Jak ja się cieszę, że was widzę po jakże długim okresie posuchy rozdziałowej na blogu! Skąd taka niespodzianka, że rozdział siódmy pojawił się z tygodniowym wyprzedzeniem? A no mówiłam, że konia z rzędem temu, kto namówi Draco do wypicia choćby jednego chato. I stało się! Wspólnymi siłami, jedni bardziej dyplomatycznie, inni siłą perswazji, razem z Anonimem, który wdał się z panem arystokratą w taką dyskusję, że czapki z głów, udało nam się skłonić gościa do wypicia śladowej ilości alkoholu. I żeby nie było, to dalej się liczy! Choć nie jestem dumna, że w tych zdaniach pobrzmiewa pochwała spożywania napoi wysokoprocentowych i nie myślcie, że was do tego zachęcam. W każdym razie nagrodą dla Anonima, jak i dla mnie samej, a dlaczego, o tym zaraz was powiem, jest właśnie szybsza publikacja rozdziału. Kto się cieszy, marsz do czytania!
A tak poważnie, uznałam, że nie ma najmniejszego sensu zapraszanie na chato Pansy, skoro praktycznie nic o niej nie wiecie. Dzięki tej części będziecie mieli przynajmniej jeden pretekst do rozpoczęcia rozmowy. Tym samym spotkanie zostało przełożone o tydzień, na 27 sierpnia, gdzieś w godzinach późno popołudniowych. I jeszcze jedna sprawa, jak już jesteśmy przy chiquiteo, otóż nie napijecie się chato z Theodorem, bo... bo co wy w ogóle możecie o nim powiedzieć? Wyobraźnia mnie poniosła w tej kwestii, a teraz wiem, że tego spotkania nie będzie, ewentualnie przeniesiemy je w czasie, jak już będziecie coś wiedzieli o ostatnim gościu. To chyba najlepsze wyjście, co nie?
Z garści ogłoszeń parafialnych odnośnie do kolejnych rozdziałów - wszystko znajdziecie w odpowiednich zakładkach, do których odsyłam po więcej wiadomości :)
Aha, bo zaraz zapomnę. Nigdy tego nie robiłam, właściwie nie wiem, czy ktoś będzie zainteresowany, ale pod koniec rozdziału pojawiają się dwa motywy muzyczne i gdyby ktoś chciał się tak dogłębnie wczuć w klimat ostatnich akapitów, postanowiłam zamieścić linki do "utworów", którymi się posiłkowałam przy pisaniu:
pierwsza "pieśń": https://www.youtube.com/watch?v=8hFb10p7uWg&spfreload=1
a tu druga: https://www.youtube.com/watch?v=wGwKe8xshqg
Wybaczcie, że nie posłużyłam się jakimiś szanowanymi klasykami, ale tak to już jest, gdy ogląda się anime i czyta mangi, szczególnie Hunter x Hunter.
Z ostatnich wiadomości, moja depresja życiowa... jest jeszcze głębsza. Uwierzcie mi na słowo, ja wyglądam jak kupka totalnego nieszczęścia, jednak nie ma sensu użalać się nad sobą, po prostu śmieję się z tego i jakoś brnę do przodu. A nóż, widelec zostanie mi ten trud wynagrodzony.
Troszkę się dziś rozgadałam, ale może to dlatego, że doskwiera mi brak towarzystwa, którego nie wypełni puchaty kociuś i niebieska herbatka, nawet Gintoki i Hisoka sobie ze mną nie radzą (tylko dla wtajemniczonych). A nie, przepraszam, sąsiadka ostatnio została u mnie na dłużej, bo skończył jej się cukier, a ja jej tłumaczyłam, że nie słodzę i nie mam takich cudów w domu. Żyć, nie umierać, tak to już niestety jest. Zapraszam na szybszy rozdział i... widzimy się w niedalekiej przyszłości :)
Realistka
PS Bohaterowie, z którymi chcielibyście jeszcze porozmawiać, także i Draco, ciągle są do waszej dyspozycji, więc nie krępujcie się, jeśli po dzisiejszym rozdziale najdą was jeszcze jakieś pytania.
~To,
co w ruch wprawia gwiazd i ciał harmonię,
pierś mą bezbronną przeszywa boleśnie,
a niecne słowa wgryzły się niewcześnie
w surowej duszy twej skrzydła wzniesione.
pierś mą bezbronną przeszywa boleśnie,
a niecne słowa wgryzły się niewcześnie
w surowej duszy twej skrzydła wzniesione.
Rozdział 7
Chrystus podpalił żyrafę
Chrystus podpalił żyrafę
†††
Londyn,
5 kwietnia 2008
W
pokoju wielkością przypominającym pomieszczenie w kawalerce roznosił zapach
słodkich perfum, wilgoci i charakterystyczna woń spoconych ciał przyprawiona
mocną nutą piżma; droga od drzwi do sporych rozmiarów łóżka usłana była
resztkami ubrań, butów, a nawet biżuterii, zaś koronkowe figi w kolorze
dojrzałej czereśni udrapowane zostały na plastikowej ramie posłania wraz ze
zwisającą luźno szarą koszulką, a na białym parapecie przy zasłoniętym roletami
oknie leżał fikuśny stanik tej samej barwy, co bielizna z kompletu. Wnioskując
po ścianach przyobleczonych farbą w odcieniu brudnego, pudrowego różu,
właścicielką sypialni musiała być kobieta, a zawieszone nad komodą płótno
przedstawiające dziwaczną kombinację splecionych ze sobą ciał dopełniało
jedynie obrazka; pokój, poza walającymi się wszędzie pozostałościami odzieży,
prezentował się raczej schludnie i minimalistycznie, gdyż w środku znajdowało
się łóżko, kilka szafek i jeden stolik nocny, na którym obecnie leżał
przewrócony lubrykant i otwarte opakowanie prezerwatyw, z którego na podłogę
wyleciały trzy kwadratowe paczuszki z charakterystycznym wybrzuszeniem w
kształcie okręgu, które zakryła zrzucona wraz z częścią prześcieradła mała
poduszka; pościel została skotłowana tak mocno, jak tylko się dało, a z
rozerwanej poszwy wydostawał się spory kawałek białej kołdry przykrywającej
plątaninę nóg; na jednej stopie można było dostrzec czarną pończochę zsuniętą
mniej więcej do połowy smukłej i zdecydowanie kobiecej łydki o lekko opalonej
skórze. W barłogu, którym stała się minionej nocy do niedawna elegancka sypialnia,
leżał podpierający głowę Harry przyglądający się rozmytej Pansy oplatającej go
jedną nogą za biodro i wtulonej w przekrzywioną poduszkę, której połowa
spoczywała pod jego nagim bokiem; dłoń miała skierowaną ku twarzy z lekko
zgiętymi palcami nadającej jej dziewczęcego uroku, którym nie mógł się nasycić
od kilkunastu tygodni. Nie potrzebował soczewek, które notabene nie wiadomo
gdzie się znajdowały, gdyż wypadły mu w trakcie upojnej nocy, ale gdzie się
schowały nawet nie bardzo chciał wiedzieć, gdyż znał ciało kobiety na pamięć,
wiedział o wszystkich jej znamionach i śladach, jak na przykład o trzech
drobnych pieprzykach zdobiących delikatnie złotą skórę tuż przy prawej piersi,
układających się w maleńki trójkąt, albo o bliźnie, bladej, jednak wciąż
odznaczającej się na lewym biodrze tuż pod linią bielizny. Miał jednak
wrażenie, że każdej nocy dowiaduje się czegoś nowego o dziewczynie, choć
wydawało mu się, że odkrył już wszystkie zakamarki cudownego ciała, poznał
wszystkie jej reakcje, widział każdy drobiazg i dostąpił całej gamy emocji
malujących się na pięknej twarzy, a jednak z każdym porankiem dostawał od niej
coś innego, co na powrót budziło w nim głód wiedzy. Ostatnio zauważył, że Pansy
zawsze zasypia przodem do niego, jednak nigdy nie położyła się na klatce
piersiowej czy ramieniu, zwijając róg poduszki i układając ją sobie pod głową,
a jedną ręką kurczowo trzyma fragment kołdry, a raczej poszewki, w której miała
się znajdować; śpi spokojnie, nie przewraca się po posłaniu, nie wchodzi na
niego i nie szturcha go, ale rano wyciąga jedną nogę spod skotłowanej pościeli
i zarzuca mu ją na biodro, przysuwając się o wiele bliżej i cicho pomrukując,
gdy zmięty róg poduszki wysuwa się na wierzch. Lubił, nie, uwielbiał budzić się
tuż obok niej i obserwować ją w trakcie snu; wydawała mu się taka eteryczna,
lekka, jak jakieś mityczne stworzenie mające zdolność oszołomienia drugiego
człowieka wyłącznie przez dźwięki spokojnego oddechu, w który mógł się
wsłuchiwać godzinami; nie był w stanie zliczyć, ile par bielizny ściągnął z
niej do dzisiejszego poranka; może dwadzieścia, może nawet pięćdziesiąt, ale
nie czuł tego przykrego znudzenia, poczucia wypełnienia obowiązku, które
towarzyszyło mu z wieloma kobietami we Włoszech, Francji, czy nawet Indiach,
kiedy to zmywał się tak szybko, jak tylko nadarzyła się okazja, ze śmieszną
obietnicą telefonu i ponownego spotkania, do którego nigdy nie doszło. Z Pansy
było inaczej, nigdy nie dała mu do zrozumienia, że oczekuje od niego czegoś
głębszego, jakiegoś uczuciowego zaangażowania, na które nalegały jej
poprzedniczki; było to wygodne przez pierwsze tygodnie, teraz towarzyszyło mu
nieciekawe uczucie oczekiwania, którym pomału się dusił; doskonale zdawał sobie
sprawę, że uzależnił się od kruczoczarnej piękności zadziwiającej go
wytrzymałością i perfekcyjnymi technikami seksualnymi, tak że obecnie ciężko mu
było przetrwać dzień bez choćby najkrótszej myśli o jej nieskazitelnym ciele
bogini, które będzie pieścił na wszelkie możliwe sposoby, kiedy tylko nadejdzie
czarna noc i zaszyją się w swym intymnym, perwersyjnym świecie, nie wychodząc z
niego aż do pojawienia się pierwszych promieni złotego słońca. Jakiś czas temu
jednak pojawiło się w nim poczucie bycia oszukiwanym, tak jakby Pansy nie
tonęła w oceanie rozkoszy razem z nim, a jedynie lekko się w nim zanurzała,
drocząc się z nim i podtapiając, a on jednak uparcie próbował pociągnąć ją za
sobą, mimo że wiedział, że tylko jego porywa ten gwałtowny sztorm erotycznych
frenezji.
Iskrzyło,
nie, pożar namiętności wybuchł między nimi już w trakcie pierwszego spotkania;
potem były kolejne, choć podtrzymywał tezę, jakoby zaglądał do Humedad przypadkowo, szukając Malfoya
lub będąc po prostu w pobliżu i chcąc napić się piwa; jeśli Pansy coś
podejrzewała, wyśmienicie to przed nim ukrywała. Nie bawiła się w podstępne
gierki, nie uwodziła go, bo nawet nie musiała, zwyczajnie podczas ich drugiego
spotkania oznajmiła mu, że „chce, żeby ją pieprzył”, używając dokładnie tych
samych słów, a jemu nie trzeba było dwa razy powtarzać takiego zaproszenia;
seks zawsze był porywczy, niemal brutalny, ciała następnego dnia zdobiły liczne
ślady ugryzień, zadrapań i malinek, a nawet siniaków, bielizna niejednokrotnie
znajdowała się w strzępach, a pościel nadawała się wyłącznie do wyrzucenia po
ilości wydzielonego potu, oddanego nasienia i wylanych przez kobietę obfitych
soków, a nawet i plam krwi; byli jak zwierzęta – dzicy i nienasyceni, głodni
erotyzmu i własnej nagości, szarpali się, śmiali i płakali, odkrywając przed
sobą najgłębsze czeluści serc i umysłów. Nie było tak zawsze i jak dotąd
uważał, że spokojny, pozbawiony wulgarnych tekstów i okrzyków ekstazy seks jest
dla nowicjuszy bądź małżeństw bojących się nowych doznań, tak przy Pansy
kompletnie zmienił zdanie; potrafiła być istnym aniołem otaczającym go
olbrzymimi, białymi skrzydłami, śpiewającym mu psalmy tak słodkim i cudownym
głosem, od którego tracił kontakt z rzeczywistością; była niewinna, dotykała go
stanowczo, jednak z taką błogością, od której topniała mu nie tylko skóra, ale i
wszystko co pod nią, kochał oglądać ją w białych koronkach, które zsuwał z niej
niemal z namaszczeniem, obcałowując każdy odsłonięty fragment złotawej
karnacji, aż nie pokryła się malinowymi rumieńcami, a z kuszących ust nie
wydostały się cichutkie jęki błagania o więcej. Ona już go nie fascynowała,
dawniej był przez nią zahipnotyzowany, teraz stał się jej żałosnym niewolnikiem
skomlącym u stóp o łaskę; kompletnie zapomniał o innych kobietach stąpających
po ziemi; był na nie ślepy, głuchy, zachowywał się jak niedorozwój, nie
dostrzegał ich kuszenia, sam go nie insynuował, bo ta kruczoczarna bogini
zastępowała mu wszystkie niewiasty, jakie kładł mu pod nogi świat.
Musnął
dwoma palcami odsłonięte ramię, ciągnąc je aż do obojczyka ostro wychylającego
się spod skóry, by następnie pochylić się i złożyć na nim delikatny pocałunek,
na który dmuchał leniwie, przyciągając kobietę bliżej siebie; Pansy zamruczała
jak najedzona kotka, oplatając go rękami za szyję i kładąc się na nim z błogim
uśmiechem, na którym wciąż znajdowały się resztki szminki zjedzonej przez
mężczyznę w trakcie długich i namiętnych pocałunków; Harry złapał ją za
podbródek i pocałował równie żarliwie, jak minionej nocy, pieszcząc giętkim
językiem podniebienie, zahaczając o dziąsła i ssąc delikatnie wargi, od czego
obojgu kręciło się pomału w głowach; kobieta przeczesywała mu gęste, czarne
włosy, ciągnąc lekko za końcówki, a kiedy błoga czułość dobiegła końca,
przygryzła dolną wargę, trącając nosem o jego i wpatrując się w oczy tak
intensywnie, że tylko cudem krew nie odpłynęła mu między nogi, pobudzając
najistotniejszą część ciała gotową na nowe uniesienia.
-
Nie za dobrze ci? – spytała z chochliczym uśmiechem, splatając palce u rąk pod
brodą i kładąc się na silnej i szerokiej klatce piersiowej Harry’ego; włoski
lekko ją łaskotały w nagie sutki, jednak nie przejmowała się nimi za bardzo.
-
Nawet wybornie – odrzekł zachrypniętym głosem, na co Pansy zaśmiała się krótko
i niespodziewanie podniosła się z niego, sięgając do leżących na podłodze
spodni mężczyzny i wyciągając z nich paczkę papierosów; wsadziła skręta do ust,
przypalając pstryknięciem palców i zaciągając się głęboko, by po chwili wręczyć
mu używkę, z którą postąpił tak samo, jak czarnowłosa kobieta; dym rozniósł się
po sypialni, dodając nowego ekstraktu do towarzyszącego im charakterystycznego
zapachu seksu.
-
Spóźnisz się na pogrzeb – oznajmiła, przyjmując od niego używkę i wsadzając ją
między rozchylone wargi; wstała ze skotłowanego łóżka i podeszła do okna, które
otworzyła na oścież, wpuszczając do pokoju świeże powietrze, a przynajmniej na
tyle, na ile mógł im je zaoferować skażony spalinami Londyn.
-
Która godzina?
