej ranie, która wciąż dawała o sobie znać, gdy
za szybko poruszył ręką czy uniósł coś cięższego. Mówiąc prawdę, to nawet
trzymanie kubka z herbatą było dość uciążliwe.
- ¿Te importaría cerrar la ventana? Hace muy frío. (Mógłbyś zamknąć okno? Jest bardzo zimno.)
– Ponownie przytaknął, odprowadzając Juanitę beznamiętnym wzrokiem do wyjścia.
Drzwi zamknęły się z lekkim trzaśnięciem, a po chwili ujrzał Hiszpankę mknącą
ulicą między wirującymi płatkami śniegu gęsto spadającego z granatowego nieba.
Ostatni raz wyszedł na zewnątrz w listopadzie i prócz deszczu, wszechobecnej
wilgoci, przeraźliwego zimna oraz gorączki bólu trawiącej poranione ciało nie
pamiętał więcej. Czy chciał wyjść? Może tak, może nie, jednak gdy tylko postać
Juany zniknęła mu sprzed oczu, podszedł do okna, zamykając je szczelnie, a
następnie ubrał płaszcz wiszący na starym, drewnianym wieszaku stojącym przy
wyjściu, zgasił światła i pociągnął za mosiężną klamkę, a lodowaty wiatr owinął
go z każdej możliwej strony, jednocześnie przyciągając mocno drzwi, które
zamknęły się za nim z łoskotem. Spojrzał w niebo, na którym wirowały drobne
płatki, wpatrując się w jego głębię przysłanianą gęstymi kłębami pary
wydobywającej się z ust. Myśli pierwszy raz nie były puste, ani chaotyczne;
kumulowały się wokół jednej osoby, nie mając nawet pewności, czy dane mu będzie
ją spotkać; ostatni raz spojrzał na zamknięte drzwi, postawił kołnierz od
płaszcza, a na wąskich wargach pojawił się ledwo zauważalny zarys uśmiechu.
-
Czas odwiedzić moją wspaniałą kuratorkę. – Wcisnął ręce w kieszenie płaszcza i
ruszył w spowitą śniegiem noc, mijając mieszkania, w których rodziny zasiadały
do wigilijnej wieczerzy.
†††
W
niewielkim gabinecie wielkości pokoju na poddaszu panowały istne ciemności,
których sprawczynią była drobna kobieta siedząca przy wysłużonym biurku na
obdrapanym krześle, które na dobrą sprawę nie powinno już się nawet tak
nazywać; mebel, o ile ktoś odważył się użyć takiego określenia, był jedynym
przedmiotem, który kompletnie nie pasował do wystroju gabinetu, a zarazem był w
nim tak niepomiernie potrzebny, że gdyby nagle zdecydowano się go pozbyć, a na
jego miejsce wstawić bardziej okazały, a przynajmniej normalnie wyglądający
egzemplarz, każdy, kto odwiedziłby prezydium panny Granger wiedziałby, że coś
jest w jej biurze nie tak. Cztery nóżki podtrzymujące siedzenie różniły się
między sobą dosłownie wszystkim, poza wysokością; jedna była w kolorze
przypominającym drewno kasztana, jednak pokryta jakimś plastykowym tworzywem,
sztucznym impregnatem, jakim charakteryzowały się meble lat siedemdziesiątych,
jeśli nie wcześniejsze, nieco obdrapana u dołu, zwiększająca obwód ku górze;
druga i trzecia mogłyby uchodzić za siostry bliźniaczki, gdyby nie fakt, że
pierwsza miała obwód w kształcie okręgu, a druga była kwadratowa; czwarta zaś
była najbardziej wyjątkowa z nich wszystkich, ponieważ była biała, a odpadające
kolejno nakładane warstwy farby świadczyły, iż kilkanaście ładnych lat
podtrzymuje już siedzenie, a właścicielce, wcześniej innym dysponentom, stan
jej zużycia w ogóle nie przeszkadza. Oparcie krzesła również wyglądało jak
wyjęte z innej epoki, może odrobinę przypominającą wiktoriańską, jednak prócz
wyżłobień zdobiących główną ramę, które wcale nie musiały zostać wykonane u
producenta, wszystkim innym odbiegało od wyglądu mebli używanych w
dziewiętnastym wieku. W każdym razie pannie Granger widocznie było obojętne, na
jakiej jakości krześle siedzi, ponieważ nie skarżyła się na jego stan, a nawet
nie miała w planach jego wymiany. Nie lubiła pozbywać się rzeczy, które jeszcze
mogły się do czegoś przydać, a jeśli siedzenie znajdowało się w takiej formie,
że spokojnie było w stanie utrzymać ją pod sobą przez bite siedem godzin
sporządzania raportów, to jaki był sens oddać je na złom lub co gorsza do
spalenia? Poza tym miała do niego coś na kształt sentymentu i szczerze mówiąc
rozstanie się z nim w ogóle się jej nie podobało. Tak było z większością
przedmiotów zgromadzonych przez kobietę w gabinecie; stare biurko z
podniszczonym blatem wyglądającym, jakby ktoś rąbał na nim drewno wyjątkowo
mocną siekierą, szafki i regały dość miernej jakości uginające się pod
naręczami papierów, teczek i książek, zdjęcia z przyjaciółmi z czasów szkoły, a
wśród nich fotografie denatów z miejsc morderstw tworzyły jakby fototapetę na
obdrapanej ścianie, którą już dawno przydałoby się potraktować porządną dawką
farby; nawet dywan, nieco obgryziony i z samoistnie odrywającymi się frędzlami,
był dla kobiety niezbędny. Gabinet był jej przystanią, miejscem, gdzie mogła
się schować i oddać niewdzięcznej papierkowej robocie, której z dnia na dzień
zamiast ubywać przybywało coraz więcej; mogła się w nim zaszyć na wieki wieków,
bo nikt nie śmiał jej wtedy przeszkadzać. Nikt, z wyjątkiem plugawej, rudej
małpy z facjatą, jakby bazyliszek zastępował chirurga plastycznego w trakcie operacji
wstrzyknięcia botoksu, w przypadku Percy’ego przeterminowanego jadu
kiełbasianego najgorszej jakości.