-
Po dziesiątej – odpowiedziała, spoglądając na mały zegarek stojący na komodzie
tuż przy drzwiach prowadzących do łazienki. Harry nie ruszył się z miejsca; z
głodnymi oczami podziwiał jej nagą sylwetkę, z którą bezkarnie paradowała po
sypialni, zaciągając się co chwilę papierosem i wydmuchując dym w przestrzeń.
Zbierała porozrzucane ubrania, kładąc je na stojący w rogu fotel, a długie,
czarne włosy co rusz wlatywały jej do oczu. Zaklęła głośno i oddała mu skręta, związując
następnie gęste pukle znalezioną w bałaganie gumką w luźnego kucyka; piersi
uniosły się ku górze, sylwetka wydłużyła i dodatkowo wyszczupliła, na co
mężczyzna nie mógł nie zareagować; odłożył tlącego się papierosa do doniczki na
parapecie i złapał kobietę w talii ciągnąc ku sobie, tak że okrakiem wylądowała
mu na kolanach, chowając między płatkami kobiecości luźno spoczywającego
penisa, przynajmniej do tej pory; sutki stwardniały, czując gąszcz ciemnych i
twardych włosków zdobiących klatkę kochanka, a wodzący po szyi i ramieniu nos
podniecał ją jeszcze bardziej.
-
Wolę zostać z tobą – wymruczał w obojczyk, przygryzając jej lekko skórę.
Niespodziewanie odsunęła go od siebie z zadziornym uśmiechem, wstając jak gdyby
nigdy i podeszła do szafy, gdzie zaczęła przekładać wieszaki z ciuchami, aż w
końcu znalazła białą koszulę i resztę garnituru, które rzuciła obok niego na
pościel. Harry spojrzał na nie z niezrozumieniem, wcześniej zabierając
jarzącego się papierosa z doniczki, którego obracał wolno między palcami.
-
Spóźnisz się – powiedziała kolejny raz, wchodząc do łazienki, do której
zostawiła otwarte drzwi, a następnie weszła pod prysznic, o czym świadczył szum
wody i rozchodzący się po pomieszczeniu zapach różanego mydła. Potter dokończył
palenie, utylizując używkę za otwartym oknem i przyglądając się pozostawionej
na łóżku odzieży; marynarka wyglądała na szytą na miarę, stąd wątpliwość, że
będzie prezentował się w niej przynajmniej przyzwoicie, koszula w dotyku była
tak miękka, że niemal jedwabista, w całym swoim życiu nie widział chyba jeszcze
nigdy równie czystej bieli; podniósł ciuch, unosząc go na wysokość twarzy i
wtedy poczuł dziwny zapach, trochę korzenny, bynajmniej daleki od woni perfum
kobiety czy płynu do płukania tkanin. Garnitur jednego z dawnych amantów, jeśli
nie jakiegoś obecnego, w końcu nie są w żadnym związku z określonymi regułami,
jedynie w ulotnym układzie, na który składa się nieziemski seks; poczuł się
dotknięty, a raczej wpuszczony w maliny, jak dziecko, któremu obiecywano złote
góry. Z zamyślonym wyrazem twarzy zastała go opatulona w puchaty ręcznik Pansy
wycierająca mokre włosy w drugi materiał, jednak trochę mniejszy; podeszła do
niego i oplotła go za szyję, przylegając ciasno do nagiego ciała.
-
Łazienka wolna – oznajmiła, ale Harry nie zwrócił na nią uwagi; patrzył się na
wyłożoną na pościeli koszulę, a kiedy w końcu na nią spojrzał, od razu
zrozumiała, skąd ta nagła zmiana w jego zachowaniu. Usiadła na brzegu łóżka,
zakładając nogę na nogę i rozczesując palcami mokre pukle. – Jeśli zamierzasz
pójść w tym, w czym przyszedłeś wczoraj, proszę bardzo, droga wolna.
-
Po ilu fagasach trzymasz jeszcze ciuchy? – warknął, spoglądając złowrogo na
Pansy; nie wyglądała na zaskoczoną, raczej na zawiedzioną, że odkrył to tak
późno.
-
Nie wiem – odparła – może po kilku, może kilkunastu. Nie twój interes.
-
A czyj, kurwa?! – krzyknął, a kobieta podskoczyła ze strachu. Chciała coś
powiedzieć, ale poza patrzeniem na wściekłego Harry’ego nie potrafiła zrobić
nic innego; patrzyła na niego z przerażeniem, a później niezrozumieniem, gdy
mężczyzna zaczął zakładać swe ciuchy leżące na fotelu, jakby był w amoku. Gdy
skończył podszedł do niej, łapiąc ją mocno za kolana, aż syknęła z bólu i mocno
zacisnęła palce na zmiętej pościeli. – Wiesz co? Pieprz się za to.
-
A żebyś wiedział – wysyczała, pociągając go za poły kurtki i wpijając się mocno
w usta. Potter oddał pocałunek, na pierwszy rzut oka nie różnił się niczym od
wielu poprzednich, jednak w tym było znacznie więcej agresji; zęby obijały się
o siebie, zgrzytając i dzwoniąc w obejmujących się ustach, języki ścierały się
ze sobą, walcząc o dominację, wargi bolały od ssania, gryzienia i szczypania;
zwieńczeniem porywczego aktu była niewielka rana z wydobywającą się krwią na
ustach kobiety i nadszarpnięty kącik u mężczyzny. Pansy dyszała, Harry zresztą
również, jednak szybciej wróciła do rzeczywistości niż on, odpychając go od
siebie i wskazując na drzwi.
-
Wypieprzaj, gnoju – warknęła z taką stanowczością, że odechciało mu się
jakiejkolwiek dalszej dyskusji. Zabrał z komody różdżkę i poprawił kurtkę, a
następnie wyszedł, niemal przestawiając futrynę w ścianie. Pierwszy raz od
niepamiętnych czasów czuł, że poważnie spieprzył sprawę. Bo serce nie bije z
bólu bez powodu; tak umiera serce, któremu odebrano miłość. A on był frajerem,
że dał się złapać w tę starą jak świat pułapkę.
†††
Londyn,
4 kwietnia 2008
Wilgoć
raczej człowiekowi nie służy, nawet jeśli w trakcie koszmarnej nawałnicy skrywa
się pod materiałem sporych rozmiarów parasola mogącego pomieścić pod sobą
jakieś cztery osoby. Mówiąc szczerze, co w ogóle nie powinno nikogo dziwić,
padało w całym Londynie; w Newham była ulewa, a w Westminister oberwanie
chmury. I właśnie w ten makabrycznie mokry dzień Draco zdecydował się opuścić
mury Ministerstwa i przeprowadzić egzamin na aurora na świeżym powietrzu, za
co, jakżeby inaczej, pluł sobie później w brodę, gdyż przemókł do suchej nitki,
a na domiar złego żaden ze zdających nie mógł pochwalić się wyższym wynikiem
niż mierny, przez co z osiemnastu kandydatów, którym już udało się przebrnąć
przez ćwiczenia, tylko trzech dostąpiło zaszczytu otrzymania od arystokraty dokumentu
dopuszczającego do służby w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów,
choć blondyn i tak twierdził, że się nie nadają, a przepuścił ich tylko
dlatego, że prawdopodobnie przeoczył ich błędy, gdy zajmował się innymi
uczestnikami testu, ewentualnie błądził gdzieś myślami, co od kilku dni
zdarzało mu się niemal notorycznie. Powody, przez które wielokrotnie oddawał
się wyczerpującym refleksjom, były dwa, ale określenie, który z nich nachodzi
go częściej mijało się z celem, ponieważ nawet w nocy potrafił obudzić się i
nie spać aż do rana, rozmyślając nad dwiema osobami męczącymi go praktycznie
bez ustanku.
Pogodzenie
się z wiedzą, że Kingsley odszedł ze świata i już nigdy nie da mu żadnej rady, było
bardzo trudne, jednak skłamałby, gdyby powiedział, że przesadnie rozpaczał nad
jego śmiercią, co jednocześnie było dobre, przynajmniej w przeświadczeniu
Dracona, a zarazem potwornie nieludzkie, gdyż prócz kilku łez uronionych w
wieczór otrzymania przygnębiających wiadomości nie dał po sobie poznać, że
strata dotknęła go aż do krwi; Shacklebolt nie był dla niego mentorem, jak dla
większości otaczających go czarodziei, nie był mu zastępstwem ojca,
niejednokrotnie denerwowało go, że tak mocno się nim interesuje, posuwając się
nawet do przesiadywania w jego celi w Azkabanie każdego dnia po kilkanaście
godzin; to, kim był dla niego zmarły Minister Magii nigdy nie było do końca
jasne, jednakowoż traktował go jak opiekuna, choć ich relacje częstokroć znajdowały
się na nieco bardziej zaawansowanym poziomie emocjonalnym; rozmawiali dużo i
długo, dywagując nad przeszłością i przyszłością, przy czym Kingsley zawsze
uparcie trzymał się optymistycznej wersji, jakoby arystokrata nie miał w sobie
ani krzty zła, a wszystko, co zrobił, wynikało z lęku przed utratą – siebie i
bliskich, choć Draco stanowczo zaprzeczał, jakoby obchodziło go, co stanie się
z jego rodzicami, a przede wszystkim z nim samym. Odpowiadało mu takie
patrzenie na otaczającą rzeczywistość, brodzenie w obojętności emocjonalnej
było wygodne, a przede wszystkim bezpieczne, jednak Shacklebolt od początku
miał inne poglądy i usilnie starał się go przekonać do swojego punktu widzenia;
często opowiadał mu o Juanie, jak bardzo ją kocha i szanuje, jak wiele dla
niego znaczy i żyje po to, żeby ją chronić; nie rozumiał wtedy nic, a
najbardziej nie potrafił pojąć, dlaczego dla kogoś, kto nawet nie należy do rodziny,
jedynie jest z nią połączony formalnie, właśnie jej członkowie mają tak wielką
wartość. Minister widział w nim kogoś zupełnie innego, niż osoba, na którą
codziennie musi patrzeć w lustrze, nie dostrzegał w nim nienawiści do
popełnionych czynów, nie odczytywał żalu do własnych słabości, nie dopuszczał
myśli, że można od tak wyrzec się rodzicieli, dla niego był po prostu
zagubionym dzieckiem błądzącym we mgle i szukającym choćby najmniejszego
drogowskazu, który pozwoliłby mu wydostać się z ciemnych alejek i ujrzeć
światło słońca; chciał uchylić mu nieba, chciał odnaleźć w nim niewinnego
chłopca żyjącego radością i znającego smak szczęścia, jednak Draco nigdy nie
doświadczył słodyczy, o której mówił mu Kingsley, znał jedynie słony smak łez i
gorzki nalot obojętności, z którym przyszło mu żyć od dnia narodzin;
przyzwyczaił się do lodowej skorupy, w którą się zakuł, nie czuł wydzielającego
się z ciała chłodu, które zamroziło wszystkie cieplejsze odruchy i uczucia, ale
mimo wszystko próbował dać sobie szansę, a raczej starał się umożliwić
Ministrowi dotarcie do najgłębiej zmrożonych stref. I może wszystko by się
udało, może nauczyłby się dzielić wrażliwością i przyjmować tak dobre, jak i
złe chwile ofiarowywane przez życie, ale Draco nigdy nie potrafił patrzeć na
świat optymistycznie i wiedział, że jak bardzo by się nie wysilał, jest z góry
skazany na dotkliwą porażkę; upadek tego, co udało mu się uzyskać od
Shacklebolta w ciągu kilku lat spędzonych w Azkabanie, nastąpił kilka tygodni
przed zwolnieniem; wrócił do brutalnej rzeczywistości, odrzucił wszystkie
zmiany i zaszył się w apatycznej jaskini, z której nie wyściubiał nosa, a
przynajmniej tak mu się wydawało; wystarczyło, że Kingsley spuścił go na chwilę
z oczu, a odrzucił całą idyllę, którą mu podarował, bezczelnie na nią plując i
przydeptując ją butami, bo znów był sam i znów czuł, że tak jest po prostu
lepiej. Teraz nie ma już kogo prosić o radę, nie ma nikogo, kto widziałby w nim
światło szczęścia i kto próbowałby się do niego dokopać, bo Shacklebolt nie
żyje, zgasł jego promień nowego życia. Jednak, czy żałuje? Nie, ponieważ będąc
wypranym i nieczułym na innych ludzi nie można mówić o żalu.
Zimne,
niemal lodowate krople potu spływające wzdłuż kręgosłupa budziły go w nocy z
tym samym dźwiękiem, którego tak bardzo nienawidził; słowa, ich resztki, a
czasem jedynie rozbijające się w głowie echo, nie pozwoliły zasnąć spokojnie i
cieszyć się chwilą samotności. Chwilą? O nie, z pewnością nie chwilą, ale w
nocy upragnionej ciszy miał aż w nadmiarze i wyczekiwał jej tak samo, jak inni
ludzie blasku poranka zwiastującego nowy dzień; radosnego, pełnego wiary i
nadziei w lepsze jutro promienia mieniącego się pomarańczą, różem, czasami
nawet purpurą, oraz złotem, wślizgującego się pod zamknięte powieki i
wołającego do wstania. On błądził za
nocą, za ciemnością otaczającą z każdej strony, za najmniejszym świstem wiatru
słyszalnym za oknem na pokrytych mrokiem uliczkach, za szumem własnego oddechu
i widokiem unoszącej się miarowo pościeli, szukał po prostu samotności; zimnej
i świszczącej w uszach pustki, braku ciepła drugiej osoby, świadomości, że nie
ma na świecie nikogo, kto by się nim interesował; w tym jałowym i wyludnionym
ogródku pragnął być sam, nie wpuszczać do niego nikogo i kontynuować pozbawioną
sensu orkę bezpłodnej ziemi, która prócz marazmu nie była w stanie obrodzić w
żadną inną roślinę. Jednak te głuche i lodowate noce też dobiegły końca,
spędzając mu sen z powiek dotkliwymi słowami panoszącymi się w głowie nawet po
przebudzeniu; „Niczego nie potrafisz
docenić.”, żal był praktycznie w nich namacalny i wkradał się pomału do leżącego
odłogiem serca, które poruszało się boleśnie w piersi, „Niczego!”, a pod wpływem krzyku uderzało raz za razem coraz
mocniej i drastyczniej; chciał uciec, próbował się odciąć od raniących zdań,
ale one zawsze znajdywały drogę, by do niego dotrzeć, mimo że starał się być na
nie kompletnie głuchy; klatka piersiowa paliła go prawie żywcem, każdy oddech,
czy płytki, czy głęboki, sprawiał mu trudność i cierpienie, a pod szczelnie
zamkniętymi powiekami gromadziły się dokuczliwe kropelki łez; „mnie nie jest wszystko jedno”, ale
dlaczego? Czemu, gdy już przyzwyczaił się do bycia nienawidzonym i mógł
delektować się upragnioną samotnością, ona za wszelką cenę chce go z niej
wyciągnąć? Tyle razy ją ranił, próbował zniszczyć, stłamsić jej wiarę, była dla
niego nikim, a teraz? „W odróżnieniu do
ciebie”, tu miała rację, nie w sposób było się nie zgodzić, miała rację, że
on pogodził się z przegraną życia, dał sobie spokój z walką o lepszy los, nie
obchodziło go, co się z nim stanie i wciąż nie powinno, jednak ona otworzyła mu
nowe drzwi w zamkniętym na światło szczęścia umyśle, wybudowała sobie jasną i
prostą drogę, którą teraz chciała go poprowadzić, bo jej nie jest wszystko jedno.
Dawniej
uciekał, bo nienawidził pomocy, brzydził się jej i odpychał wyciągnięte ręce
starające się postawić go na nogi, jednak nie udało mu się ukryć przed
ratunkiem Kingsleya; później odrzucał każdorazowe wsparcie, bo bał się, że
przyzwyczai się do polegania na ludziach, będzie pragnął ciepła, którym choć
raz go obdarzyli, ale przecież nie odegnał Juany, a zrobiła dla niego więcej,
niż niejedna osoba przetaczająca mu się przez życie; zatem przed czym teraz się
kryje? Przed czym próbuje się schować?
Przemoczony
golf w kolorze głębokiej czerni przylegał do ciała Dracona, jednak ten wydawał
się nie zwracać na to uwagi, podobnie zresztą na nieco umorusane błotem buty i
nogawki eleganckich spodni; pod wpływem wilgoci platynowe włosy utraciły
nienaganną gładkość na rzecz gdzieniegdzie odstających kosmyków, a nawet można
by stwierdzić, że przeistoczyły się w subtelne fale, jednak mężczyzna zdążył
zarejestrować jedynie denerwującego loczka, ewentualnie coś, co miało go
przypominać, który bez przerwy opadał mu na czoło, zaburzając nieznacznie pole
widzenia; próbował go zdmuchnąć, jakoś ułożyć między resztą włosów, ale gdy
tylko się pochylił bądź nawet lekko odwrócił, jasny pukiel z powrotem opadał na
brew, wywołując w arystokracie głośne westchnięcia rozdrażnienia.
Na
białej tablicy położonej na mniejszym stole leżały średnich rozmiarów
fotografie przedstawiające miejsce śmierci Goyle’a, jak i jego samego, a raczej
to, co mordercy udało się z niego „uformować”. Mimo że widział już podobny
obrazek, zresztą miał okazję przypatrzyć mu się z bliska, to jednak zwłoki
Gregory’ego wcale nie robiły na nim większego wrażenia, ani też nie prowokowały
w nim mdłości, czy też oczekiwanego przez wszystkich współczucia. Po prostu
patrzył, nie czuł czegoś w rodzaju pożałowania, zresztą nie widział logiki w
obdarzaniu trupa litością, jakby miało mu to w czymkolwiek pomóc; doświadczał
tych samych emocji, które obudziły się w nim po ujrzeniu zwłok Zabiniego, choć
lepiej byłoby powiedzieć, że ich nie odczuwał, zważywszy na fakt, że
przepełniała go niezmącona niepotrzebnymi doznaniami pustka; był wypalony,
kompletnie zobojętniały na los kolegi, któremu przyszło zakończyć życie jako
zmyślna rzeźba, choć tusza ofiary bynajmniej nie pasowała do proporcji, które
zabójca prawdopodobnie pragnął osiągnąć. Znał Goyle’a bardzo długo i wiedział,
że potrafił pochłonąć niebywałe ilości jedzenia, ale patrząc na jego sylwetkę
po kilkunastu latach, mimo że wyjątkowo okaleczoną, śmiało mógł stwierdzić, że
mężczyzna zjadał znacznie więcej, niż w czasach szkolnych, a to nie wróżyło
niczego dobrego, a przede wszystkim zdrowego.
Siedząc
na niewielkim krześle przy stole oświetlanym przez jasne łuny wydobywające się
z lamp halogenowych, mógł oglądać fotografie do woli, jednak po wybraniu mniej
więcej trzech, reszta zdjęć przestała go interesować; upodobany już na samym
początku obraz przedstawiający ciało kolegi w pełnej okazałości, leżał tuż
przed nim, starając się wzbudzić w arystokracie chociaż minimalną odrazę,
jednak ten, poza apatycznym wzrokiem, nie był w stanie obdarzyć go przynajmniej
lekkim grymasem obrzydzenia. Goyle, tak samo jak Zabini, w pierwszej kolejności
został pozbawiony odzieży, a jej resztki udrapowano na lampie stojącej przy
drogim fotelu obitym czerwonym welurem, co ciekawe, została ona podpalona,
jednak ogień nie strawił olbrzymich spodni, których zniszczona nogawka artystycznie
zwisała ze stelaża będącego niegdyś wytwornym abażurem; zwłoki stały,
podtrzymywane przez zmyślną konstrukcję wykonaną z kul medycznych, jednak waga trupa
musiała znacznie przewyższyć oczekiwania mordercy, gdyż dodatkowo, żeby nie
zwaliły się na podłogę, podwiesił je na grubym sznurze umocowanym do sufitu, na
czym jednak lina się trzymała Draco nie mógł zobaczyć, gdyż żadne zdjęcie tego
nie pokazywało; olbrzymie cielsko, bo inaczej nie dało się określić tuszy
Goyle’a, majestatycznie sterczało na środku pomieszczenia i nie byłoby w tym
nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że je również, choć w nieco innych
miejscach, przyozdobiono małymi i średnimi szufladami, z czego największa z
kolekcji została wciśnięta tuż pod piersiami, a że do najmniejszych nie należały,
zwiotczałe opadły do wnęki, zaś całe pudło podtrzymywał monstrualny brzuch
mężczyzny z wąskim paskiem owłosienia biegnącym od pępka i chowającym się
między nogami; w tym momencie Malfoy doznał niejako ulgi, gdyż dzięki wielkim
gabarytom kolegi nie musiał oglądać jego sflaczałego przyrodzenia; o tym, że
zostało zachowane, świadczyła wyłącznie strużka lepkiego nasienia sącząca się z
penisa zakrytego przez niebywałych rozmiarów fałdy. Idąc dalej nie można było
nie zauważyć, iż lewa noga trupa również została okaleczona, gdyż wmontowano w
nią siedem mniejszych szuflad, a ostatnia z nich zastępowała niejako kolano
ofiary; prawa noga pozostała w nienaruszonym stanie. To, co ciekawiło Draco
najbardziej, to nowa ozdoba, którą nie obdarzono podobnie potraktowanego
Zabiniego, mianowicie wyciągnięte ręce, również przywiązane liną, które kat
pozbawił skóry aż do łokci; czerwone mięso przebijało się na pierwszy plan
fotografii, a mniejsze i większe kałuże krwi spokojnie formowały się na jasnych
panelach podłogowych, spływając między nagie stopy Goyle’a; mimo że
przypatrywał się zdjęciu, mógł poczuć mdlący zapach rdzy, metalu poddanego
korozji, zapewne przeważający w powietrzu w pokoju, bo znał go aż za dobrze, za
często go smakował i nie dało się go pomylić z żadnym innym. Nie tylko ręce i
dłonie obdarto ze skóry, mężczyźnie oskalpowano również czaszkę, a wydarty płat
zwisał luźno z głowy, muskając resztkami wyliniałych włosów kark, co wyraźniej
uchwycono na drugiej fotografii; z początku niewiele na niej widział, jednak
gdy przypatrzył się dokładniej mógł dostrzec trzy kołki, może paliki, ciężko
było mu określić, czym są wystające ze zwłok drewniane maczugi, które osadzono
na wcześniej wspominanych kulach medycznych; wbite mniej więcej na środku
kręgosłupa, w lewe udo, a także centralnie w odbyt, przez co osobiście uważał,
że proporcje zostały znacznie zachwiane i drugi kij powinien zostać umocowany w
miejscu kości ogonowej. Choć Goyle’owi z pewnością przyszło wycierpieć mnóstwo
okrucieństwa, twarz pozostawała bez wyrazu, z przeszklonymi oczami i
rozchylonymi ustami, z których wystawał koniec języka; daleko mu było od
soczystego różowego koloru, dodatkowo pokrywał go nalot o lekko białawej
barwie, a kubki smakowe, szczególnie na koniuszku, były znacznie powiększone, do
tego dopatrzył się na narządzie specyficznych kółek będących śladami po
poparzeniach, sam zresztą podobnym znakiem dysponował, stąd wiedział, skąd na
mięśniu wzięły się charakterystyczne blizny. Gdy miał sięgnąć po trzecią
fotografię, poczuł, jak zaczyna go coś swędzieć w nosie, a po chwili kichnął
cicho, przez co denerwujący lok z powrotem opadł mu na czoło; zdmuchnął go,
jednak nic to nie dało, i pociągnął żałośnie nosem, próbując wymacać we wciąż
wilgotnych spodniach coś, co mogłoby być uznane za chusteczkę higieniczną. Po
nieudanych poszukiwaniach poczuł, jak ktoś odgarnia mu włosy ze skroni i
przypina coś do nich, a gdy się obrócił, ujrzał zadowolonego Rona, który po
chwili pstryknął palcami w przedmiot przymocowany wcześniej do grzywki.
-
Nie panikuj – odezwał się do Malfoya, poprawiając lateksowe rękawiczki – to
tylko spinacz do papieru.
Nawet
jeśli Draco chciał odpowiedzieć, to nagle jakby zabrakło mu słów, przez co
potrafił jedynie obrócić się w stronę rudego, który zajmował się
przetransportowanymi kilka dni temu zwłokami Goyle’a rozwalonymi na stole
sekcyjnym; dotknął wspominanego wcześniej spinacza, dzięki któremu niesforne
kosmyki przestały wlatywać mu do oczu.
-
Tak swoją drogą – zagadną Weasley, wyciągając drobne zanieczyszczenia z ciała
denata za pomocą zakrzywionej pincety – czemu nie użyjesz różdżki, żeby się
wysuszyć?
Spojrzał
na przylegający do klatki piersiowej czarny golf, który wciąż nie zdążył
wyschnąć. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nawet nie pomyślał o rozwiązaniu
zaproponowanym przez chłopaka, nie mówiąc już o kompletnym wymazaniu z umysłu,
że w kieszeni posiada coś takiego jak różdżka. Poczuł, jak niespodziewanie robi
mu się głupio, jednak Ron był tak pochłonięty oględzinami wnętrzności Goyle’a,
że na szczęście nie zwracał na niego uwagi; podniósł się z krzesła i za pomocą
zaklęcia oczyścił odzież z resztek wody oraz błota, a następnie podszedł powoli
do rudego, który wyciągał z ciała coś, co zapewne miało być wątrobą. Skrzywił
się przy tym nieznacznie, przenosząc organ na mniejszy stół i zapalając nad nim
dodatkową lampę; Draco tymczasem oparł się o blat, na którym spoczywało
poharatane truchło kolegi ze szkoły.
-
Merlinie, co za cudo – wymamrotał rudy, delikatnie dotykając pomarszczonego i
jakby zrogowaciałego gruczołu. – Szkoda, że trzeba ją będzie zwrócić
właścicielowi.
-
Faktycznie, cóż za ból – odezwał się sarkastycznie arystokrata, wywracając przy
tym z politowaniem oczami. – Goyle wygląda, jakby bardzo za nią tęsknił.
-
To niesamowity przypadek. Jeszcze nigdy nie widziałem wątroby w tak
zaawansowanym stadium marskości. – Zachwycał się dalej Weasley, przyglądając
się organowi z każdej strony. Malfoy westchnął cicho pod nosem, splatając ręce
na klatce piersiowej i przestępując z nogi na nogę, jednocześnie zastanawiając się,
co go dziś przywiało do kostnicy, bo jakoś wątpił, by świadomie chciał
przypatrywać się pracy patologa i wysłuchiwać jego pieśni pochwalnych nad
wyniszczoną wątrobą. – Jaki kolor, faktura, zniekształcenia, zapach! Spójrz!
Przytknął
mu niemal organ do nosa, jednak w ostatnim momencie Draco zdążył się odsunąć,
marszcząc przy tym z niezadowolenia brwi i obrzucając chłopaka złowrogim
spojrzeniem; Ron zaśmiał się na widok twarzy blondyna i delikatnie odłożył
gruczoł na stół, podchodząc następnie do niewielkiej szafki, skąd wyjął skalpel
i szklaną szalkę.
-
Nie łatwiej zrobić to różdżką? – zapytał, choć właściwie wcale go to nie
interesowało; odcinający kawałek płatu i umieszczający go szczypcami na
szkiełku mężczyzna nawet nie podniósł na niego wzroku.
-
Magia jest mało dokładna, poza tym może naruszyć budowę, choć nie wiem, czy da
się jeszcze bardziej ją zniszczyć – odparł, krojąc kolejną część i umieszczając
ją na nowej szalce. – Z dobrych wiadomości mogę powiedzieć, że jeśli nie ten
psychopata, to Goyle wykończyłby się sam w zaledwie kilka miesięcy, może nawet
tygodni.
-
Aż tak źle? – Na zadane pytanie Weasley parsknął głośno śmiechem, opierając się
o brzeg stolika i odwracając ku Malfoyowi, który ze znudzeniem przyglądał się
sinej twarzy denata.
-
Marskość to choroba, która rozwija się przez wiele lat – zaczął rzeczowo, dotykając
poszczególnych fragmentów wyniszczonego organu – przede wszystkim mamy wtedy do
czynienia z ogniskową martwicą komórek i zwyrodnieniami, zaś tworzące się
zwłóknienia zastępują zdrową tkankę, w efekcie czego wątroba przestaje
właściwie funkcjonować. Ale w przypadku Goyle’a to niestety nie wszystko.
Podszedł
do ciała i dotknął rozciętego brzucha pozbawionego już szuflady, a także i
wątroby. Malfoy nie brzydził się tego, co pokazywał mu rudy, ale jakoś tak
czuł, że nie musi wcale wszystkiego wiedzieć, mimo to słuchał uważnie wywodu
naukowego patologa, co chwilę przytakując głową i spoglądając z uwagą na
fragmenty zwłok pokazywane przez mężczyznę.
-
Wielka, a nawet gigantyczna przepuklina pępkowa wskazuje na wodobrzusze, które
głównie prowadzi do niesprawności nerek, przez co sód i woda zaczynają
gromadzić się w organizmie, ponieważ nerki nie są w stanie ich wydalić. – Fałda
brzucha opadła z klapnięciem na stół, a Ron przeszedł na drugą stronę ciała. – W
skrócie, mamy do czynienia z niewydolnością, w przypadku Goyle’a wyjątkowo
ostrą, a także z powiększonymi żyłami krążenia obocznego. Ze zmian skórnych, co
sam zresztą możesz zaobserwować, wystąpiła żółtaczka, liczne naczyniaki, a także
kępki żółte, choć nie tak rozbudowane.
Wskazał
na oczodoły, w których Draco dopatrzył się niewielkich narośli rzeczywiście
odcinających się kolorem od skóry twarzy zmarłego.
-
Śledziona jest wyraźnie powiększona, a zatem musiał się jeszcze borykać z nadciśnieniem
wrotnym, możliwe również, że z leukopenią.
-
Leukopenia? – zapytał, spoglądając z niezrozumieniem na rudego.
-
Mała liczba leukocytów lub też ich brak – odparł niemal natychmiast, stając tuż
przy szerokiej klatce piersiowej denata i pokazując na fragmenty płuc. – Niski
poziom białych krwinek prowadzi do znacznego osłabienia układu odpornościowego.
Natomiast wnioskując z pobieżnych oględzin płuc, istnieje duże
prawdopodobieństwo nowotworu bądź międzybłoniaka opłucnej, jedno z dwóch z
pewnością będzie pasować. Do tego oczywiście cukrzyca i chorobliwa otyłość.
Strzelił
rękawiczkami, wyrzucając je do stojącego nieopodal kosza na odpadki i
spoglądając z zachwytem na okaleczone zwłoki. Malfoy trawił nadmiar informacji
medycznych, z których głównie udało mu się wydedukować, że tak czy siak dla
Goyle’a nie było już ratunku, zmarłby prędzej czy później przez własną głupotę
i zaniedbanie. Nie znaczyło to jednak, że w jakimś stopniu było mu żal kolegi,
nawet uważał, że sam sobie na taki los zapracował, a teraz przynajmniej jest
jednego darmozjada mniej na tym łez padole, pieszczotliwie nazywanym przez
niektórych ziemią. Spojrzał ostatni raz na ciało, po czym usiadł na krześle,
które zajmował wcześniej, a nie wiedzieć czemu spomiędzy lekko rozchylonych warg
wydostało się ciche westchnięcie. Weasley znalazł się natychmiast przy nim,
ściągając mu jednocześnie z włosów przypiętą klamerkę i wsadzając ją do
kieszeni fartucha laboratoryjnego.