Egipskie
ciemności, w których wyjątkowo podminowana panna Granger sporządzała raport w
sprawie śmierci Lucjusza Malfoya były efektem wypalenia nadmiernej ilości
papierosów, a zgromadzone w pomieszczeniu połacie dymu nie miały gdzie się
ulotnić, ponieważ zarówno okna, jak i drzwi zostały zamknięte, a właścicielka
biura wydawała się nie zwracać uwagi na śmierdzące opary, których objętość
zwiększała się z godziny na godzinę. Był to już jej szósty protokół, a ruda
wiedźma urzędująca zaledwie jedno piętro pod nią miała czelność wymagać od niej
zdania rzetelnego meldunku zaledwie dwa dni po świętach; śledztwo trwało mniej
więcej do połowy grudnia, kiedy to Weasley niespodziewanie kazał jej zamknąć
sprawę i oznaczyć, jako niewyjaśnioną-zakończoną; była temu rozporządzeniu
bardzo przeciwna i wściekła się na rudzielca niemiłosiernie, ale z drugiej
strony głos rozsądku przywoływał ją do porządku, mówiąc, że przecież zebrane
informacje są szczątkowe, a zatem kontynuacja dochodzenia zwyczajnie nie ma
sensu i jest szukaniem igły w stogu siana, a najgorzej jest błądzić wśród
domysłów i starać się wysnuć z nich odpowiednie wnioski, które ostatecznie
prowadzą do punktu wyjścia, jakim jest rezygnacja ze śledztwa. Nienawidziła
porażek, nie znosiła, gdy musiała przyznać się do niepowodzenia, mimo że nie
było one spowodowane z jej winy; stary Malfoy został powieszony w najpilniej
strzeżonym więzieniu, ba, w jednej z najlepiej pilnowanych cel, jakimi
dysponował Azkaban, przepuszczenie takiego smaczku kryminalnego, pozwolić
prześlizgnąć mu się przez palce, było bluźnierstwem i równie dobrze mogła
wyrzucić swą odznakę aurora, a na nagrobek Moddy’ego napluć i nasikać, choć na
taką zniewagę pewnie nigdy by się nie odważyła. Nie mniej jednak miała związane
ręce i to tak mocno, że nawet zwrócenie się do Wizengamotu kompletnie nic by
jej nie dało; nie wiedziała, czy Percy zamknął dochodzenie, bo tak mu było
wygodnie, czy dostrzegł szybciej od niej, że rozwikłanie sprawy jest
niemożliwe, choć znając Weasleya, to w ciemno obstawiała pierwszą opcję; rudy
pucybut nienawidził jej każdą częścią swego obślizgłego, gadzinowatego ciała,
dając jej jasno do zrozumienia, że dla niego nie jest godna tytułu aurora, a
nawet ogólnej pracy w Ministerstwie, choćby miała pastować w nim podłogi;
przywykła do jego wiecznie naburmuszonej miny, która za każdym razem wyglądała,
jakby jej właściciel przed chwilą wdepnął w olbrzymi krowi placek, gdy tylko
spotykał ją na korytarzu lub co gorsza w gabinecie. Czy się przejmowała? Nie
bardzo, ponieważ Percy był dla niej zwykłym lizusem, który szukał jedynie
odpowiedniej dupy, by wejść do niej bez mydła i zdobyć dla siebie trochę
względów u wpływowych osób, a ona szczerze nienawidziła wazeliniarzy jego
pokroju. Jednak zamknięcie poważnego morderstwa tylko dlatego, że miało się
taką zachciankę, było stanowczą przesadą i nie zamierzała popuścić mu tego
płazem. To ona jest szefem Biura Aurorów, to ona decyduje, którą sprawę można
oznaczyć jako cold case, a nie ryża primadonna spod ciemnej gwiazdy, która
wyżej sra niż dupę ma. Problem leżał jedynie w tym, że nie bardzo wiedziała,
jak powinna mu to wszystko powiedzieć i nie zostać wylaną w trybie natychmiastowym.
Raport
w sprawie śmierci starego Malfoya był dość… ubogi, jeśli chodziło o zebrany
materiał dowodowy; zdjęcia, próbki krwi i substancji znalezionych w celi były
zaledwie wstępem do dochodzenia, a potem zaczynała się jedna, wielka, czarna dziura,
którą stanowiły niespójne zeznania współwięźniów znających Lucjusza,
strażników, których przesłuchiwała kilkukrotnie, a nawet sąsiadów
śmierciożercy, gdy ten jeszcze hasał sobie swobodnie na wolności; pokusiła się
nawet o sporządzenie protokołu z miejsca zamieszkania mężczyzny, mimo że Malfoy
Manor po tylu latach ciężko było nazywać domem. Rodzinny dwór znajdował się w
krytycznym stanie; rozgrabiony i zniszczony przez czas, a także przez
ingerencję ludzką, która nie zawahała się położyć łap na ziemi stojącej ugorem.
Niegdyś majestatyczny i budzący strach budynek teraz nadawał się jedynie do
rozbiórki lub jako rekwizyt w tanich horrorach. Przeszukując posiadłość
liczyła, że znajdzie coś, co nakieruje ją na właściwy trop, ale prócz ogólnego
brudu i roznoszącego się wokół nieprzyjemnego zapachu niczego nie znalazła.
Pokoje były puste, zimne i przesiąknięte wilgocią, ściany ogołocone z tapet i
wszelkich ozdób, których i tak nie było zbyt wiele, meble porozbijane, a z
części z nich włamywacze urządzili prowizoryczne ognisko, które wypaliło dziurę
w podłodze, zawalając przy tym spory fragment stropu; w domu nie było niczego,
co mogłoby pomóc w jakikolwiek sposób. Sprawdziła każdy zakamarek,
prześwietliła wszelkie ocalałe urządzenia, w tym kominek, który niestety
również nadawał się jedynie do rozbiórki, ale natknęła się wyłącznie na połacie
kurzu, kawałki drewna, szkła i porozrywane tkaniny; Malfoy Manor zmieniło się w
ruderę, w której jedynymi lokatorami mogą być bezdomni i narkomani, choć
wątpiła, by nawet oni chcieli pomieszkiwać w takiej spelunie. W podobnym stanie
znajdowała się rezydencja zimowa, bo z letniej pozostały jedynie niedopalone
belki dogorywające w strugach jesiennej ulewy. Nie miała żadnego punktu
zaczepiania, żadnego sznurka, za który mogłaby pociągnąć, by cholerne śledztwo
ruszyło się chociaż o milimetr do przodu, była w tym bagnie sama, umazana od
stóp do głów gliną i błotem, ponieważ nawet Ron, najlepszy patolog, z jakim do
tej pory współpracowała, nie był w stanie jej pomóc; przyjaciel dokładał
wszelkich starań, by wykrzesać z truchła Lucjusza jakieś ślady, ale mimo użycia
najrozmaitszych środków, od czarodziejskich po mugolskie włącznie, nie znalazł
w jego organizmie nic użytecznego. Inna sprawa, że „środek” Malfoya nadawał się
praktycznie do niczego; wyniszczony przez głód, niewyleczone do końca choroby,
po których zostało mnóstwo powikłań zamazywały obraz właściwej diagnozy,
ponieważ stan, w jakim znajdowały się organy śmierciożercy równie dobrze mógł
być sprawcą jego śmierci, a z pewnością przyczynił się do niej w dużym stopniu.
Substancja, którą wymalowano szyję denata okazała się roztartymi kredkami akwarelowymi,
które pod wpływem kontaktu z wilgocią dawały efekt smug, a zmieszane w
odpowiednich proporcjach i tonach kolorystycznych z łatwością stworzyły
imitację sińca powstałego na skutek uciskania skóry przez sznur. Ten ślad
prowadził jedynie do wniosku, że Lucjusz został pozbawiony życia przez kogoś,
kto miał dostęp do świata zewnętrznego, ponieważ więźniowie rezydujący w
Azkabanie nie mają możliwości opuszczenia go dobrowolnie. Sprawdzenie sklepów
sprzedających artykuły dla plastyków, skontrolowanie numerów produkcyjnych,
listy dystrybutorów oraz konsumentów było pracą mozolną, a na efekty musiałaby
czekać co najmniej miesiąc, jeśli nie dłużej, toteż szybko zrezygnowała z tego
pomysłu, nie miała na to wszystko czasu, a Percy, niczym strażnik obozu
koncentracyjnego, nadzorował każdy jej ruch, nagminnie wręcz domagając się
zdania rzetelnego raportu. Co miała zrobić, jeśli z jednej strony naciskano na
nią, a z drugiej rzucano potężne kłody pod nogi? Nie pozostało jej nic innego,
jak umieścić szczątkowe informacje w
protokole i modlić się, by tym razem
Weasley zaakceptował jej sprawozdanie, na widok którego łzy wściekłości i
skrajnej niemocy cisnęły jej się do oczu; w końcu sprawa została nierozwiązana
i zamknięta, więc co za różnica, z jakich przyczyn – brak wystarczającego
materiału dowodowego był dostatecznym powodem na przerwanie śledztwa i
zakopanie go między innymi aktami, za które w przyszłości prawdopodobnie żaden
auror się nie weźmie. Bolał ją taki obrót wydarzeń, ale poza wyżyciem się na
bogu ducha winnej ścianie czy szafce nie mogła zrobić nic więcej.