-
Nie żal ci? – zapytał, na co Draco zerknął na niego z początku z niezrozumieniem,
ale po chwili odwrócił wzrok, krzyżując jednocześnie ręce na klatce piersiowej
i układając jedną nogę na pręcie między nóżkami stołka umieszczonym mniej
więcej w połowie wysokości mebla. Nie było mu bowiem żal, było mu
najzwyczajniej w świecie wstyd, że nie potrafi żałować kolegi, z którym znał
się i zadawał tak długo, teraz zaś nie jest w stanie wykrzesać z siebie chociaż
minimalnego współczucia.
-
Czego? – żachnął się w odpowiedzi arystokrata. – Jeśli nie pracujesz na coś od
samego początku, nie oczekuj cudów, gdy jest już za późno.
-
Co racja, to racja – zgodził się Ron, opierając się o stół, przy którym
siedział zmarkotniały arystokrata. – Nic też nie wskazywało, że chciał się
leczyć. Wiesz, że był anonimowym alkoholikiem?
-
W takim razie Granger musiała się z nim często widywać – wymamrotał, na co
Weasley westchnął głośno, szturchając go ostentacyjnie w ramię.
-
Hermiona nie jest alkoholiczką – powiedział stanowczo, jednak nie przekonał
Dracona, a nawet wyglądał, jakby sam miał co do tego stwierdzenia wątpliwości.
– Zresztą ona nie pija whisky.
-
Zauważyłem, że lubuje się w wyrobach wino podobnych. – Głos Malfoya był szorstki
i ociekający cynizmem, ale z racji tego, że Ron był w pełni przyzwyczajony do
niezwykle barwnego tonu rozmówcy, nie zwrócił na niego większej uwagi.
Wyciągnął z kieszeni fartucha różdżkę i przywołał wyniki badań, które udało mu
się to tej pory przeprowadzić, a także stertę sporządzonych notatek, w których
aż roiło się od przekreśleń, adnotacji i słów wyróżnionych charakterystycznym
mazakiem w kolorze fluorescencyjnej żółci; przeglądał niespiesznie kartki,
kręcąc się po pomieszczeniu, a Draco co rusz zerkał w jego kierunku, jakby
czekał, aż się do niego znów odezwie. W rzeczywistości denerwowało go, że
Weasley należy do grupy ludzi, którym lepiej myśli się w ruchu, w skutek czego
z wielkim trudem znosił dźwięk szurania butami po posadzce i ciche mamroty pod
nosem.
-
Goyle pił dużo w Hogwarcie? – zapytał ni z tego ni z owego, na co lewa brew
blondyna uniosła się nieznacznie ku górze.
-
Czemu pytasz?
-
Próbuję nakreślić ramy czasowe, w którym zaczęła rozwijać się marskość –
odparł, przekładając kolejne strony zapisków. – Według moich obliczeń musiał
zacząć co najmniej w ostatniej klasie.
-
Niewykluczone, że wcześniej. – Arystokrata podniósł się z krzesła i podszedł do
rudego, zaglądając mu w notatki, jednak szybko się cofnął, widząc niechlujne i
stosunkowo nieczytelne pismo patologa. W ostatnim momencie powstrzymał się
przed grymasem niezadowolenia i oburzenia, ponieważ jeszcze nigdy wcześniej nie
spotkał się podobnymi bazgrołami. Możliwe, że dlatego, iż nigdy w życiu nie
miał w rękach pergaminów, na których pisali Crabbe czy Goyle. – Na czwartym
roku alkohol w pokojach Slytherinu był na porządku dziennym.
-
Czternaście lat?! – wrzasnął niemal Ron, obracając się gwałtownie ku Malfoyowi,
który odsunął się od niego, gdyż rudzielec praktycznie się do niego przylepił.
Otrzepał materiał golfu z niewidocznych paprochów i oparł się o szafy stojące
pod ścianą pomieszczenia.
-
Racja, wy świętowaliście czekoladowymi żabami – mówiąc uśmiechnął się
złośliwie, splatając ręce na klatce piersiowej. – Wiem, że pił ze Ślizgonami,
jednak ile, nie jestem w stanie określić, ponieważ nigdy nie uczestniczyłem w
ich zabawach.
Weasley
spojrzał na rozmówcę z miną ewidentnie wyrażającą głęboką wątpliwość, a nawet
jakby chciał powiedzieć „uważaj, bo ci uwierzę”; niestety, choć w wieku prawie
trzydziestu lat ciężko było się do tego przyznać, Draco nie pijał alkoholu; na
palcach jednej ręki był w stanie policzyć, ile razy jego usta przyjęły paskudne
płyny, w których większość kolegów i koleżanek doszukiwała się wykwintnych
smaków, włączając w to oczywiście incydent z Potterem; wino, piwo, czy kolorowe
drinki określane mianem „babskich” w jego mniemaniu były zwyczajnie obrzydliwe
i z tego prostego powodu nie chciał mieć z nimi do czynienia, tak samo jak z kawą
czy papierosami. Kiedy w Slytherinie trwała w najlepsze jakaś impreza, on wolał
bawić się bez wspomagaczy, jeśli już się na jakiejś pojawił, a najlepiej mu
było samemu, z dala od wszechobecnego rozgardiaszu, tyle że zawsze znalazł się
ktoś, kto zatrzymywał go w pokoju wypełnionym pijanymi i napalonymi
nastolatkami.
Odchrząknął
znacząco i przestąpił z nogi na nogę, wyrywając się z przebłysków fatalnych
zabaw, w których musiał brać udział w szkole. Ron spoglądał na niego zza
naręczy papierów, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że Malfoy skrzętnie coś przed
nim ukrył, jednak wolał nie drążyć tematu.
-
Tak czy owak, jego wytrzymałość i zdolność regeneracji jest imponująca, nawet
jak na tak młody wiek.
-
Przyjmował jakieś eliksiry wzmacniające? – To, co przed chwilą powiedział
Weasley było na tyle interesujące, że Draco rzeczywiście zaciekawił się
wynikami przeprowadzonych przez rudego badań. Nie był ignorantem medycznym,
jednakże z bólem musiał, a raczej nie musiał, dopóki ktoś by go o to nie
zapytał, przyznać się, że Ronald znacznie przewyższa go w tej dziedzinie. Dlatego
tym bardziej pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o przypadku Goyle’a, mając
jednocześnie nadzieję, że uda mu się zrozumieć, co pchnęło poronionego na
umyśle mordercę do zabicia kolejnego czarodzieja.
-
Organizm czarodzieja zbudowany jest podobnie i działa niemal tak samo, jak
organizm statecznego mugola, jednak w naszych ciałach i narządach występują
pewne różnice, przede wszystkim dysponujemy komórkami odpowiedzialnymi za
gromadzenie magii. – Arystokrata przytaknął głową i dalej wsłuchiwał się w ciąg
słów Weasleya, który momentalnie znalazł się w swoim żywiole, a jeszcze większą
radość czerpał z faktu, że stoi przed nim osoba, która rozumie to, co do niej
mówi i nie ignoruje jego spostrzeżeń. Przynajmniej tak sobie wmawiał, patrząc
na słuchającego go z niebywałą atencją blondyna. - Poziom energii magicznej
występującej w organizmie ma wpływ nie tylko na nasze zdolności, ściśle
współpracuje on ze wszystkimi układami i ma ogromne znaczenie dla procesów
zachodzących w ciele. Dzięki tym komórkom nasze organy posiadają lepszą
zdolność odnowy, jak na przykład wątroba czy płuca, jednak czarodziej
czarodziejowi nierówny.
-
Dokładnie? – Uśmiechnął się delikatnie na pytanie Malfoya, transmutując stojącą
na stole kolbę w białą tablicę, na której różdżką zaczął kreślić równania
połączone z odpowiednim indeksem i grupą krwi. Draco nie przestawał obserwować
jego poczynań, jednocześnie zauważając, że w kieszeni fartucha laboratoryjnego
migocze dziwne niebieskie światełko, jednak nie potrafił określić jego źródła,
przez co trudniej było mu skupić się na tym, co rudy do niego mówi.
-
Czarodzieje o indeksie magicznym mniejszym niż alfa mają ograniczone możliwości
szybkiej regeneracji. Grupa o indeksie omega praktycznie nie posiada ich w
ogóle, co znaczy, że są niemal na identycznym poziomie, co mugole, a co za tym
idzie ich komórki magiczne potrzebują o wiele więcej czasu, żeby mogły się
odtworzyć. – Wskazał na leżące na stole ciało denata, by następnie otoczyć
czerwoną linią grecką literę alfa zapisaną na samej górze magicznej tablicy. - Organizm
Goyle’a był tak wyniszczony, że normalnie już dawno powinien leżeć w piachu,
jednak ten zaskakująco długo utrzymał się przy życiu, co może jedynie oznaczać,
że był czarodziejem pełnej krwi, gdyż w innym wypadku jego komórki nie
nadążałyby z regeneracją. Przynajmniej częściową, bo i tak nie dałyby rady
pozbyć się wszystkich choróbstw, które w sobie zgromadził.
-
W jakim czasie przebiega rekonstrukcja komórek w organizmie czarodzieja? –
zapytał Draco, przyglądając się wykresom i jednocześnie starając się nie
zwracać uwagi na świecącą się niebieską lampkę, która nie tyle go
dekoncentrowała, co intrygowała.
-
Grupy alfa regenerują się błyskawicznie. W normalnych warunkach, takich, jakie
posiada organizm mugola, w zależności od stopnia uszkodzenia, wątroba
potrzebuje na regenerację od kilku do kilkunastu tygodni. – Ron zapisał liczby
pod odpowiednim indeksem, postukując następnie w dalszą część rozpisanej mapy.
- W przypadku alf proces ten skraca się dzięki wysokiej ilości komórek
magicznych do kilku dni. Bety nie tak szybko, ale są w stanie w miarę krótkim
czasie dojść do siebie. Z omegami jest najgorzej, gdyż ich organizm traktuje komórki
magiczne jako intruzów, blokując proces regeneracyjny, który byłby zbliżony do
grup o wyższym indeksie.
-
Czyli im większa ilość komórek o ładunku magicznym, tym rekonstrukcja przebiega
szybciej? – Dosłownie przez sekundę wydawało mu się, że przez twarz Weasleya
przebiegł wyraz niezadowolenia, a może bardziej rozczarowania. Nie przejął się
jednak za bardzo i podparł podbródek na ręce, którą ułożył na drugiej,
spoczywającej w miejscu, gdzie znajduje się przepona.
-
No nie tak do końca – odparł patolog, pogrubiając wypisane na tablicy nazwy
grup krwi. - Wpływ na proces regeneracyjny ma nie tylko ilość komórek, ale
także grupa i współczynnik krwi, rodzaj i powód uszkodzenia, oraz ogólny stan
organizmu. Grupy A, B oraz AB o współczynniku Rh ujemnym są stosunkowo rzadkie,
tym bardziej w świecie czarodziei, więc ich posiadacze muszą szczególnie
uważać, gdyż narażeni są na większą ilość chorób, niż pozostali, co przekłada
się na generalny stan ich zdrowia.
Malfoy przytaknął
głową, a Ron zaczął wypisywać nazwy chemicznych związków i odpowiadające im
równania, aż zabrakło mu miejsca, przez co musiał zrezygnować z dalszego
tłumaczenia przy użyciu grafów.
- Co się tyczy
uszkodzeń, organizm czarodzieja powinien unikać nadużywania substancji, które
znacznie osłabiają jego komórki magiczne. Mowa tu o wyrobach mugoli, głównie o
alkoholu wysokoprocentowym, a także substancjach psychoaktywnych, czy nawet
pospolitym tytoniu. – Zaznaczył wymienione wcześniej produkty, a blondyn
kolejny raz przytaknął beznamiętnie głową. Mimo wszystko Ronald wyglądał, jakby
znalazł się w siódmym niebie; nikt mu nie przerywał, był zainteresowany tym, co
ma do powiedzenia, a nawet więcej, rozumiał wszystko, a przynajmniej większość
poruszonych kwestii, jednocześnie nie poganiając go ku szybszemu końcowi
wykładu. - Nie chodzi o to, że są one generalnie złe i niepożądane, ale na
nasze ciała działają wyjątkowo szkodliwie, obniżając między innymi odporność,
jednak przede wszystkim chodzi o to, że blokują one niejako rekonstrukcję.
Arystokrata uniósł
odrobinę wyżej głowę i z włożonymi do kieszeni spodni rękami zbliżył się ku
rozmówcy, nie odrywając wzroku od doszczętnie zamazanej tablicy; cyfry, nazwy,
znaczenia i wiązania mieszały mu się w głowie, jednak rozumiał, co Weasley do
niego mówił i wyciągnął z jego słów znacznie więcej, niż sam siebie
podejrzewał. Z jednej strony było to godne podziwu, a z drugiej odrobinę
przerażające, gdyż zaczął zdawać sobie sprawę, jak wiele ma wspólnego z
patologiem, a to bynajmniej było mu nie w smak.
-
Goyle doprowadził się do stanu kompletnej bezużyteczności zdrowotnej, przy czym
dzięki wysokiej liczbie komórek magicznych był zdolny szybko niwelować skutki picia
nadmiernej ilości alkoholu, a tym samym opóźnić postęp chorób. – Tym razem to
Ron przytaknął głową, jednak uczynił to ze znacznie większym uznaniem, niż
spoglądający beznamiętnie na nazwy grup krwi Malfoy. - Zatem nie mógł
przyjmować wyrobów mugolskich, które zakłócają proces regeneracji. Jego grupa
krwi też musiała być dość pospolita.
-
Grupa 0 o współczynniku dodatnim, mówiąc ściślej – rzekł rudy, zerkając na
pokiereszowane truchło rozłożone na stole kilka metrów dalej. Draco jednak nie
odpowiedział, nawet nie spojrzał na rozmówcę, zagłębiając się myślami w powód
morderstwa Goyle’a; jaki był sens w dobijaniu dogorywającego? Gregory nie
nadawał się do niczego, był ledwie poruszającym się szkieletem przyodzianym w
olbrzymią masę tłuszczową, prawdopodobnie nawet przebrnięcie przez schody
stanowiło dla niego nie lada wysiłek i pozbawiało mnóstwa energii; czym zatem
ta życiowa poczwara, niedołęga i największy okaz głupoty, jaka jeszcze nie
stąpała po ziemi, zawiniła komuś, że potraktował ją tak, jak Zabiniego? Tu
Draco zaczął zastanawiać się nad spoiwem dwóch zabójstw; Blaise był wpływowym
człowiekiem, więc oczywistym było, że miał wrogów i ktoś mu źle życzył, jednak
Goyle daleki był od posiadania jakichkolwiek koneksji, jego morderstwo nie
miało prawa przynieść światu profitów, choć rzeź na bankowcu również tego nie
zrobiła; czuł w kościach, że obie sprawy coś łączy i to nie tylko osoba
zabójcy.
Spojrzał
w kierunku zwłok, przechylając odrobinę głowę i mrużąc oczy, jakby mocne i
zimne światło sączące się z lamp mocno go raziło.
-
Skoro i tak by umarł, po co ktoś zadał sobie tyle trudu i urządził cały ten
teatrzyk? – Odbijające się głośnym echem w głowie pytanie wypłynęło z lekko
rozchylonych ust, a mężczyzna momentalnie zapragnął ugryźć się w język, że
poruszył niewygodny temat. Nie miał ochoty siedzieć dłużej w kostnicy, a tym
sposobem utrudnił sobie jedynie jej szybsze opuszczenie, gdyż Ron utkwił w nim
zaciekawiony wzrok, drapiąc się po kilkudniowym zaroście odznaczającym się na
bladej cerze pokrytej sporą ilością piegów.
-
Może się komuś naraził? Długi czy coś – odrzekł, ale sam nie wierzył, że
skatowany nieboszczyk mógł mieć jakieś problemy finansowe, a z pewnością nie
takie, by zginąć w spektakularny sposób. Był na to zwyczajnie za mało
inteligentny.
-
Goyl był równie bystry, co woda w toalecie. Przez tę wyjątkowo pustą głowę, w
której wiatr hulał i piszczał, nigdy nie przeszedłby pomysł wzięcia pożyczki.
Nie mówiąc już o tym, że sam miałby na niego wpaść. – Słowa Malfoya ociekały
ironią i brakiem szacunku, do którego Weasley powinien być już przyzwyczajony,
jednak wciąż z trudem i niedowierzaniem przychodziło mu wysłuchiwać
pejoratywnych określeń, jakimi arystokrata darzył swych kolegów z Hogwartu.
Owszem, jest nieprzyjemny i raczej zwiewa i powiewa mu, co ktoś sobie o nim
pomyśli, ale raczej nie na tyle, by obrażać znajomych na prawo i lewo. Choć w
sumie Malfoy to Malfoy, nie w sposób odgadnąć, co i kto ma dla niego jakąś
wartość.
Patrząc
na obojętny wzrok blondyna przesuwający się po okaleczonym ciele, Ronald
zrozumiał, że mężczyzna naprawdę nie jest zainteresowany losem, jaki spotkał
Goyle’a; był równie jałowy, co pustynia, jednak na niej można było znaleźć
chociaż piasek, w spowitych pustką tęczówkach arystokraty nie było niczego,
nawet malutkiego ziarenka; przypomniał sobie, o czym mówiła mu kilka dni
wcześniej Hermiona, jakby Draco miał coś wspólnego, a z pewnością wiedział
więcej o dokonanych dwóch morderstwach; Ron posunął się nawet do twierdzenia,
że i trzech. Ginęli Ślizgoni, ale to nie miało tak dużego znaczenia, jak fakt,
że wszyscy byli jakoś powiązani z Malfoyem, czy to krwią, czy zwykłą
znajomością; istotnym było również, że wszystkie egzekucje zaczęły się, kiedy
arystokrata wyszedł na wolność. Choć osobiście nie wierzył, że chłopak może być
sprawcą, tak panna Granger miała znacznie więcej podejrzeń, jednak wszystkie
one nie znajdowały poparcia w zebranych dowodach i tylko to chroniło ją od
wydania mylnego, według Weasleya, wyroku na mężczyźnie. Jednak co by zrobił,
gdyby okazało się, że to Draco jest winowajcą?
-
Jest jeszcze jedna możliwość, którą rozważam od morderstwa Zabiniego – odezwał
się cicho, bacznie obserwując reakcję blondyna, ale ten nawet nie drgnął, a
sądził, że obudzi się w nim choć minimalne oburzenie. – I nie tylko ja.
-
Cokolwiek powiedziała ci Granger, nie mam z tymi sprawami nic wspólnego –
odparł miarowo arystokrata, przenosząc niespiesznie wzrok na stojącego tuż obok
rozmówcę. Ron w pustych oczach nie widział kłamstwa, nie dostrzegał też złości,
ale zaskoczyło go, że Malfoy tak szybko skojarzył, o kim mówił. Mógł mieć na
myśli każdego, Harry’ego czy choćby Percy’ego lub każdą inną osobę z
Ministerstwa, jednak on idealnie wycelował w Hermionę, co zaintrygowało, a
zarazem wzbudziło podejrzenia w rudym.
-
Odstawmy wszystko na bok i spójrzmy logicznie – zaproponował, wsadzając ręce do
kieszeni fartucha.
-
Nie – odparł hardo Draco, kładąc rękę na brzegu metalowego stołu, na którym
rozpościerały się zwłoki Gregory’ego.
-
Dlaczego?
-
Bo nie chcę. – Weasley dostrzegł, że z każdym kolejnym pytaniem i odpowiedzią,
mężczyzna zaciska mocniej palce, aż w końcu pobielały mu kłykcie, a szczęka
była tak napięta, jakby szykował się na bolesne uderzenie. I po tym wiedział,
że Draco coś przed nim ukrywa, coś, czego się wstydzi i nie chce pozwolić, by
ktoś dostrzegł jego słabość.
-
Bo się boisz – odezwał się po chwili, na co spuszczona nieznacznie głowa
arystokraty uniosła się gwałtownie, a w srebrnych tęczówkach Ron dostrzegł nie
tylko poirytowanie, ale także potwierdzenie wcześniejszego stwierdzenia.
-
Nie boję się! – krzyknął na całą kostnicę Malfoy, odrywając ręce od brzegu
stołu, a dłonie lekko mu się trzęsły, co nie uszło uwadze stojącego spokojnie
obok czarodzieja. Pierwszy raz od zwolnienia z więzienia widział w nim taką
reakcję, pierwszy raz nagromadziło się w nim tyle emocji, że nie potrafił ich w
sobie zdusić, a przede wszystkim, pierwszy raz Draco był szczery, choć
wypowiadane słowa kompletnie temu przeczyły. - Nie chcę do nich wszystkich
wracać! I przestańcie razem z Granger próbować podnieść mnie na duchu! Rzygać
mi się od tego już chce.
-
Hermiona jest twoją kuratorką, to normalne, że się tobą przejmuje.
-
Wyświadcz mi przysługę i powiedz jej, że ma iść w diabły i dać mi w końcu
święty spokój – odwarknął, wieńcząc wypowiedź cynicznym uśmieszkiem i odpychając
się lekko od stołu. Zabrał wyniki przeprowadzonego egzaminu z blatu i wręczył
je Ronowi, który nawet nie spojrzał na wciśnięty do ręki przedmiot. – Oddaj jej
to w moim imieniu. I nie pytaj dlaczego, po prostu to zrób.
-
Uciekanie przed nią nic ci nie da – oznajmił tonem znawcy patolog, odkładając
teczkę obok ciała i przyglądając się stojącemu w wyjściu arystokracie.
Przysiągłby, że przez napiętą twarz przez moment przebiegło coś na kształt
smutku, ale po chwili zginęło za ponurą i hardą maską obojętności, z którą
Malfoy wszystkim się pokazywał. – Prędzej czy później wyczuje, że coś…
-
Gdyby mnie to obchodziło, pewnie sam bym się do niej zgłosił – odpowiedział,
wsadzając powoli ręce do kieszeni – jednak posiadam ten komfort, że mam w
nosie, co Granger sobie o mnie myśli. Nie interesuje mnie to i przestań pchać
się tam, gdzie cię nie proszą, rudy wrzodzie na siedzeniu.
Blondyn
zniknął w tym samym momencie, co skończył krótką, acz dotkliwą tyradę, jednak
nie dla Rona, ale dla niego samego, co chłopak zdążył już dawno zauważyć. Nie
wszystko szło według zamiarów arystokraty, prawdę mówiąc nic nie układało się
według założeń, bo chociaż pokazywał się wszystkim od pasywnej strony, to w
rzeczywistości nie był obojętny na opinię ludzi, a już z pewnością nie na
zdanie Hermiony. I cieszył się, że dostrzegł w nim ten płomyczek specyficznej
sympatii do kasztanowłosej przyjaciółki, jednak jednocześnie bał się, że były
to wyłącznie zwykłe urojenia.
†††
Nowy
tydzień zaczął się równie tragicznie, co zakończył stary. Przygnębiająca wieść
o śmierci Ministra rozniosła się po świecie czarodziejów, a tym samym ogromny
smutek zagościł w sercu każdego przedstawiciela magii; w tym natłoku
wszechobecnej rozpaczy na próżno było szukać choćby promyka radości, co
rozjaśniłby szare i słotne dni, mimo że za oknami można było dopatrzyć się
pierwszych tchnień przybywającej wiosny. Życiem bowiem rządzi paradoks – kiedy
trzeba się radować, zsyła pożogi, ulewy i gradobicia, a w momentach głębokiego
żalu każe cieszyć się błękitnym niebem i otulającym twarz gorącym słońcem;
sprzeczność ta dotknęła każdego, a przynajmniej tak się wydawało, patrząc na
pogrążone w żałobie oblicza pracowników Ministerstwa. Wyjątkiem była niestety
panna Granger.
Kingsley
Shacklebolt nie zasługiwał na zwyczajny, tradycyjny pogrzeb i prawdopodobnie
zdawały sobie z tego sprawę tylko dwie osoby; głowa państwa czarodziejów nie ma
prawa zostać pochowana w ciszy i bez nagonki medialnej, taka skromna
uroczystość przyniosłaby hańbę nie tylko zmarłemu, ale i całej społeczności
magicznej; najlepiej wiedział o tym Percy, a zaraz po nim Hermiona, która
została o owym fakcie uświadomiona przez przełożonego następnego dnia po
wieści, iż Minister na zawsze opuścił ich świat; nie spodziewała się jednak, że
rudy wypłosz podejdzie do pogrzebu z takim zaangażowaniem i niejako pasją.
Weasleya charakteryzowały bowiem liczne wady, ale wśród nich, niczym samotna
gwiazda na czarnym firmamencie, majaczyła jedna zaleta, jaką była niesamowita
zdolność gospodarowania czasem, a co za tym idzie, również przestrzenią czy
funduszami, choć o te Ministerstwo raczej nie miało się co martwić. Wystarczył
mu zaledwie dzień na sporządzenie rzetelnego planu pochówku, a po oficjalnym
oświadczeniu wygłoszonym na zebraniu ze wszystkimi pracownikami rozdał każdemu
z szefów departamentów mały skoroszyt, w którym co do minuty rozpisał
uroczystość pogrzebową Kingsleya. Notes zatem, choć nie grzeszył wielkością,
posiadał w sobie setki punktów i odpowiadających im podpunktów, te zaś należyte
adnotacje, a liście długo nie było końca; wszystko zostało uwzględnione w
najmniejszych szczegółach, włącznie z wliczeniem możliwych opóźnień; między
innymi można się było natknąć na obszerny punkt, w którym na części, a raczej
minuty, rozebrano główne obchody odbywające się w ministerialnej sali
bankietowej, to jest pożegnanie Ministra przez pracowników, uroczyste mowy
najważniejszych przedstawicieli świata czarodziejów, aż do widowiskowego
spalenia ciała Shacklebolta na oczach zgromadzenia, a co ciekawe i głupie
zarazem, przynajmniej według Hermiony, w planie znalazło się również miejsce
dla symbolicznej minuty ciszy. Jedynie ostatnia strona każdego zeszyciku
zawierała inne informacje, odpowiednio dobrane do danego przedstawiciela
wydziału; panna Granger mogła poszczycić się poleceniami zabezpieczającymi
mającymi na celu zapewnienie bezpieczeństwa uczestnikom pogrzebu, co i tak
wpisywało się w jej codzienne obowiązki, więc nie była specjalnie zdumiona,
widząc dopiski Percy’ego w jej osobistym skoroszycie, nie ukrywała jednak, że
spodziewała się po nim jakiegoś większego polotu. Czytając ogólny plan nie
mogła sobie odpuścić kilku bezczelnych parsknięć śmiechem rozchodzących się po
pustym domu oświetlonym jedynie małą lampką wiszącą na ścianie w salonie;
skrupulatność owszem, jak najbardziej podobała jej się, ale nie paranoja, w
którą wpadła ruda wiewiórka, wyliczając głowom zagranicznych przedstawicieli
świata magii ich czas na przemówienia ku czci nieżyjącego Kingsleya; bo niby
jak chciał rozwiązać ewentualne przeciągnięcia, wykraczające poza margines
dopuszczalnego opóźnienia? Zamierzał siłą ściągnąć ich z mównicy? Hermiona nie
wyobrażała sobie, że wszystko pójdzie jak po maśle, czyli według założeń
Weasleya, to po prostu nie miało prawa się udać; już nie chodziło o sztywne ramy,
w których Percy obsadził każdego z osobna, ale o zwykłą autentyczność wobec
społeczeństwa, które narzuconej reżyserki nienawidzi tak samo, jak nagłych
zmian wprowadzanych bez uprzedzenia w życie; czarodzieje są zbyt konserwatywni
i nie przystaną na, jakby nie patrzeć, nieco zmodernizowaną wersję pochówku,
tym bardziej tak szanowanej osoby, jaką był Shacklebolt, choć może huczna i
obfita stypa zdoła wynagrodzić im wcześniejsze niezadowolenie. Pozostając w
temacie jedzenia, w tej kwestii podła gadzina również wykazała się sporą
kreatywnością; z tego co wiedziała, a raczej podsłuchała na korytarzach, na
stołach miały królować głównie tradycyjne brytyjskie potrawy, natomiast karta
dań, notabene również umieszczona w notatniku z rozpiską, jakoś daleka była od zwyczajowych
angielskich przepisów, bo według niej kremowa zupa szparagowa czy kaczka po
pekińsku nawet nie leżały obok faggotu
czy polędwicy wołowej z dodatkiem grzybów i pasztetu zapiekanej w cieście; może
i nie jest zbyt dobrą kucharką, może i udało jej się nie raz spalić jajecznicę,
ale czytać umiała, a przede wszystkim pamiętała obiady serwowane w rodzinnym
domu czy u Weasleyów, w czasach gdy dość często zaglądała do rudej familii, a
tam z pewnością z tradycyjną kuchnią miała do czynienia, natomiast dania
wybrane przez Percy’ego ze zwyczajowym brytyjskim jedzeniem nie miały
praktycznie nic wspólnego. Ale cóż, w końcu wszystkim nie da się dogodzić, a
przynajmniej tak sobie mówiła, dopóki nie przekonała się, jak łatwo można
manipulować poglądami społeczeństwa i dopasowywać je do własnych potrzeb.
Pogrzeb
zaplanowano na sobotę, a im bliżej szopka się zbliżała, tym panna Granger miała
coraz częstsze napady migreny i osłabienia psychicznego; nie tylko rudy
przełożony nie dawał jej spokoju, ale i wszyscy inni, którzy odważyli się do
niej podejść, a wśród nich przodował oczywiście Ron, zasypujący ją bez ustanku
nowymi faktami w sprawie śmierci Goyle’a; jak po wcześniejszych morderstwach
była w stanie położyć się spać i dać sobie na wstrzymanie przynajmniej we śnie,
tak po tym incydencie powieki nie chciały się do siebie w ogóle kleić, w skutek
czego chodziła niewyspana, podenerwowana, ale przede wszystkim bardzo
zaniepokojona. Nie można było nie zauważyć, że dwa, a może nawet i trzy
bestialskie zgony są dziełem tej samej osoby, zbyt dużo je łączyło, żeby mieć
jakiekolwiek wątpliwości, jednak kolejne odkrycia nic jej nie dawały, a nawet
przeszkadzały w dojściu do sprawcy, którego – powiedzmy do w końcu otwarcie –
zaczęła się pomału obawiać. Wielokrotnie nakazywała sobie spokój, byleby tylko
nie wpaść w błędne koło, z którego później bardzo trudno się wydostać; nie
lubiła kierować się przeczuciem, potrzebowała twardych dowodów, by wydać osąd,
a jednak w tym przypadku było zgoła inaczej i nawet się nie skrzywiła, gdy
odstręczająca myśl przechodziła jej raz za razem przez gotującą się od nadmiaru
informacji głowę. Przeraziła się swym wypaczonym sumieniem, gdy siadając do
protokołu śmierci Goyle’a bezkarnie zawyrokowała, że Malfoy jest mordercą, gdyż
potwierdzeń miała aż w nadmiarze, jednak jej przemęczony umysł kompletnie
wymazał istnienie poważnych nieścisłości, z którymi zaznajomił ją dopiero
Ronald broniący arystokraty za każdym razem, gdy powiedziała o nim coś
nieludzkiego; trudno było przyznać się przed sobą, że osobiste urazy do Dracona
przysłoniły jej trzeźwe patrzenie na sprawę, jednak zdecydowanie łatwiej było
żyć z nadszarpniętą dumą, niż z niesprawiedliwym wyrokiem na sumieniu. Jednak
dopiero niedawno odkryła, co popchnęło ją ku takiemu osądowi, a mianowicie próba
rehabilitacji własnych przewinień, za które nie chciała ponieść
odpowiedzialności. Żyła bowiem z przeświadczeniem, że gdyby bardziej pilnowała
mężczyzny, nie doszłoby do serii morderstw, a to założenie z góry było skazane
na porażkę; wiedziała aż za dobrze, że nawaliła, bo pozwoliła na pełną swobodę
człowiekowi, do którego nie powinna mieć ani grama zaufania; musiał minąć
miesiąc, żeby zaczęła interesować się Malfoyem, co się z nim dzieje, jak sobie
radzi, a i tak były to tylko płytkie przemyślenia przepływające raz na jakiś
czas przez głowę; musiał sam się u niej zjawić, musiał sam się do niej
pofatygować, żeby uświadomić jej, że wciąż żyje i w jakikolwiek sposób powinna
się nim zająć. A ona jak głupia, niczym skończona idiotka pozwoliła mu robić to,
na co miał ochotę, mało tego, umożliwiła mu pracę u swojego boku, bo jak istna
kretynka wierzyła, że mężczyzna za wszelką cenę chce się zmienić i nie zrobi
niczego złego. Tak właśnie myślała jeszcze kilka dni temu, dopóki Ron nie
powiedział jej, że jest czystą hipokrytką, chcąc obarczyć winą arystokratę
tylko dlatego, że już na samym początku odpuściła sobie i jemu, a najłatwiej
jest wyrokować nad kimś, kogo się zupełnie nie zna. I miał rację. Nie wie nic o
Malfoyu i nie zrobiła niczego, żeby to zmienić. Ból porażki był zatem podwójnie
dokuczliwy; chciała go poznać, ale jednocześnie wolała trzymać się na dystans i
czekać, aż on pierwszy zapuka do jej drzwi, tylko że on już to zrobił, wchodził
do jej pogmatwanego życia nie raz, a on dalej stała przed jego mieszkaniem,
nawet nie siląc się na oznajmienie gospodarzowi, że czeka na niego na zewnątrz.