Z
trzymanego między wargami papierosa zleciała spora ilość popiołu, roztrzaskując
się na nieco pożółkłej kartce, na której sporządzała listę czynników, które
uniemożliwiły kontynuację dochodzenia, a zarazem doprowadziły do zamknięcia
śledztwa; była w połowie arkusza, gdy drzwi do gabinetu zaskrzypiały i
otworzyły się wolno, a między kłębami siwego dymu dostrzegła niewysoką postać,
która zaczęła pokasływać chorobliwie, jakby nagle dostała ataku astmy, gdy
zetknęła się z szarą płachtą mgły tytoniowej; zgasiła tlącego się papierosa w
stojącej na brzegu biurka popielniczce, z której wypalone pety wysypywały się
na poniszczony blat, a niektóre nawet stoczyły się na podłogę. Wszędzie
poznałaby ten niemiłosiernie irytujący głos, a już tym bardziej cherlawą
posturę majaczącą między tumanami i zbliżającą się ku niej powolnym krokiem,
starając się jednocześnie odgonić od siebie śmierdzące opary; ani myślała
ułatwiać gościowi zadania, toteż z uśmiechem czekała, aż niezadowolony Percy
wreszcie doczłapie się do jej biurka, mając nadzieję, że po drodze potknie się
o podstarzały dywan, złamie nogę, a głową huknie o obdrapany kant mebla;
poczekałaby jakąś godzinkę, zanim powiadomiłaby pogotowie świętego Munga, a
najlepiej, gdyby od razu zaniosła go do kostnicy, w końcu byłoby jednego
darmozjada mniej ta tym łez padole, który ludzie pieszczotliwie nazywali
światem. Niestety Weasley przebrnął przez kłęby dymu bez najmniejszego
uszczerbku na ciele, ale jego burzowa mina w pełni wystarczyła Hermionie do
odrobiny szczęścia. Spojrzała na niego znad dokumentów, obracając jeszcze nie
zapalonego papierosa między palcami i czekając, aż rudzielec się do niej
odezwie, ale ten bardziej był zajęty oględzinami jej gabinetu, a raczej tym, co
mógł dostrzec między mgłą, czyli praktycznie rzecz biorąc jego pole widzenia
zostało ograniczone do osoby panny Granger, co bynajmniej bardzo mu się nie
podobało, sądząc po skwaszonym grymasie widniejącym na wąskich wargach
wyginających się w lekką podkówkę.
-
Sądziłam, że jako zastępca Ministra Magii skorzystasz z przywilejów i nie
pojawisz się dziś w pracy – odezwała się do mężczyzny, który obrzucił ją
pogardliwym wzrokiem, wygładzając materiał beżowego płaszcza z szeroką,
futrzaną woalką przypominającą lisa oskalpowanego tępym narzędziem przy jednej
z dróg krajowych.
-
Nie korzystam z urlopu, jeśli nie muszę, w przeciwieństwie do pani, panno
Granger. – Błogi uśmiech, którym obdarzyła mężczyznę zniknął w mgnieniu oka, a
w jego miejscu pojawiła się grobowa maska; raz w życiu musiała wziąć urlop na
żądanie, a ten ryży wypłosz wypomina jej to już piąty rok z rzędu; nigdy nie
wymigiwała się od pracy, a nawet rezygnowała z wolnego, mimo że w pełni jej się
należało; jak raz została przyparta przez matkę naturę do muru, ponieważ jej
miesiączka była tak diabelnie bolesna, że Ron musiał ją eskortować do szpitala,
żeby dali jej jakieś silne środki przeciwbólowe, których akurat nie miała w
apteczce, to teraz za każdym razem Percy wypomina jej ten nagły wypadek z dumą
oznajmiając, że kobiece problemy natury intymnej nie są żadnym
usprawiedliwieniem. Ale czy to jej wina, że co miesiąc musi się borykać z
cholernym karmazynowym przypływem, który zalewa ją, niczym Morze Czerwone
Egipcjan w trakcie przeprawy mojżeszowej?
-
Będziesz mi wypominał ten jeden dzień do końca życia, co nie?
-
Nie przesadzajmy – zaprzeczył z cynicznym uśmieszkiem, podpierając się na
bordowej parasolce ze złotą rączką w kształcie głowy kaczki, którą zapragnęła
włożyć mu w zaplecze i otworzyć z pełną premedytacją. - Dopóki nie zapracujesz
na emeryturę, a każde twoje spóźnienie oddala cię od tego szczęśliwego okresu.
Tak.
Hermiona Granger, najpilniejsza uczennica Hogwartu spóźnia się do pracy. Bijcie
na alarm w kościołach, chrońcie kobiety i dzieci, albowiem nastał dzień sądu
ostatecznego. No litości! Mogła na palcach jednej ręki policzyć dni, gdy
zjawiła się w Ministerstwie zaledwie kilka minut po czasie. I to ze wszystkich
przepracowanych do tej pory lat. Percy jednak był pedantem i skrupulatnie
przestrzegał godzin przychodzenia i opuszczania stanowiska pracy, ponieważ sam
zawsze pojawiał się godzinę przed wszystkimi czarodziejami, jednocześnie
wymagając od nich tego samego. Czasami zaczęła się zastanawiać, czy on w ogóle
opuszcza Ministerstwo.
-
Czego chcesz? – żachnęła się do rudzielca, wkładając nieco wymiętolonego
papierosa mentolowego między wargi i przypalając go stojącą na biurku świeczką,
z której wosk artystycznie skapywał na podniszczony blat. Weasley skrzywił się,
gdy poczuł zapach tytoniu, jednak w żaden inny sposób nie wyraził oburzenia. - Jak
widzisz jestem w trakcie pisania raportu, którego zażyczyłeś sobie zaraz po
świętach, więc trochę krucho u mnie z czasem.
-
To doskonale wręcz się składa. – Radosny szczebiot, który z siebie wydał ani
trochę nie pasował do twarzy wykrzywionej z odrazy, ale Hermiona postanowiła
nie zwracać na to póki co uwagi. - Masz zatem jeszcze kilka godzin, by
zastosować się do zmian, jakie wprowadziłem w systemie sporządzania sprawozdań.
-
Zmian? – spytała nieco zbyt gwałtownie, omal nie zakrztuszając się dymem.
Musiała odchrząknąć i odkaszlnąć kilka razy, a zaciąganie się papierosem w ogóle
jej tego nie ułatwiało.
-
Drobne sugestie i poprawki w obecnym kodeksie. Przesłałem już je do twojego
mieszkania sową, więc zapoznaj się z nimi, jak tylko wrócisz do domu.
-
Drobne – powtórzyła za rudzielcem, patrząc się na niego, jak na istotę z innego
wymiaru, którą Weasley prawdopodobnie był, gdyby nie idealny kamuflaż, który
zapewniała mu liniejąca ruda czupryna ulizana pomadą, choć dla kobiety bardziej
wyglądało to na dzieło skórki od słoniny. - Jeśli ty mówisz o drobnych
poprawkach, to jakby tsunami nazywać leciutkim wietrzykiem.
-
Cieszę się, że patrzysz na moje rewolucyjne podejście do systemu tak
przychylnym okiem. – Wolała nie sprostowywać stwierdzenia mężczyzny, który i
tak miałby jej uwagi głęboko w poważaniu. Percy bowiem poza czubkiem własnego,
krzywego i szpiczastego nosa nie widział nic więcej. Po co zatem strzępić sobie
język na osobnika z narządem gąbczastym w miejscu, gdzie większość ludzi
posiada mózg, a przynajmniej coś, co powinno go przypominać? - Zmiany wejdą w
życie z dniem dwudziestego szóstego grudnia, więc ciężka noc przed panią, panno
Granger, ale oczekuję rzetelnych efektów.