Bała się jednak jednego, mianowicie, że jest już za późno na jakąkolwiek
poprawę, że nie zdążyła zrobić w porę tego kroku, który przybliżyłby ją do
Dracona nawet minimalnie, przez co nie wiedziała czy jest jeszcze dla niej
jakaś szansa. I wielokrotnie zadawała sobie to samo pytanie: czy jest jeszcze
sens próbować?
Potworny
ból głowy bombardował ją od samego rana; był tak nieznośny, że musiała przerwać
trening, żeby nie zwariować z rozsadzającego czaszkę tępego obijania, jakby
mózg telepał jej się na wszystkie strony i zrobiony był z ołowiu. Środki
przeciwbólowe, które nosiła ze sobą od tygodnia nic już nie dawały, a nawet
miała wrażenie, że pogarszają jedynie dokuczliwości. Nie miała zatem innego
wyboru, jak zapytać Rona, czy ma jakieś silniejsze proszki, które pomogłyby chociaż
przetrwać sobotę, kiedy zjedzie się cała światowa śmietanka towarzyska, by
pożegnać zmarłego Ministra Magii. Rzadko bywała w prosekturze, praktycznie
pojawiała się tam tylko wtedy, gdy od dłuższego czasu nie mogła się
skontaktować z przyjacielem, który cechował się nieznośną tendencją do
przekładania pracy nad życie osobiste i zaszywał się z nieboszczykami na długie
godziny, a nawet dni w wychłodzonych laboratoriach i kostnicach, gdzie było
jeszcze zimniej; nie przeszkadzało jej pomieszczenie czy „towarzystwo”, jednak
nie lubiła marnować czasu na latanie po całym Ministerstwie tylko po to, żeby
sprawdzić, czy rudy jeszcze żyje, czy już zdążył położyć się w jednej z lodówek
razem ze „znajomymi”. Dziś jednak nie miała za bardzo wyboru, a kiedy dotarła
wreszcie do prosektorium, kamień spadł jej z serca, gdy dostrzegła Rona
babrającego się w brzuchu rozłożonego na stole sekcyjnym Goyle’a, jakkolwiek
obrzydliwie i nienormalnie to brzmi.
-
Daj mi jakieś prochy, bo łeb mi zaraz trzaśnie – odezwała się bez zbędnych
formalności do przyjaciela, opadając na najbliższe wolne krzesło zastane na
drodze do bocznego stolika, na którym następnie oparła łokieć, a na ręce
dudniącą od tępego bólu głowę.
-
Jakie prochy? – zapytał nieprzytomnie Ron, przyglądając się uniesionemu na
wysokość twarzy fragmentowi jelita, na widok którego Hermionie momentalnie
zrobiło się sucho w ustach.
-
Na ból głowy. Jest nie do wytrzymania – dodała, czując nową falę uderzeń
rozchodzącą się po czaszce, przez co skrzywiła się, jakby zjadła przed chwilą
starą czekoladkę ze sfermentowanym nadzieniem.
-
Głowy – powtórzył mężczyzna, przekładając jelito między rękami. Nawet nie
zerknął w kierunku przyjaciółki cierpiącej katusze na niewygodnym taborecie w
kącie sali, do której ledwo docierało światło znad stołu sekcyjnego. Dopiero po
dłuższej chwili odłożył fragment przewodu pokarmowego z powrotem do jamy
brzusznej i z entuzjazmem ściągnął czarne rękawiczki z charakterystycznym
plaśnięciem gumy. – Sorka, nie mam takich rzeczy.
-
A cokolwiek? – dopytywała panna Granger z nadzieją, że jednak otrzyma jakąś
pomoc. – Eliksir też się nada.
-
Ale ja nie mam takich rzeczy – odparł, podchodząc do szafki, z której wziął
brązową teczkę, a następnie wręczył ją kobiecie. – Mogę zaparzyć ci ziółek.
-
Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić te ziółka. – Wyszarpała mu niemal dokumenty z
ręki, przez co Ron zaśmiał się cicho pod nosem, a na widok eleganckiego, schludnego
i pochyłego pisma głowa zaczęła boleć ją jeszcze mocniej w akompaniamencie
nerwowych uderzeń serca, jakby zaraz miała dostać zawału. Odrzuciła teczkę na
stolik, rozmasowując skronie, jakby miało jej to w czymkolwiek pomóc. –
Oszaleję zaraz.
-
Stres? – Zerknęła na rudego spod byka, by następnie odchylić głowę do tyłu i
wypuścić głośno powietrze z płuc. Dopiero teraz poczuła charakterystyczny,
obrzydliwy zapach zgnilizny roznoszący się po laboratorium. Zaczęła się
zastanawiać, czy ma już tak wyprane z odruchów wszystkie zmysły, bo skupiły się
na jednej dolegliwości, że nie poczuła wcześniej odoru wydobywającego się z
ciała denata.
-
I pewnie wszystko, co z nim związane – odpowiedziała wstając i przecierając
zmęczone, podkrążone oczy, które w miałkim świetle wyglądały iście
przerażająco. Na szczęście Ron nie komentował jej wyglądu, czego dziś
prawdopodobnie by nie zniosła, a z czego mężczyzna doskonale zdawał sobie
sprawę i pewnie tylko dlatego nie prawił jej kazań o zdrowiu oraz o tym, jak
bardzo je sobie niszczy poprzez kompletny brak snu. Chcąc nie chcąc wzrok
powędrował w kierunku brązowej teczki leżącej na stole, a serce praktycznie
podjechało do gardła, przez co musiała porządnie odchrząknąć, przy okazji
pozbywając się zalegającej w gardle wydzieliny. – A ten co? Sam nie może mi
tego oddać?
Wskazała
głową na dokumenty, czego od razu pożałowała, gdyż ciężki ból powrócił, a nawet
się nasilił, przez co nie bardzo zwracała uwagę na to, co przyjaciel do niej
mówi. W tym momencie interesował ją jedynie skuteczny sposób na pozbycie się
nieznośnego tętentu koni urządzających wyścigi w środku czaszki.
-
Spieszył się i mi to zostawił. Chyba dzisiejszy egzamin poszedł lepiej, bo był
nie w humorze. – Przyglądanie się cierpiącej Hermionie z jednej strony było
trudne, ale z drugiej nawet zabawne. Przyjaciółka rzadko prosiła go o jakieś
leki, mimo że dobrze wiedziała, że w laboratorium nie posiada żadnych
specjalnych specyfików. Skoro jednak pofatygowała się do niego po pigułki, to
dolegliwość naprawdę musi jej dawać nieźle w kość. Jednak Ron był bardzo
nieufny, jeśli chodzi o pomoc medyczną kobiecie, mając przeczucie, że chce w
szybki i skuteczny sposób pozbyć się skutków kolejnej libacji alkoholowej.
Wyznawał bowiem zasadę, że kac to nie morderca, a pije się na własną
odpowiedzialność i tak też trzeba sobie radzić. Znając przyzwyczajenia panny
Granger w życiu by nie pomyślał, że tym razem może być w zupełnie innej
sytuacji.
-
Możesz mi powiedzieć, jak to jest, że jak ja szukam albo pytam o Malfoya, to
ten nagle wyparowuje jak kamfora i nigdzie nie mogę go znaleźć? – Spojrzał na
kasztanowłosą kobietę wertującą schludnie zapisane arkusze wyciągnięte z
aktówki, by następnie wzruszyć od niechcenia ramionami. Relacje przyjaciółki z
arystokratą nie były mu potrzebne do szczęścia, jednak nie znaczyło to, że się
nimi nie interesuje. Znał Hermionę na tyle dobrze, że wiedział, jak wyglądają
jej stosunki z mężczyznami; zwyczajnie ma ich gdzieś, jeśli jej na nich nie
zależy, czy to w pozytywnym, czy też negatywnym znaczeniu. W przypadku Malfoya
mógł śmiało obstawić tę drugą wersję, jednak coś mu mówiło, że nie powinien
zbyt wcześnie wyrokować. Tym bardziej, że i ze strony arystokraty dostrzegł
niemałe zaciekawienie przyjaciółką, ale jego wydźwięku niestety nie był w
stanie trafnie określić.
-
A dobrze szukasz?
-
Byłam dziś rano na średniej sali treningowej, gdzie przeprowadza egzaminy i nie
było go tam – odparła z wyrzutem, wracając się do niedawno przełożonej kartki,
na której zatrzymała się na chwilę dłużej.
-
Dziś był w plenerze – odpowiedział, jakby była to informacja równie oczywista,
jak to, że dziś padało.
-
A dlaczego ja o tym nic nie wiem?
-
Bo nie pytałaś. – Z niesamowitą szybkością złożyła aktówkę i z wściekłością
uderzyła mężczyznę tekturą w ramię, a po pomieszczeniu rozniósł się głośny
plask, jednak Ron jedynie uśmiechnął się radośnie, natomiast kobiecie
bynajmniej nie było do śmiechu. Dodatkowo głowa ponownie dała o sobie znać, aż
skrzywiła się z nieznośnego bólu wwiercającego się nie tylko w czaszkę, ale i
resztę ciała.
-
Jak się niby miałam zapytać? – warknęła, trzymając się za czoło. – Ucieka
przede mną i chowa się po jakichś dziurach. Ja mam latać i go szukać?
-
Korona ci z głowy nie spadnie. – Zmrużyła gniewnie oczy w odpowiedzi, a tępy
ból popłynął aż do zębów, którymi miała ochotę zgrzytać ze złości. W ostatnim
momencie powstrzymała się przed kontynuacją uciążliwego tematu, zmieniając go
na bezpieczniejszy.
-
Mniejsza. – Rudy uśmiechnął się pod nosem na znak zwycięstwa, jednak Hermiona
nie mogła tego zobaczyć będąc zafrasowaną przeszukiwaniem szuflady, w której
znalazła jedynie obcobrzmiące specyfiki, których samowolnie wolała nie brać do
ust. – Masz jakieś prochy? Cokolwiek, Ron, błagam.
-
Aż tak cię napierdziela?
-
Już od tygodnia, a z dnia na dzień jest coraz gorzej.
-
Może idź do medyka. – Zerknęła na niego przez ramię, pukając się delikatnie w
czoło, żeby nie przysporzyć sobie więcej cierpienia, którego miała jak na dziś
w nadmiarze.
-
A potem tłumacz się markizie de Pompadour, czemu nie było mnie w robocie. –
Przerzuciła kolejne buteleczki, a na jednej z nich rozpoznała wzór kwasu
solnego. Ręka zatrzymała się przed wzięciem kolejnej w obawie, że natknie się
na coś jeszcze gorszego, a że wszystkie fiolki miały jedynie kartki z
chemicznymi nazwami wolała nie ryzykować zdrowia. Zamknęła więc szufladę i
oparła się o blat, rozmasowując kolejny raz skroń i łudząc się, że w
czymkolwiek jej to pomoże.
-
Percy ostatnio jest jakiś nerwowy – rzucił bez namysłu Weasley, na co Hermiona
zaprzestała masażu i spojrzała na niego ni to z rozbawieniem, ni z
pożałowaniem. Bracia nie mieli ze sobą zbyt wiele styczności, ot tak spotykali
się czasami na korytarzach, ewentualnie starszy fatygował się do młodszego, o
czym wiedziała tylko wtedy, gdy Ron raczył jej o tym powiedzieć, bo w sumie nie
mogła tego od niego wymagać. Nic dziwnego, że nie dostrzegał terroru
psychicznego sianego przez rodzeństwo, a z którym spotykał się niemal każdy
pracownik, począwszy od szefów departamentów, na personelu sprzątającym
kończąc. Wszyscy chodzili jak struci, bojąc się o posadę, a na widok Zastępcy
usuwali się w cień, byleby tylko ryżej primadonnie nie nadepnąć na odcisk, co i
tak niewiele dawało.
-
Bo normalnie to oaza spokoju – odparła kpiąco, wywracając po kryjomu oczami.
Mężczyzna spoglądał tępo w przestrzeń, jakby się zawiesił i nie mógł ruszyć
dalej, ewentualnie podłoga wydawała mu się bardzo fascynująca i postanowił
poświęcić jej znacznie więcej uwagi. Dla panny Granger było to dość
niespodziewane zjawisko, bowiem przyjaciel rzadko kiedy oddawał się tak
głębokim rozmyśleniom, a już z pewnością nie rozwodził się tak nad osobą brata.
Coś się zatem musiało między nimi wydarzyć, ale nie wiedziała, czy ma ochotę
dowiedzieć się, o co chodziło.
-
Dziwne, że nie wspomniał o wyborach nowego Ministra. – Zaprzestała masarzu
skroni, patrząc na rudego podejrzliwie, jakby zastanawiała się, czy czegoś
przed nią nie ukrywa. Percy rzeczywiście temat wyborów omijał szerokim łukiem,
nawet nie skomentował go na oficjalnym zebraniu z szefami departamentów, ani na
posiedzeniu Wizengamotu, jakby był mu wyjątkowo niewygodny i nie chciał mieć z
nim nic wspólnego. A to bynajmniej nie było w stylu starszego Weasleya,
obnoszącego się tymczasową, sukcesyjną władzą po Kingu wyjątkowo ochoczo i
korzystającego z jej przywilejów niemal w nadmiarze.
Ogromna
fala potwornego bólu zadudniła jej w głowie, aż poczuła ją w palcach u stóp,
ale dzięki niej zrozumiała, czemu Percy nie przekazał jeszcze żadnych
informacji o nowych elekcjach. Wyborów po prostu nie będzie, a jeśli już się
odbędą, to jedynie dla dopełnienia czystych formalności. W dzisiejszych
czasach, szczególnie w świecie polityki, kiedy głowa państwa czarodziejów
wybierana jest przez przedstawicieli najwyższego sądu, nie potrzeba już
poparcia, nie liczą się dokonania, a jedynie koneksje z odpowiednimi osobami i
dobry zastrzyk gotówki spadającej do kieszeni niczym manna z nieba. Niestety
Percy był dwulicowy, a może nawet i trzy, gdyż między szanowanymi ludźmi zawsze
wybielał się bardziej niż śnieg, tworząc wokół siebie otoczkę wspaniałego
opiekuna, cudownego doradcy, któremu zależy wyłącznie na dobru
współpracowników. Jedynie szaraczki stojące w hierarchii niżej od niego
wiedziały, jaki jest naprawdę, i że żadna z niego Matka Teresa z Kalkuty, a
zwykły faryzeusz. Wszystko zatem zostało dokładnie przemyślane, zaplanowane, a
teraz wystarczyło jedynie wprowadzić ustalenia w życie. Póki co wolała jednak
trzymać czarne scenariusze na dystans, bo wizja Ministerstwa Magii pod pełną, a
do tego legalną władzą Weasleya bynajmniej nie podobała jej się. Było to
wyobrażenie tragiczne, które przyniesie ze sobą więcej szkód, aniżeli korzyści,
bo jeśli teraz Percy się na niej wyżywa, to co zrobi, gdy oficjalnie zostanie
Ministrem?
-
A, pytałaś o tabletki. – Wtrącenie Rona wyrwało ją z transu i chwilę potem
mogła przyglądać się przyjacielowi wyciągającemu małą fiolkę z szafki po
drugiej stronie sali. Odkorkował ją i wręczył kobiecie, a ta zerknęła na
różowawy płyn podejrzliwie, jednak wypiła go bez sprzeciwu. Miał zawiesinową
konsystencję, ale w smaku był lekko słodki o subtelnym zabarwieniu malinowym,
jednak pod koniec pozostawił na gardle dziwny osad, jakby z mąki, od którego
zachciało jej się pić. – Mam tylko panadol, ale powinno ci pomóc.
-
Trzymasz syropy dla dzieci, a nie masz zwykłego eliksiru? – spytała z wyrzutem,
na co mężczyzna wzruszył lekko ramionami i wyrzucił wręczoną fiolkę do
pobliskiego kosza. – Pigułki byś chociaż przytargał.
-
Nie marudź. Mogłaś nic nie dostać.
-
A co w sprawie tego tutaj? – Wskazała głową na leżące na stole zwłoki, szybko i
sprawnie zamykając temat leków trzymanych przez przyjaciela. Ron podszedł do
ciała, zakładając wcześniej wyczarowane rękawiczki na dłonie i za pomocą
różdżki wskazywał kobiecie narządy wewnętrzne, a każdy kolejny znajdował się w
gorszym stanie od poprzedniego. Ostatecznie nie wiedziała, czy bardziej
obrzydza ją widok wyniszczonej wątroby, czy resztki niestrawionego pokarmu w
otwartym żołądku, z którego wydobywał się paskudny fetor.
-
Marskość, międzybłoniak, niewydolność nerek i nowotwór żołądka – zakomunikował,
podając jej maseczkę medyczną, którą od razu przytknęła do nosa. – Żadnych
substancji obcych, ale dotarłem do jego wyników badań moczu sprzed trzech lat.
Urobilinogen trzy plusy i zmniejszona gęstość ciężaru właściwego.
-
W skrócie? – zapytała zza opaski, która i tak nie wyeliminowała całego odoru,
ale przynajmniej odrobinę go neutralizowała.
-
Żółtaczka i wspomniana ostra niewydolność. Morderca prawdopodobnie skrócił jego
cierpienia. – Z trzymanej w ręku różdżki wydobywało się migoczące światło o
niebieskiej barwie, ale Ron wydawał się nie zwracać na to uwagi. Co innego
Hermiona, którą lampeczka odrobinę drażniła, a z pewnością nie pomagała w
skupieniu się na analizie otrzymanych wiadomości. – Badanie nasienia nic nie wykazało.
Jak w przypadku Zabniniego, była to jego własna sperma, tylko z potężną ilością
czerwonych krwinek. Samo przyrodzenie zaś nosi liczne ślady otarć, odparzeń i
pęcherzy.
-
Chryste, nie mów mi tego przed obiadem. – Poczuła gromadzącą się w przełyku
żółć, a żołądek w tym samym momencie wydał z siebie głośny odgłos burczenia,
domagając się choćby śladowej ilości jedzenia.
-
Jest prawie dwudziesta, to raczej pora na kolację.
-
Na jedno wychodzi – odrzekła, przełykając nadmiar śliny i odkasłując.
-
Tak czy owak, zabójca posłużył się podobnym schematem. – Zerknął na trzonek
różdżki, którą następnie odłożył na stół sekcyjny obok ręki denata, a biały
fartuch odstawił na wieszak, poprawiając kołnierzyk od błękitnej koszuli
wystający spod brązowego swetra. – Zaczął od unieruchomienia Goyle’a, potem
wyciął w nim otwory, prawdopodobnie posługując się do tego zaklęciem krojącym,
gdyż wejścia do wnęk nie są poszarpane, a dokładnie wymierzone, a następnie
wsadził w niego szuflady. Nowością jest oczywiście pozycja stojąca, co nie było
takie łatwe biorąc pod uwagę tuszę Goyle’a, więc wnioskuję, że i do tego
wykorzystał jakieś zaklęcia, oraz drewniane maczugi, w tym jedna
zabezpieczająca odbyt, by nie wypłynęło z niego nasienie, którego ilość
wskazuje na co najmniej trzy ejakulacje, co jest jednak niemożliwe, zważywszy
na obrażenia prącia.
-
Skąd takie przypuszczenia?
-
Czy po oparzeniu palców wygodnie jest ci trzymać w ręce pióro? – Spojrzała na
przyjaciela z niezrozumieniem, ale po chwili wydała z siebie cichy dźwięk,
zapewne oznaczający skojarzenie faktów. – Tak samo w przypadku penisa, który
jest bardzo wrażliwy, szczególnie w pierwszych chwilach po odbytym stosunku.
Dodaj do tego mocne otarcia i odparzenia. Tylko skrajny masochista zdobyłby się
na seks, czy choćby masturbację z takim członkiem.
-
Wychodzisz już? – zapytała ni z tego, ni z owego, obserwując zakładającego
lekką kurtkę przyjaciela, raz za razem sprawdzającego różdżkę, w której
niebieskie światło nie przestawało się palić.
-
Ta, mam wolny wieczór – odparł jakby od niechcenia, przeczesując włosy palcami
i kolejny raz poprawiając kołnierzyk od koszuli. Hermiona momentalnie
skojarzyła fakty i uśmiechnęła się promiennie do rudego, szturchając go
delikatnie w ramię i wydymając śmiesznie usta.
-
Jakieś spotkanie się szykuje?
-
Chyba tak – odpowiedział niepewnie, ale w głosie kobieta wyczuwała nutę
szczęścia. W końcu czemu się dziwić? Od pobytu w szpitalu Ron odpuścił sobie
wszelkie amory i nawet nie starał się nikogo znaleźć. Była bardzo ciekawa, kto
tak zawrócił przyjacielowi w głowie, że przełożył go ponad pracę, co nieczęsto
się zdarzało, praktycznie w ogóle, ale z drugiej strony nie chciała wyjść na
wścibską i wypytywać o szczegóły. Musiała jej wystarczyć zwykła radość z
powodzenia rudego, choć dalej przyłapywała się na myśleniu, że może mężczyzna
zaczął jednak interesować się kobietami. – Dwa razy już do mnie dzwonił.
-
A, magiczna infolinia, zapomniałam. – Nurtująca sprawa niebieskiego światełka w
okamgnieniu została rozwiana, a dziewczynie nawet jakby trochę ulżyło wiedząc,
że nowy znajomy Weasleya też jest czarodziejem. Jego pierwszy partner był
mugolem, więc pod wieloma względami mężczyzna musiał się przed nim ukrywać, co
prawdopodobnie też miało swój udział w ich rozstaniu, jednak nie zmieniało to
faktu, że potraktował chłopaka niemal bestialsko, wysyłając na długi czas do
szpitala. Może i się łudziła, ale miała nadzieję, że z czarodziejem będzie mu
znacznie łatwiej, a bardzo chciała, by przyjaciel sobie kogoś znalazł. Może w
innym wydaniu płciowym, ale w gruncie rzeczy nic jej do tego, jeśli będą się
prawdziwie i szczerze kochać.
-
To super funkcja, jak nie chce się kupować telefonu. W starych różdżkach
MagPhone nie występuje, ale wystarczy zgłosić się jedynie do sprzedawcy, a ten
zamontuje modem – tłumaczył jej wszystko, jakby tego nie wiedziała, ale nie
miała serca mu przerywać. Tym bardziej, że ból głowy ustał i chciała się nim
nacieszyć jak najdłużej. Osobiście rzadko komunikowała się z kimś przez
różdżkę, choć uważała, że to rzeczywiście funkcjonalny gadżet, bo inaczej się
tego nazwać nie dało. Po prostu szybciej jej było porozmawiać z kimś
personalnie, zresztą nie każdy czarodziej owy zestaw telekomunikacyjny
posiadał.
Po
wyjściu z prosektorium znaleźli się na głównym korytarzu Ministerstwa, na
którym już praktycznie nikogo nie było, poza kilkoma paniami sprzątającymi i
żegnającymi się ze sobą pracownikami z Departamentu Magicznych Gier i Sportów.
Przy kominkach natknęli się zaś na Olivera Wooda, który, o dziwo, nie był
ubrany w służbowy mundur noszony przez strażników w Azkabanie, a w zwykłe
ciuchy, sprawiając przez to wrażenie, jakby zabłądził i nie dotarł do
poszukiwanego miejsca.
-
Cześć! Wychodzicie już? – zagadnął, a nim Hermiona zdążyła się spostrzec, stała
przed kolegą sama, gdyż Ron uciekł zgrabnie do kominka, a znikając w nim
uśmiechnął się do niej wesoło, pokazując kciuk uniesiony do góry. Raptownie
poczuła, jak ból głowy wraca, a w płucach brakuje jej powietrza, gdy
uświadomiła sobie, z jaką natarczywością Wood się w nią wpatruje.
-
Eee – zaczęła dość elokwentnie, starając się wysilić na choćby miałki uśmiech,
jednak wyjątkowo ciężko jej to szło. – No Ron już sobie poszedł, a ja… A ja
jeszcze zostałam.
Nie
miała pojęcia dlaczego, ale w obecności Olivera albo reagowała zbyt drażliwie,
albo wychodziła na skrajną idiotkę z narządem gąbczastym zamiast mózgu. Nie
potrafiła czuć się przy nim swobodnie, nawet jeśli wiedziała, że nie ma się
czego obawiać. Nachalność kolegi była jej jednak nie w smak, szczególnie jego
nagabywania o wspólną kolację, czy choćby kawę. Mężczyzna bez wątpienia jest
przystojny i niejedna kobieta dałaby się za niego pokroić, ale Hermionie czegoś
w nim brakowało. Był po prostu zbyt zwyczajny, nijaki i wybrakowany, choć
kreował się na w porządku gościa. I to jej tak bardzo w nim przeszkadzało.
Wood
zaśmiał się cicho pod nosem, na co panna Granger uśmiechnęła się niemrawo,
automatycznie krzyżując ręce na piersiach, które odrobinę uwypukliły się pod
luźną bluzką podwiniętą do łokci.
- Praca po godzinach? – zagadnął rezolutnie,
przekładając w rękach białą kopertę.
-
Nie, też już się będę zbierać – odpowiedziała, a po chwili dodała – pomału.
Wolała
sobie nie wyobrażać, jak kretyńsko jej zachowanie musi wyglądać z boku.
Ewidentnie była spięta i chciała jak najszybciej pozbyć się kolegi, ale ten
uparcie, jak miał oczywiście w zwyczaju, nie dawał jej spokoju, a nawet
pozwolił sobie podejść odrobinę bliżej, przez co wyraźnie mogła poczuć jego
dziwne perfumy przywodzące na myśl wybielacz do tkanin.
-
A spieszysz się gdzieś?
-
Nie, nie, wracam prosto do domu – odparła, zanim zdążyła się porządnie
zastanowić nad właściwą odpowiedzią, która powinna brzmieć zupełnie inaczej,
bowiem dopiero po chwili zdała sobie sprawę, jak wiele kłopotów sobie narobiła
tym wyznaniem.
-
To może cię odprowadzę? – zaproponował, wskazując przez ramię na jeden z
kominków. – Rzadko mamy okazję się ze sobą spotkać.
-
Taka praca, ale nie chcę robić ci kłopotów. – Powinna być stanowcza, powinna
odrzucić go jak starą, dziurawą skarpetkę, żeby spłonęła w ogniu, ale wbrew
oczekiwaniom była zwykłą, zagubioną owieczką idącą na pewną rzeź. Uległość była
do niej niepodobna, subtelność, jeśli chodziło o mężczyzn, tym bardziej, a mimo
to zdawała się robić wszystko, żeby nie zranić Wooda, co szło jej ciężko i
bardzo nieudolnie, ale nim się spostrzegła już wykopała pod sobą spory dołek, z
którego nie w sposób było się wydostać.
-
Hermiono, to żaden kłopot. Mam akurat wolny wieczór. – Uśmiechnęła się
błazeńsko, pocierając rękaw bluzki rolującej się na ramieniu.
-
Nie gadaj – odparła ze sztuczną uprzejmością, mrugając co chwilę nerwowo
oczami, jednak Oliver wydawał się tego kompletnie nie zauważać.
-
Rzadko, bo rzadko, ale się zdarza – zakomunikował, szczerząc do niej białe zęby
i przysuwając się jeszcze bliżej. Kobieta zrobiła krok w tył, ściskając mocniej
palce na przedramionach, jakby miało jej to w czymkolwiek pomóc. – Po drodze
jest zresztą świetna knajpka, serwują najlepsze francuskie jedzenie w okolicy.
-
Przepraszam cię, ale nie jestem – zamilkła w pół słowa, zdając sobie sprawę, że
żołądek miał znacznie inne plany, które nie współgrały z tym, co chciała
powiedzieć; burczał wniebogłosy, wywołując u Wooda jeszcze szerszy uśmiech, nim
darzył ją do tej pory.
-
Chciałaś powiedzieć głodna? – zapytał, ale raczej była to wyłącznie kwestia
formalności. Przytaknęła mu głową, wydymając ściśnięte usta w grymasie, który
miał przypominać uśmiech, ale prawdopodobnie osiągnęła odwrotny efekt do zamierzonego.
Dalszej
rozmowy, a raczej czegoś, co miało ją przypominać, nie było i ostatecznie
weszła do jednego kominka z Oliverem, teleportując się na chłodne ulice
Londynu, na których roiło się od ogromnych kałuży powstałych na skutek
szalejącej za dnia ulewy, która na szczęście ustała, a teraz ledwie mżyło z
przysłoniętego chmurami nieba. Nim się spostrzegła, siedziała razem z kolegą w
eleganckiej restauracji, w której czuła się, jak piąte koło u wozu w
rozciągniętej bluzce i umorusanych spodniach, jednak starała się nie dać po
sobie poznać, że jest jej wyjątkowo niekomfortowo. W końcu nie musiała płacić
za jedzenie, mimo że francuskich specjałów albo nie lubiła, albo się nimi
brzydziła, ale znalazła w karcie coś, co żołądek przyjął bez sprzeciwów i skrupułów
– Château de Valois Pomerol.