-
Przyswojenie kilku nowych reguł nie jest dla mnie jakimś wielkim wyczynem,
wiesz?
-
Panno Granger, ja chyba nie wyraziłem się wystarczająco jasno. – Przełożył
parasolkę z ręki do ręki, uśmiechając się ni to z politowaniem, ni z
satysfakcją. - Zmiany w sprawie sporządzania raportów z miejsca przestępstwa
zostaną wprowadzone dwudziestego szóstego grudnia, a to znaczy, że protokół o
śmierci Lucjusza Malfoya, który tak sumiennie obecnie piszesz, musi zostać
sporządzony według nowych norm regulujących sprawozdania aurorskie.
-
Chyba sobie ze mnie kpisz. Przecież ja już praktycznie go skończyłam! – uniosła
się oburzona, a nadmiar popiołu z trzymanego między palcami papierosa zleciał
na podłogę. Gdyby mogła, z radością cisnęłaby nim w uradowaną twarz Percy’ego,
rozkoszując się widokiem wypalonej dziury w pedantycznym płaszczu z kretyńskim
futerkiem.
-
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że może przysporzyć to nieco kłopotów, ale noc
jest jeszcze młoda, mąż i dzieci nie czekają na ciebie z kolacją, więc masz
bardzo dużo czasu, żeby zająć się nowym raportem.
-
Percy, dziś jest wigilia – wysyczała przez zaciśnięte zęby, coraz bardziej
zastanawiając się nad zgaszeniem używki w oku urzędasa. Mężczyzna jednak nie
zwracał uwagi na jej podminowany stan, a nawet mogła pokusić się o
stwierdzenie, że jej agresja bardzo mu się podobała, tym bardziej, że to on był
jej czynnikiem wywoławczym; wzruszył ledwie zauważalnie ramionami, zrobił
fałszywą minę skruchy, polegającą na wydęciu odrobinę warg i wygięciu ich nieco
w dół, a w Hermionie krew zaczęła gotować się z wściekłości, która lada moment
mogła osiągnąć apogeum.
-
A zatem wesołych świąt, panno Granger. – Obdarzył ją przy tym jadowitym
uśmieszkiem i wyszedł, jak gdyby nigdy nic, zamykając za sobą z łoskotem drzwi,
jakby żywił nadzieję, że wypadną z zawiasów. Kobieta jeszcze przez chwilę
wpatrywała się w kawałek drewna, za którym zniknęła plugawa gadzina, a po
chwili zaciągnęła się mocno papierosem, by następnie brutalnie zdusić go w
przepełnionej popielniczce, rozsypując tym samym pozostałe używki na biurku i
podłodze.
-
I szczęśliwego idź do diabła – wycedziła do siebie, odchylając się na krześle i
wzdychając ze złości. Percy dobrze wiedział, jak skutecznie uprzykrzyć
człowiekowi życie i niezaprzeczalnie był królem wszystkich możliwych wrzodów na
tyłku, jakich nabawiła się w trakcie pracy w Ministerstwie. Rzucanie kłód pod
nogi było najwyraźniej jego hobby, ponieważ żaden normalny, a przynajmniej
przyzwoity przełożony nie zrobiłby swemu pracownikowi takiego świństwa, jakim
była zmiana całego raportu w zaledwie noc, bo tyle jej tylko zostało. Dwa dni
po świętach zamieniły się w jeden, na dodatek niepełny, a Merlin jeden raczy wiedzieć,
do jakich to nowych wytycznych będzie się musiała zastosować według
rozporządzenia Weasleya, a znając jego przebrzydłą i złośliwą naturę, mogła się
spodziewać najgorszego. Chwyciła ponownie za pióro, które zaraz potem odrzuciła
i złapała za paczkę papierosów, która w środku świeciła pustkami, co kompletnie
pozbawiło ją pozostałych chęci do życia. W tym momencie drzwi do jej gabinetu
ponownie się otwarły, a w progu pojawił się obiekt nienawiści, któremu
najchętniej przegryzłaby tchawicę.
-
Ah! Byłbym zapomniał. Od przyszłego tygodnia będziesz pełnić obowiązki
egzaminatora w trakcie testów na aurora, chyba że znajdziesz kogoś
odpowiedniego na zastępstwo. Nie moja to rzecz – rzucił od niechcenia,
obserwując próbującą powstrzymać się od morderstwa kobietę, która zgniatała pod
stołem puste opakowanie po tytoniowych używkach.
-
A co z Deanem?
-
Misja w Rumunii ze smokami troszeczkę zboczyła z kursu i nie jest w stanie
przeprowadzać egzaminów aż do odwołania, czyli nieprędko.
-
Ale czemu ja? Nie masz żadnego sługusa pod ręką, któremu mógłbyś to zlecić?
Percy, ja naprawdę nie mam na takie rzeczy czasu. – Brzydziła się sobą za ten
błagalny ton, którym musiała się posłużyć, licząc na przychylność rudzielca,
której i tak wiedziała, że nie dostanie. Była już jednak w tak tragicznym
położeniu, że nie szkodziło spróbować wpłynąć na przełożonego. Tylko Weasley
miał jedną szczególną wadę, a mianowicie brak serca, więc starania o jego
współczucie można było porównać z próbami oswojenia bazyliszka i zrobienia z
niego milutkiego zwierzątka domowego.
-
Więc postaraj się go znaleźć. Jesteś szefem Biura Aurorów, to logiczne, że
wymaga się od ciebie więcej. Jeszcze jakieś głosy sprzeciwu, które
kategorycznie odrzucę? Nie? W takim razie do zobaczenia jutro i nie spóźnij się
z nowym raportem. – Chyba wyłącznie cud sprawił, że nie rzuciła się na
Percy’ego z zębami i pazurami, gdy jeszcze stał w wejściu do jej biura, bowiem
gdy tylko ruda głowa zniknęła za drzwiami, cisnęła pierwszym, lepszym
przedmiotem przed siebie, którym na nieszczęście był kałamarz z czarnym niczym
smoła atramentem, który rozbryznął się na drewnie i ścianach, tworzą
artystyczne zacieki rodem z rozmytych obrazów Turnera.
-
Cholerny, rudy wrzód na tyłku!
†††
W
okolicach godziny dwudziestej śnieg zaczął padać coraz mocniej, a między
wirującymi białymi płatkami wyraźnie dało się dostrzec krople rzęsistego
deszczu, które w zaledwie kilka minut zdążyły dość mocno zmoczyć idącego
samotnie po ulicy mężczyznę. Rozpięty płaszcz w ogóle nie chronił przed zimnem,
ani wilgocią, ale Draconowi to nie przeszkadzało; szedł spokojnie, z
premedytacją wchodząc w niewielkie kałuże tworzące się w drobnych wyżłobieniach
chodnika, kompletnie ignorując fakt, że mogą przemoknąć mu buty. O tej
godzinie, na dodatek w dniu wigilii, spotkanie kogoś w Ministerstwie Magii było
praktycznie niemożliwe, a jednak uparcie trzymał się przeświadczenia, a raczej
chęci, aby tak było, że Granger nie skończyła jeszcze pracy i siedzi w swoim
gabinecie na drugim piętrze, porządkując jakieś ważne dokumenty. Przez całą
drogę umysł przywoływał wspomnienia ze szkolnej przeszłości, które analizował
krok po kroku, starając się porównać je z doświadczeniami z teraźniejszości i
próbując nakreślić obraz kobiety, którą stała się kasztanowłosa dziewczyna.
Informacji miał raczej niewiele; najczęściej się uczyła, a jeśli tego nie
robiła, to douczała jakiegoś znajomego lub pakowała się w kłopoty razem z
Potterem i Weasleyem, które zawsze uchodziły im płazem w oczach nauczycieli.
biblioteka była jej świątynią; nie raz widział ją zaczytaną w jakimś opasłym
woluminie lub przeszukującą regały z książkami, których ułożenie znała
prawdopodobnie na pamięć, a jeśli nie, to z pewnością do ukończenia szkoły
zdążyła nadrobić tę zaległość. Pamiętał sztywno wyprasowany kołnierzyk od
koszuli, ciasno zawiązany krawat w barwach Gryffindoru, nienaganną szatę, na
której z dumą prezentowała się odznaka Prefekta oraz radosny uśmiech, którym
obdarzała wszystkich dookoła. Dobrze, może niekoniecznie jego, ale on nie grał
w tym momencie istotnej roli. W skróconej wersji wszystko sprowadzało się do
tego, że Granger z jego pamięci była schludną, perfekcyjną i pilną uczennicą,
zaś obraz, który przewijał mu się przed oczami z dnia spotkania jej w gabinecie
Kingsleya, jakoś nie pasował mu do tych wspomnień. W dalszym ciągu było to
jednak wciąż za mało, by móc stwierdzić, czy kobieta bardzo się zmieniła, a
przede wszystkim, jakie będzie miała do niego podejście po tylu latach. Błądził
między zdystansowaniem a pogardą, między chęcią upokorzenia a pragnieniem
pomocy, ale jakoś żadna z wymienionych opcji nie wprawiała go w szampański
nastrój. Nie chciał, żeby ktokolwiek się nad nim litował, nie chciał widzieć
wzroku pełnego współczucia, ale też wzbraniał się przed myślą, że może spojrzeć
na niego, niczym na stworzenie niegodne dalszej egzystencji, odbierając mu
nawet miano człowieka. Nie bał się, ale jednocześnie nie miał odwagi, by
postawić trafną tezę odnośnie do kasztanowłosej kobiety; był pusty, wyzuty z
jakichś głębszych emocji, które potrafiły jedynie przeszkadzać w logicznym
myśleniu. Nie wiedzieć czemu, czuł, że ta próżnia może się dziś czymś wypełnić.
Wyszedł
z kominka, w którym po chwili zgasły zielone płomienie, ale nie natknął się na
żadnego czarodzieja po drodze; wszyscy pracownicy prawdopodobnie zasiadali już
z rodzinami do kolacji, więc nie było czemu się dziwić, w sumie było mu to na
rękę, ponieważ nikt go nie zaczepiał, nie pytał, po co przyszedł, a przede
wszystkim nie patrzył podejrzliwym wzrokiem, jakby zamierzał obrabować
Ministerstwo z papierów wartościowych, którymi mógł co najwyżej napalić w
piecu. Przemknął przez oświetlone bladym światłem korytarze, kierując się
prosto do gabinetu szefa Biura Aurorów, w którym miał nadzieję spotkać swoją
kuratorkę. W budynku nic się nie zmieniło, od kiedy był tu ostatnio, a nawet
miał wrażenie, jakby majestat głównego organu zarządzającego światem
czarodziejów odrobinę przygasł i staczał się równią pochyłą ku spektakularnemu
upadkowi, jednak jedna dziura w ścianie jeszcze o wszystkim nie przesądzała.
Dotarł do drzwi, na których wisiała przywieszka z napisem miejsca, do którego
pragnął się dostać i z westchnieniem ulgi zarejestrował fakt, że klamka
ustąpiła pod naciskiem bez zbędnych komplikacji; nadgarstek zabolał pod wpływem
gwałtownego ruchu, ale szybko odpędził od siebie niewygodne myśli, w których aż
roiło się od wykrzywionej w uśmiechu zwycięstwa i jawnej pogardy twarzy
Weasleya, i wszedł powoli do środka, ale w niewielkim holu będącym
prawdopodobnie częścią, w której rezydował auror pełniący funkcje sekretarki,
nie zastał żywego ducha. Rozejrzał się po pomieszczeniu, które przywodziło mu
na myśl najtańszą kawalerkę; dokumenty ulokowane w niebieskich segregatorach
piętrzyły się na szafce za biurkiem, a każdy z nich był tak obszerny, iż
spokojnie mógł konkurować grubością z Historią Hogwartu, w której zaczytywała
się Granger w latach szkolnych, o ile wciąż tego nie robi; wnioskując po
stojącym na blacie storczyku, a także zmywaczu do paznokci i pilniczku leżących
nieopodal notatnika, sekretarką, czy jak nazywała się osoba sprawująca pieczę
nad tym pomieszczeniem, była kobieta, ale z pewnością nie była to Gryfonka,
która raczej stroniła od kosmetyków, a zabiegom upiększającym poddawała się
wyłącznie w wyjątkowych okazjach, czyli nie w trakcie godzin pracy.
Przeglądając niewielki kalendarzyk z licznymi informacjami, a także adnotacjami
umieszczonymi na marginesie oraz odsyłających na odpowiednie strony, usłyszał
nagle głośne przeklęcie dobiegające zza drugich drzwi, spod których dostrzegł
wydobywające się leniwie szare opary. Ich charakterystyczny zapach, a raczej
smród, Draco rozpoznał od razu i skrzywił się odrobinę, gdy wzmagający się swąd
dymu papierosowego zaczął wdzierać się do nozdrzy. Tym samym jego umysł
zarejestrował bardzo ważną rzecz, jaką był fakt, iż stroniąca od używek panna
Granger dała się wpędzić w jeden z najobrzydliwszych nałogów, jakie mogą
towarzyszyć kobiecie. Podszedł do drzwi i zapukał w nie lekko, a odpowiedział
mu stłumiony, ale za to potwornie wściekły głos zwieńczony pokasływaniem,
nakazujący mu wejście do środka; powoli, jakby z namaszczeniem nacisnął klamkę,
starając się nie popełnić tego samego błędu, co za pierwszym razem, gdy
zabliźniony nadgarstek dość boleśnie mu o sobie przypomniał; kłęby dymu
uderzyły go w twarz, a wśród nich z trudem dostrzegł siedzącą za biurkiem
aurorkę, która pisała coś zawzięcie na arkuszu, pokasłując od czasu do czasu;
nie zwróciła na niego uwagi nawet przez chwilę, nie zapytała, kto przyszedł,
ani w jakim celu, po prostu siedziała i skrobała piórem po kartce, bełkocząc
litanię obelg skierowaną prawdopodobnie pod adresem Weasleya, a przynajmniej
takie miał wrażenie, słysząc określenia, takie jak „rudy gnojek” czy „pieprzony
kawał rudego gówna”. Otrzymał w ten sposób kolejną informację o pannie Granger,
która utwierdziła go w przekonaniu, że nie ma do czynienia z tą samą
czarownicą, z którą widywał się na korytarzach szkolnych przez prawie siedem
lat, bowiem Hermiona z przeszłości jak ognia unikała wulgaryzmów, a jeśli już
ich używała, to w najłagodniejszej postaci, przez co ciężko było się domyśleć,
czy dziewczyna klnie, czy też nieopatrznie przekręciła jakieś słowo.
Podszedł
do niej powolnym krokiem, a gdy już miał się odezwać, kobieta zgniotła z
niesamowitą agresją zapisaną przed chwilą stronę i cisnęła nią przed siebie,
opadając z głośnym jękiem na oparcie krzesła i chowając twarz za dłońmi.
Przyglądał jej się przez chwilę, starając się nie patrzeć na nią z
politowaniem, ale nie mógł zapobiec samoistnie uniesionej brwi, która
powędrowała odrobinę w górę w momencie wydania przez czarownicę stęknięcia
rozpaczy. Z wyglądu niewiele się w niej zmieniło, mógł z czystym sumieniem
powiedzieć, że praktycznie nic, oprócz skróconych nieco włosów związanych w
dziwną konstrukcję, mającą prawdopodobnie imitować koka. W dalszym ciągu była
drobną osóbką, która mogła mu sięgać co najwyżej do podbródka. Nie zdążył
jednak zagłębić się w pełny opis aparycji kobiety, gdyż odkasłując zdała sobie
sprawę, że nie jest w gabinecie sama, a gdy uniosła głowę i skrzyżowała wzrok z
jego szarymi oczami, omal nie zaczęła się dusić z zaskoczenia. Draco jednak ani
myślał jej pomagać; stał tuż obok niej z rękami wciśniętymi w kieszenie
płaszcza, obserwując zaczerwieniającą się twarz aurorki, która wyglądała, jakby
miała zaraz oddać ostatnie tchnienie; próbowała coś do niego powiedzieć,
uderzając się w klatkę piersiową i zasłaniając usta dłonią, ale mężczyzna
kompletnie nic nie rozumiał z charkotu, który z siebie wydawała; dopiero po
dłuższej chwili przewrócił z politowaniem oczami i otworzył na oścież okno
skrzypiące tak głośno, że jego dźwięk mógł pobudzić ludzi na drugim końcu
miasta. Do pomieszczenia wdarło się lodowate powietrze, które w okamgnieniu
pozbyło się tumanów dymu papierosowego, a wciąż sina na twarzy Hermiona mogła w
pełni ujrzeć osobę, która nawiedziła ją po godzinach pracy, a której w ogóle
nie spodziewała się dziś ujrzeć. Nie przypominał ducha, którym był w
listopadzie, ani trochę nie przerażał jej wyglądem, mimo że przestraszyła się,
a raczej zaskoczyła, gdy zdała sobie sprawę, kto przed nią stoi; w ciągu
miesiąca przeistoczył się w człowieka, którego zapamiętała ze szkoły – wysoki,
zadbany i elegancki; zniknął ślad po zaroście i za długich włosach, wyparowały
znoszone ubrania skrywające wątłe i umęczone ciało, w ich miejsce pojawił się
postawny mężczyzna odziany w białą koszulę, z pewnością piekielnie drogi
płaszcz i prążkowaną kamizelkę, która w przypadku Malfoya wyglądała piekielnie
dobrze, nie jak u Weasleya, który przywodził jej na myśl biurokratów z lat
czterdziestych; to nie był chłopak, którego wprowadzono zakutego w kajdanki do
gabinetu Kingsleya, a raczej młody bóg, u którego stóp z pewnością będą padać
wszystkie kobiety; problem tkwił jednak w tym, że Hermionie taka nagła zmiana
aparycji, można powiedzieć skok na głęboką wodę, jakoś nie pasował, mimo że
zmiana arystokrata zrobiła na niej piorunujące wrażenie. Właśnie przez to była
w stanie wydusić z siebie raczej mało kulturalne przywitanie, jednakże
mężczyzna niekoniecznie przejął się jej pretensjonalnym tonem głosu.
-
Co ty tu robisz? – wydusiła przez wciąż zachrypnięte gardło, które
bolało ją po niedawnym ataku kaszlu.
-
Powiedzmy, że przyszedłem na kontrolę do pani kurator – odpowiedział
beznamiętnie, uporczywie wpatrując się w nią bez choćby cienia krępacji, a po
chwili dodał z odrobiną żalu, ale równie dobrze mogła się przesłyszeć - która
najwidoczniej o mnie zapomniała.
-
Nie zapomniałam – zaprzeczyła hardo, ale straciła z nim kontakt wzrokowy, co
Draco od razu odczytał, jako nieudolną próbę kłamstwa, a uśmieszek triumfu
wypłynął na wąskie usta, by nagle niespodziewanie z nich zniknąć. - Gdzieś ty
był? Co się z tobą działo?
-
Z pewnością nie było mnie w miejscach, w których mogłabyś mnie spotkać. –
Hermiona zacisnęła mocno rękę na wystającym blacie biurka i westchnęła głośno,
ale wciąż wolała wpatrywać się z uporem maniaka w poplamione czarnym tuszem
spodnie, niż znosić przeszywający wzrok arystokraty, który obserwował ją bez
żadnego wstydu.
-
Malfoy nie denerwuj mnie – wysyczała, szukając wzrokiem paczki z papierosami na
stoliku, która już dawno leżała wymiętolona przy nóżkach krzesła.
-
Nie śmiałbym irytować swej kuratorki, od której zależy, czy wrócę do Azkabanu,
a jakoś mi tam nie po drodze.
-
No popatrz, mnie jakoś też nie. – Choć nie chciała zabrzmieć sarkastycznie, to
nuta cynizmu wdarła się w jej głos, a w głowie pojawiły się setki pytań,
którymi chciała zasypać mężczyznę. Nie wiedziała jednak, od czego mogłaby
zacząć; Malfoy nie jest tym samym Malfoyem, z którym chodziła do szkoły, choć
rzucanie tak odważnych słów mogło dużo ją kosztować; to, że nie zbluzgał jej na
wejściu wcale nie musiało oznaczać, że nie jest nadętym dupkiem, któremu
wystarczyło kilka dni wolności, by przypomnieć sobie o dawnych nawykach, w
których na pierwszym miejscu stało szydzenie z ludzi o niższym statusie
społecznym. A jednak bała się spytać go o cokolwiek, co potęgowało w niej chęć
palenia, a że papierosów już nie miała, wzmagała się w niej niepohamowana
agresja, którą pasywna postawa blondyna wzmacniała z minuty na minutę.
-
Cholera, Malfoy! Jak ty mnie wkurzasz! – krzyknęła wreszcie, uderzając ręką o
blat biurka, jednocześnie orientując się, że cały czas stuka lewą nogą o
podłogę z targających nią nerwów, a nawet, że zaczęła obgryzać i tak
zmasakrowane skórki przy paznokciach; momentalnie wyciągnęła palce z ust,
wycierając je w wysłużoną bluzę.
-
Wybacz, ale nie rozumiem. – Zerknęła na niego kątem oka, próbując zapanować nad
złością, ale nic nie mogła poradzić na to, że irytowało ją jego kulturalne
zachowanie. Zwyczajnie nie była do tego przyzwyczajona, a już szczególnie w
przypadku Malfoya, który w przeszłości nie był zbyt kurtuazyjny w stosunku do
niej.
-
Powiedz coś! – Wyrzuciła przy tym ręce w powietrze, jakby próbowała złapać
niewidoczną muchę. - Będziesz tu stał jak kołek i gapił się na mnie?!
-
A czego ode mnie oczekujesz?
-
Nie wiem!
-
Zatem jak ja mam to wiedzieć? – spytał tym samym spokojnym głosem, który nie
zmienił się nawet na sekundę, od kiedy wszedł do jej gabinetu, a co
niemiłosiernie działało jej na nerwy. Jak on może być tak opanowany? Ją aż nosi
od nadmiaru adrenaliny, a on zwyczajnie stoi, patrzy się i udziela zdawkowych
odpowiedzi, jakby to było dla nich zupełnie normalne. A przecież nie jest, do
jasnej anielki!
-
Jezu Chryste, jaki ty jesteś wkurzający! Rzuć jakimś złośliwym tekstem, nazwij
mnie szlamą, a nie stoisz tu jak cieć i czekasz! – Łudziła się przez chwilę, że
mężczyznę coś ruszyło i wróci do zachowania, do którego była przyzwyczajona,
ale ten spojrzał jedynie na wymazaną atramentem ścianę, uniósł lekko brew ku
górze, a potem znów odpowiedział ze stoickim spokojem, który omal nie
doprowadził jej do białej gorączki.
-
Jeśli to wszystko, co masz mi do powiedzenia, a czego z pewnością nie spełnię,
to czy mogę już iść? – Siedziała z rozchylonymi ustami i rozszerzonymi z
niedowierzania oczami, patrząc się na niego, niczym na wariata, ale poza
zduszeniem litanii przekleństw, które cisnęły jej się na usta, klepnięciem ręką
w biurko i kopnięciem stojącego nieopodal kosza na śmieci, nie zrobiła nic
więcej, co Draco przyjął z ulgą, której panna Granger niestety nie mogła
dostrzec.
-
Cholera by cię!
-
Rozumiem, że mogę – podsumował jej mało wyszukaną odpowiedź, odwracając się na
pięcie i kierując w stronę wyjścia, ale gdy chwycił za klamkę, usłyszał rozżalony
głos kobiety, która niespodziewanie podniosła się z zajmowanego miejsca i
zbliżyła się do niego odrobinę, jednak zachowała bezpieczny dystans, który
bardzo dobrze wyczuł, a któremu w ogóle się nie dziwił.
-
Malfoy – zagadnęła z nadzieją, a on odwrócił się do niej.
-
Słucham?
-
Nic mi nie powiesz? Gdzie byłeś, co robiłeś, z kim łaziłeś? Nic? Kompletne
zero? – Rozpacz, a jaką do niego mówiła normalnie wydałaby mu się zabawna, może
odrobinę irytująca, ale w obecnej sytuacji nie wywoływała w nim żadnych emocji;
po prostu uczepiła się go, bo chciała się dowiedzieć czegoś nowego, a tylko on
mógł jej udzielić satysfakcjonujących odpowiedzi, jednakże w słowniku Dracona
nie istniało pojęcie „pomocy charytatywnej”; nie robił niczego, co nie niosło
za sobą żadnych korzyści, a już tym bardziej nie wiązało się z tym
uszczęśliwianie natrętnej aurorki.
-
Jako moja kuratorka powinnaś orientować się w takich informacjach, czyż nie?
-
Nie denerwuj mnie bardziej niż to możliwe – żachnęła się w odpowiedzi, ale nic
więcej nie dodała; po wydłużającej się ciszy uwierającej zarówno kobietę, jak i
mężczyznę, arystokrata zdecydował się opuścić gabinet kuratorki. Wyszedł do
niewielkiego pomieszczenia, już doszedł do drugich drzwi, ale nagle poczuł
mocne pociągnięcie za rękaw płaszcza i skrzywił się z bólu, gdy zapiekł go
trzymany w kieszeni nadgarstek, bowiem nieświadoma panna Granger chwyciła go za
lewą rękę, która wciąż potrzebowała czasu, by móc wrócić do pełnej sprawności. Na
szczęście kobieta nie zauważyła, że tym gwałtownym gestem przysporzyła mu
sporej dawki bólu, co mężczyzna przyjął z wyraźną ulgą. Gdy na nią spojrzał,
dostrzegł iskrzące się bursztynowe tęczówki, które wołały do niego głośno, żeby
nie wychodził. Spodziewał się kolejnej porcji pytań o to gdzie był, co robił i
dlaczego do niej przyszedł, ale zamiast tego, kobieta spytała go o coś zupełnie
innego, na co w ogóle nie był przygotowany.
-
Zostaniesz egzaminatorem przyszłych aurorów? – Sądził, że to kiepski żart, ale
determinacja, którą widział w jej oczach przeczyła wszelkim racjonalnym
wyjaśnieniom, do których mógł dojść w tak krótkim czasie. W tym momencie zaczął
gorzko żałować, że zdecydował się przyjść do Granger.
Woah! W końcu jest!
OdpowiedzUsuńOdświeżyłam stronę co trochę i w końcu mam.
Och, kobieto, jak ja kocham Twoje opisy! Ale ja nie o tym; uznam ten rozdział za czysto przejściowy, taki hm, lekki (?). Trochę ciężko napisać coś konkretnego, bo nie było żadnych zwrotów akcji, coby mnie zwaliły z nóg.Taki po prostu rozdział, który podobał mi się bez powodu. Absolutnie nie był nudny, ale czekam na więcej ;)
Co do Twojego pytania... Pierwszy rozdział to odpowiedź, że w 100% masz talent do kryminałów.
Mam małą sugestię, a mianowicie nie lepiej dodawać tłumaczenia na końcu rozdziału? Te wtrącone tłumaczenia trochę przeszkadzają, a póki co, to nie są kwestie niezykle ważne, że czytelnik musi je znać teraz, w chwili czytania. Ale to tylko moja opinia. :)
Mucha suerte na egzaminach!
Kwestia tłumaczeń wyjdzie, że tak powiem, w praniu. Są głosy za tym, aby były one w formie, jakiej użyłam w bieżącym rozdziale, są też i takie, które wolą tłumaczenie w formie przypisów na końcu rozdziału; wybrałam teraz pierwszą opcję, w kolejnym posłużę się drugą, a wtedy głosy czytelników podyktują mi regułę. Mam nadzieję, że wybaczysz, jeśli tłumaczenia zostaną w bieżącej formie, bo chciałabym dogodzić wszystkim, ale wiadomo, że tak się nie da.
UsuńEgzamin mam jutro, jestem wykończona studiowaniem los sustantivos, determinativos i innych "ivos", których jest od groma w materiale. Trzymaj kciuki, żebym ominęła poprawkę :)
To jest po prostu to, że wiesz co czytasz i te tłumaczenia są dla ciebie zbędne, ale rozumiem potrzeby innych czytelników, więc spokojnie, działaj jak uważasz. W tę, czy w tę - nie jest to dla mnie jakiś wielki problem, przyzwyczaję się :)
UsuńTrochę spóźnione, ale mam nadzieję, że powiodło się po Twojej myśli :) kciuki trzymane!
Nie wiem od czego i co ci napisać bo wszystko chyba w superlatywach ode mnie słyszałaś Rozdział jest po prostu cudowny.Dopiety na ostatni guzik.Szkoda,że tak długo będę musiała czekać na kolejny.W końcu akcja się zaczyna.Na początku nie wierzyłam,ale fajnie że Hermiona ma używkę.Tym przykładu papierosy.Inni robią z niej zbyt doskonałą osobę a tak ma wadę.
OdpowiedzUsuńPS.Powodzenia na egzaminach.
W sumie miałam nadzieję, że w tym rozdziale skonfrontujesz Draco i Hermionę. Całe szczęście się nie pomyliłam. Tak jak i Hermiona pałam coraz większą nienawiścią do Percy'ego, czekam aż zostanie zdemaskowany i mam nadzieje ze ni zostanie wybrany nowym ministrem magii. Co do egzaminu na aurora miałam wrażenie od samego początku, że Hermiona zaproponuje to zajęcie Draconowi. Moim zdaniem masz talent do pisania i romansów i kryminałów! Nawet jeśli masz gorszy okres w twórczości to się nie poddawaj bo masz wiernych czytelników, którzy nie bez powodu są wiernymi czytelnikami ;-) Chciałabym mieć taki talent jak ty! Co do wstępu chciałam Ci napisać, że każdy wstęp, czyli wiadomość od Ciebie do czytelników czytam i zwracam uwagę na to co tam piszesz, wiec przestań uważać ze i tak nikt tego nie czyta. Co do tłumaczeń w nawiasach to podobała mi sie ta forma i jestem z niej zadowolona, bo właśnie taka formę lubię najbardziej. Może i te zdania nie są najważniejsze w fabułę ale jednak wolę od razu wiedzieć co one oznaczają, bo wtedy nie wiem czy rzeczywiście nie zawierają czegoś ważnego. A szczerze jak czytam na telefonie to przewijanie na sam dół i powrót do tego samego miejsca byłyby dość uciążliwe. Wiem ze nie da się dogodzić każdemu, dlatego nawet jeśli spotkało by się to z negatywnym odbiorem to nie będę zła jak zmienisz, takie życie. A no i mam nadzieje ze to była ta właściwą wersja rozdziału :D Życzę powodzenia na egzaminie! Mam nadzieje ze poinformujesz nas o tym jak poszło! :-) Życzę dużo weny i przełamania okresu trudności w pisaniu. Pozdrawiam :-)
OdpowiedzUsuńNie jestem nową czytelniczką, byłam tu już wcześniej i czytałam wcześniejsze Dramione, ale dopiero teraz zdecydowałam się na komentarz. Piszesz wspaniale i na każdy nowy rozdział z wielką niecierpliwością. Cóż, za kryminałami może nie przepadam, wolę ckliwe historyjki, ale kryminał z Hermioną i Draco to jest coś! Rozdział mi się bardzo podobał! Hermiona paląca papierosy, Merlinie chciałabym to zobaczyć. W tamtym opowiadaniu przerażona, wycofana i delikatna a tutaj pewna siebie kobieta, która jeździ po tym rudym gnojku, że nie mogę się nadziwić. Muszę przyznać,że w takim wydaniu bardzo mi się podoba. Draco za to spokojny, ale coś mi mówi, że niedługo się rozkręci i będzie jeszcze ciekawiej. W dodatku Hermiona zaproponowała mu bycie egzaminatorem, oj będzie jeszcze ciekawiej jeśli się zgodzi. No i jeszcze ta sprawa z ojcem Draco... Cholera czemu mam wrażenie, że Percy miał z tym coś wspólnego? Ta rudna gnida po tym co zrobiła Draco już mnie niczym nie zdziwi. Cholerny sadysta... Nie lubiłam go w powieści a teraz go wprost nienawidzę. Za to postać Juany(nie wiem, czy dobrze odmieniłam jej imię, jak źle to przepraszam) bardzo mi się spodobała. Będzie naprawdę ważną postacią w życiu Draco, już teraz nią jest, ale jestem przekonana, że zastąpi mu matkę. Powodzenia w egzaminach i koniecznie daj znać jak Ci poszło. Weny w pisaniu, żebyś nie miała problemu tworząc kolejne rozdziały. Pozdrawiam :D
OdpowiedzUsuńTo, co odróżnia bieżące opowiadanie od poprzedniego jest przede wszystkim kontrast; bohaterowie, szczególnie Draco i Hermiona, mają być inni, mają mieć te cechy charakteru, których wcześniej nie posiadali. Draco będzie się zmieniał, Hermiona również, a śledząc ich metamorfozę będziecie mogli zobaczyć, jaka byłam bardzo dawno temu, jednak pełny obraz mojej (smutnej) przeszłości zobaczycie za sprawą zupełnie innego bohatera. Spokojnie,to nie jest Percy, którego jakoś nikt nie lubi. Hmmm...ciekawe dlaczego? Wracając,Juana - dobrze odmieniłaś - ma bardzo duże znaczenie w historii; dodam, że Juana to po polsku Asia :) Matka w przypadku jej relacji z Draco jest bardzo trafnym określeniem. Reszta wyjaśni się wraz z kolejnymi rozdziałami :)
UsuńEgzamin już jutro, jeśli zdam, z pewnością jakoś o tym poinformuję. Może w miniaturce? To w sumie całkiem dobry pomysł, a dawno żadnej nie było.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBardzo przyjemnie czytało mi się ten rozdział. Pomimo, że nie obfitował w pełną napięcia akcję, to i tak silnie oddziaływał na moje emocje.
OdpowiedzUsuńOchh nigdy nie przepadałam za Parcym w książce, ale Ty kobieto, Ty po prostu robisz z niego drugą Umbridge i szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko temu ��.
Ogólnie podoba mi się postać Hermiony w tym opowiadaniu, bo chociaż jest to dopiero drugi rozdział i nie znamy jej jeszcze zbyt dobrze, to wydała mi się bardziej prawdziwa niż poprzednio. I nic, nawet Ron jako gej, Harry przebywający w Indiach i żłopiący tanie piwo, nie zszokowało mnie tak jak paląca Hermiona. Merlin się w grobie przewraca!
I jeszcze jedna rzecz, która mnie urzekła w tym rozdziale. Mianowicie Draco grający na fortepianie. Od dawien dawna ten cudowny instrument wraz z kochanym Draco stanowią dla mnie połączenie idealne. Co prawda w żadnym opowiadaniu nie natknęłam się na takowy epizod, ponieważ on żyje tylko w mojej głowie. Z tą różnicą, że zgodnie z moją wizją Draco swoimi smukłymi palcami wydobywa z fortepianu dźwięki nokturnów Chopina - mam do nich ogromną słabość. I tak pięknie opisałaś tą jego grę, że musiałam przeczytać ten fragment dwa razy, bo tak mnie zachwycił.
Tak więc bardzo dziękuję ❤
Ja przepraszam, jestem zwyrodnialcem, ale od Chopina trzymam się jak najdalej; dostaję białej gorączki, gdy mam go słuchać,co nie znaczy, że tego nie robię; mam czasami tak tragiczne dni, że Fryderyk pasuje mi wtedy jak ulał, ale to raczej sporadycznie. Co do fragmentu, gdzie Draco gra na fortepianie, nie wiem, czy dobrze oddałam nastrój utworu,na którym bazowałam przy tworzeniu tego kawałka, ale mam nadzieję, że choć trochę mi się to udało. Gdybyś chciała porównać opis z oryginalną melodią, zapraszam do przesłuchania "Fly" (Ludovico Einaudi).
UsuńPragnę zaznaczyć że Twoje prośby o pisanie naszych opinii są skuteczne, bo odzywają się ludzie którzy nie robili tego do tej pory. Między innymi ja. Dramione czytam od mniej więcej 5 lat i muszę przyznać że Twoje opowiadania są jednymi z lepszych jakie czytałam. Piszesz fantastycznie, zaciekawiasz, nie plączesz, wszystko jest przejrzyste i niebanalne (choć raz mi się zdażyło powiedzieć "miałam nadzieję że tego nie zrobi" w poprzednim opowiadaniu, ale mniejsza z tym) generalnie ogromny plus i mam nadzieję że nasze skromne uwagi utwierdzą Cię w przekonaniu że masz talent i należy go kształtować. Czekam na więcej i liczę na jakiś walentynkowy bonus dla czytelników :p Powodzenia na sesji i we wszystkim innym. trzymaj się! :)
OdpowiedzUsuńCo tu się dzieje.. to chyba mój pierwszy kryminał, który czytam i mam nadzieję,że dam radę dorwać do końca. Przeczytałam te 2 rozdziały ale na jeden raz to za dużo haha
OdpowiedzUsuńPowodzenia w pisaniu
~Madzik
No nie wiem, może nie jestem przyzwyczajona do tego typu tekstów U Ciebie. Jak narazie nie wciąga, wręcz odpycha długością opisów. Jak dla mnie za ciężkie to. Strasznie nie lubię jak ktoś tak opisuje wszystko jak Ty teraz :/ opis samego krzesła jest tak długo ze aż ziewnelam na nim. Jednak podtrzymuje swoje zdanie na temat Twojej twórczości: piszesz świetnie i cudownie. Mam nadzieję że wytrzymam do końca tego Dramione mimo że jak narazie nie wywarło na mnie jakiegokolwiek dobrego wrażenia.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Natalia :*
Uwielbiam Twój styl i czekam z niecierpliwością na kolejny jutrzejszy rozdział ❤
OdpowiedzUsuń