†††
Ciało
lepiło się od potu, przywierając do szorstkiej pościeli, na której leżała tak,
jak pan Bóg ją stworzył, a nagie piersi falowały w rytm szybkich pchnięć
mężczyzny, który nieudolnie szukał rozchylonych ust wypuszczających co rusz
głośne jęki roznoszące się po sypialni. Było jej niewygodnie, prześcieradło
drapało w plecy, a ostre zęby Wooda zdążyły już poharatać jej całe wargi, zaś
pochwy praktycznie nie czuła od momentu zanurzenia, a raczej wtargnięcia w nią
penisa; mocne, niemal agresywne ruchy w połączeniu z uderzającymi o siebie
biodrami, zlatującymi z czoła kroplami potu i dziwacznym stękaniem oraz
sapaniem, bynajmniej nie były wizją seksu majaczącego w zaćmionym alkoholem
umyśle kasztanowłosej kobiety; miednica i kręgosłup bolały ją od nienaturalnego
wygięcia, palce u stóp zesztywniały, a w gardle czuła przeraźliwą suchość, lecz
gdyby nie ona, pewnie nie wydusiłaby z siebie kilku charknięć, które mężczyzna
prawdopodobnie interpretował jako jęki rozkoszy i podzięki; nadgarstki
diabelnie ją bolały od trzymania ich przez Olivera, jednocześnie opierającego
na nich cały ciężar ciała, a mało z pewnością nie ważył, jednak ilekroć chciała
zmienić pozycję, tym chłopak wchodził w nią głębiej, a co za tym idzie,
agresywniej, aż czuła wbijający się członek w promieniujących od bólu
lędźwiach, a nawet karku, zdrętwiałym od opierania się na twardej i niewygodnej
poduszce. Lepiła się od wszechobecnego potu, śliny, własnych soków i nasienia
mężczyzny, który po pierwszym orgazmie wytrysnął jej na brzuch i piersi,
zalewając je gorącą i klejącą się spermą, która szybko zaschnęła na twardych i
sterczących sutkach, a kilka kropel doleciało nawet na brodę. Szczytował już
dwa razy, a ona wciąż łudziła się, że tej nocy doświadczy chociaż namiastki
orgazmu, przez który zadrży jej przynajmniej palec u stopy, jednak szybko zdała
sobie sprawę, że na próżno szuka ekstazy seksualnej u człowieka, który myśli,
że ciało kobiety składa się tylko z dwóch otworów, przy czym w ten drugi
wepchnął jej nabrzmiałego i twardego członka bez ostrzeżenia, obijając się
boleśnie o ściany gardła, aż o mały włos się nie zakrztusiła, jednak na obfity
wytrysk słonej i lekko kwaskowatej spermy w ogóle nie była przygotowana i
oddała ją prosto na przepoconą pościel, ale to wcale nie oznaczało, że Wood
zrezygnował z dalszych harców. I tak leżała już sama nie wiedziała ile,
pilnując, by co jakiś czas wydostać z siebie jęk zadowolenia, ale na udawanie
orgazmu kompletnie brakowało jej sił; czuła, że mężczyzna zaraz znów dojdzie i
strach pomyśleć, gdzie teraz by się na nią spuścił, więc wykorzystując chwilę
totalnego zatracenia w pchaniu się w nią, niczym ciągnika do stodoły, oplotła
jego biodra nogami, a stopami mocno nacisnęła na spięte pośladki, co
poskutkowało tym, że opadł na nią bezwiednie, uderzając o piersi, które miała
wrażenie, że wbił jej w klatkę piersiową. Dyszał ciężko, jednak uparcie nie
chciał z niej wyjść, zatem będąca na skraju załamania nerwowego Hermiona
postanowiła wziąć sprawy we własne ręce; z niemałym trudem przewróciła go na
plecy i dosiadła, wypełniając sztywną pochwę twardym i grubym penisem, zapewne
nieudolnie próbując wyglądać przy tym, jak stojąca najwyżej w rankingu gwiazda
porno, jednak gdy otworzyła oczy nie zobaczyła wykrzywionej z rozkoszy i mokrej
od potu twarzy Olivera, a rozgrzane z pożądania srebrne tęczówki na chłodnym i
bladym obliczu Malfoya, słysząc jego stanowczy, ale trochę zachrypnięty głos
powtarzający jej imię jak w amoku.
Zimny wiatr
wślizgujący się przez uchylone okno przemknął po rozgrzanym i mokrym ciele,
wywołując gęsią skórkę nawet na najmniejszym odsłoniętym skrawku; piersi
uniosły się wyżej, a sutki nabrzmiały prawie do bólu, gdy położyła na jednym z
nich rękę, przeciągając po nim wilgotnymi opuszkami palców i delikatnie naciskając;
kręgosłup promieniował z rozkoszy, podbrzusze pulsowało z nieznośnego
pragnienia, wszystko – od palców u stóp po czubek głowy – wypełnione zostało po
brzegi nieznaną jej dotąd żądzą, której wciąż było jej mało. Zamglone, szare
oczy patrzyły na nią wygłodniałe i podniecone, drżące i rozchylone usta
wypuszczały krótkie i urwane oddechy, platynowe kosmyki posklejane od potu
opadły na blade i błyszczące w świetle księżyca czoło, policzki zarumieniły się
od wszechobecnego ognia sączącego się z rozgrzanych do czerwoności ciał.
Patrzyła na piękną klatkę piersiową, drżenie mięśni i uwydatniające się
gdzieniegdzie pod skórą żebra, na kępkę złotych włosków ciągnącą się tuż
poniżej pępka i znikającą pod jej wzgórkiem łonowym, na zaróżowione i twarde
sutki, które pragnęła wziąć w usta, by ich zasmakować, ślizgała się wzrokiem po
silnych ramionach i długich, bladych palcach ściskających jej biodra i
zostawiających na nich czerwone odciski, które jakby wnikały w ciało, wypalając
w nim głębokie blizny rozgrzewające ją do granic absurdu, aż nie była w stanie
myśleć o niczym innym, jak o cudownym mężczyźnie tuż pod nią i o tym, jak
bardzo chce złączyć się z nim w jedność. Oparła ręce na mocnym i napiętym
brzuchu, unosząc się pomału w górę i równie niespiesznie opadając z powrotem w
dół; każda nierówność, najmniejsza, pulsująca żyłka, wydobywające się krople
nasienia, wszystko to czuła aż nazbyt wyraźnie, wypełniając komórki istnieniem
arystokraty trzymającego ją mocno za pośladki i ślizgającego się długimi,
gorącymi palcami między ich zagłębienie, naciskając raz po raz na ściśnięty
odbyt; jęczała głośno i przeciągle, przy każdym opuszczeniu odchylając głowę do
tyłu i stękając jeszcze mocniej, a od nadmiaru przyjemności bolały ją nie tylko
twarde i prężące się sutki, ale nawet mózg rozpływający się od nieziemskiej
ekstazy. Chciała, żeby wymówił jej imię, chciała kompletnie roztopić się od
boskiego uniesienia i spłonąć w ogniu namiętności, jednak charkliwy głos nie
był tym, którego pragnęła, a wypowiadane nim słowa brutalnie ściągnęły ją na
ziemię.
- Niezła z ciebie
suczka.
Przewróciła się
przerażona i wstrząśnięta na pościel, a członek Wooda wyślizgnął się z niej,
uderzając dotkliwie o wejście, a potem runęła na podłogę, zabierając ze sobą
fragment kołdry; to nie był Draco, on nigdy nie użyłby tak prymitywnego
określenia, nigdy, nawet w skrajnej złości nie potraktowałby jej równie
obcesowo i wulgarnie; serce szaleńczo obijało się o ściany klatki piersiowej,
już nie oddychała, a walczyła o najmniejszą porcję świeżego powietrza, w którym
nie czułaby wilgoci ciał, zapachu pływającego wszędzie nasienia i własnych
płynów, który teraz drażnił jej nozdrza, przypominając bardziej zgniliznę, niż
słodką, odurzającą woń wydobywającą się z pragnących się nawzajem ludzi; nie
mogła zebrać myśli, a lgnący do niej napalony mężczyzna też nie ułatwiał jej
pozbycia się arystokraty z głowy. I nie wyszedł z niej, aż do ostatniego
orgazmu Olivera, który po wszystkim zasnął na niej, nawet nie starając się
wyciągnąć z niej sflaczałego penisa.
†††
Noc,
chociaż chłodna i orzeźwiająca, nie przynosiła mu ukojenia po dniu pełnym
rozterek, nerwów i rozgoryczenia; ciężko było mu wracać, gdy wiedział, że w
domu czeka na niego zdruzgotana Juanita, mimo że robiła wszystko, co w jej
mocy, by nie pokazać głębokiej rozpaczy po stracie brata; głuchy szloch
wydobywał się z jej zamkniętego pokoju, którego progu nie potrafił samowolnie
przekroczyć, płakała niemal do samego rana, gdy smutek wycisnął z niej
wszystkie nadzieje, a kiedy udało jej się zasnąć, zaraz budziła się z krzykiem
i zalewała się łzami na nowo, otulając się pościelą i podkulając kolana pod
samą brodę, by łatwiej było jej ukryć ból rozłąki przed siedzącym na skraju
łóżka Draconem, czuwającym, by mogła przetrwać kolejną noc. Był już tym
znużony, kompletnie nie radził sobie z załamaną kobietą, a próby wniesienia w
jej rozbite życie spokoju spisywał na straty, bowiem ilekroć starał się
podnieść Juanę na duchu, tym silniejsze lęki przeżywała następnego wieczora, a
gorące łzy zamieniały się w potoki smutku i boleści przesiąkające nie tylko
przez ubrania, ale i przez ciało, zalewając cierpieniem coraz wolniej bijące
serce, już prawie ledwo wyczuwalne pod cienką i poszarzałą skórą. Nie wiedział,
na kogo tak naprawdę jest zły – na siebie, Hiszpankę, czy Kinga; nie potrafił
jej pomóc i dopadała go przez to bezsilność i żal, bowiem ona poświęciła dla
niego bardzo dużo, zajmując się nim przez blisko miesiąc, lecząc rany na ciele
i psychice, choć te ostatnie wciąż uparcie się jątrzyły; w głębi duszy czuł
również urazę do Shacklebolta, gdyż zostawił siostrę samą, i mimo że wiedział,
jak niedorzecznie to brzmi, to uważał, że postąpił egoistycznie zabierając się
ze świata tak szybko, ponieważ Juana nie zasługiwała na taki los, nie powinna
otrzymać tyle potwornego bólu zadanego jednym ciosem, który rozbił ją
doszczętnie tak, jak kamieniem można bez trudu rozbić lustro; była zwykłymi,
ostrymi odłamkami walającymi się w pozostałej po uderzeniu ramie, i nawet jeśli
się je złączy, spoi najlepszym i najtrwalszym klejem, i tak będzie widać
miejsca, w których tafla uległa zniszczeniu, nigdy nie pozbędzie się rys i
załamań, a przez to zwierciadło już nigdy nie będzie równie trwałe, jak było
dawniej. A on lubił podziwiać jego piękno i siłę, mógł się wpatrywać w nie
godzinami, gdyż jako jedyne błyszczało w jego pozbawionym świateł pokoju życia.
Jak ma się teraz bez niego odnaleźć?
Oparł
się o mur tuż przy drzwiach i wypuścił powoli powietrze, z którego uformowały
się obłoczki pary po chwili znikające między łuną sączącą się z ulicznej
latarni; czuł rześki wiatr smagający go po twarzy, przesiąknięty wilgocią,
pyłem i kurzem, a jednak wyczuwał w nim delikatną, typową woń mokrej trawy
zawsze towarzyszącą powietrzu po choćby najkrótszym deszczu; na dworze lepiej
mu się myślało, widział przejrzyście wszystkie swe problemy, z którymi przyszło
mu się zmagać, a na które nie potrafił znaleźć rozwiązania – śmierć Kinga, mimo
że nie wyglądało, na nim również odcisnęła piętno, depresja Juany, na którą nie
miał lekarstwa, a także majacząca na samym tyle głowy Granger, która straciła w
niego wszelką wiarę i bez zawahania spisała na straty; tarzał się w gnoju,
który sam sobie nawiózł, który sam wyprodukował, a teraz szukał winnego, mimo
że odpowiedzialny za całe bagno stał tuż przed nosem, wystarczyło jedynie
spojrzeć w lustro i zobaczyć w nim odbicie. Nie troszczył się o opinię
ludzkości, była mu zbędna do życia i kompletnie obojętna, a jednak wiedział, że
się okłamuje, że całe to apatyczne postrzeganie otoczenia zamienia się w proch
przed kasztanowłosą kobietą; przed nią, choć bardzo się starał, nie umiał
zamknąć się na cztery spusty i nie wpuszczać jej do wybudowanej na pasywności
fortecy, nawet zostawiał otwarte drzwi i czekał, aż do niej wejdzie; Hermiona
nie musiała robić nic, zabrzmi to trywialnie, ale wystarczyło, że po prostu
przy nim była, by odgonić targające nim rozterki i wątpliwości, wystarczył jej
głos, spojrzenie, nawet wymuszony uśmiech, by tchnąć w niego nowe powietrze
pozbawione dotychczasowej zgnilizny i smutku, jednak nie bez powodu każde
lekarstwo jest trucizną, jedynie oprawionym w ładniejszą etykietę; nie chciał
się nią leczyć, nie prosił się o pomoc w wydostaniu się z rynsztoku
przeszłości, bo jeśli choć raz zasmakujesz ratunku, już nigdy sobie bez niego
nie poradzisz i stało się dokładnie to, czego tak bardzo się obawiał i przed
czym próbował uciec; Granger nieświadomie mu pomagała, była jak niewykryty
nowotwór rozprzestrzeniający się po organizmie i wysysający z niego co
najlepsze, w jego przypadku pustkę i głęboką obojętność, której nie potrafił
już eksponować tak, jak dawniej; stał się wrażliwy na ból, na dotykające go
cierpienie i wszystkich, którymi się otaczał, a nigdy nie chciał się zmieniać,
pragnął nie czuć, być wyzutym z emocji, którymi powinien się brzydzić; dlaczego
pozwolił sobie na chwilę słabości, przez którą tak bardzo się do niej
przywiązał?
Na
wąskiej uliczce między kamienicami majaczyła drobna postać, a jej kroki, mimo
że dość ciche, wytrąciły Dracona z zadumy, przypominając mu jednocześnie, że
powinien wrócić już do domu; spojrzał w ciemną alejkę, ale nie wierzył w to, co
w niej dostrzegł; stojąca przy murze Granger opierająca się o niego jedną ręką
wymiotowała na chodnik tuż pod własnymi nogami; kobieta dławiła się co jakiś
czas, a po chwili zwróciła kolejną porcję zalegającą w żołądku, po czym zaczęła
kasłać i szukać czegoś w torebce, co prawdopodobnie miało być chusteczkami. W
tym samym momencie wyczuł w kieszeni spodni niewielką paczkę, a kiedy ją wyjął,
ujrzał opakowanie smarkatek, które wziął ze sobą, gdy wychodził z sypialni
Juany, kiedy ta jakimś cudem zasnęła po kilku godzinach bezustannego płaczu;
nie pomyślał nawet raz, zanim podszedł do trzymającej się ściany kasztanowłosej
kobiety i wręczył jej chustkę, na której widok oddała z siebie kolejną porcję
wymiocin.
-
Przynajmniej nie zafajdałaś mi butów. – Chłodny ton z lekko kpiącą nutą wdarł
się do uszu, w których wciąż słyszała nieznośne dzwonienie; usta mrowiały, a w
gardle panował gorzki smak z kwaskowata naleciałością. Stała przed nią osoba,
której nie chciała widzieć z wielu różnych powodów, choć na myśl przychodziły
jej dwa, mianowicie nieszczęsna sytuacja, w której obecnie się znajdowała, a
także wirujące w umyśle wspomnienia z fatalnej nocy z Woodem, kiedy to
majaczyła o seksie z arystokratą; nie było mowy, by mogła spojrzeć mu po tym w
oczy i nie zachowywać się jak wariatka.
-
Malfoy? – wydusiła przez zachrypnięte gardło, od razu odkasłując i przyjmując
od mężczyzny chusteczkę, którą wytarła strużkę ciągnącej się z kącika ust
śliny. - Co ty tutaj robisz?
-
Tak się składa, że mieszkam – odparł, przyglądając się pochylonej dziewczynie z
lekkim pożałowaniem. Uniósł nieco wyżej brew, gdy mętne tęczówki Hermiony
skrzyżowały się z jego, jakby próbowała połączyć ze sobą fakty, a fatalnie jej
szło.
-
Bredzisz! – krzyknęła niezbyt głośno, marszcząc brwi i nos, a górną wargę
delikatnie wydymając ku górze. Uśmiechnął się na ten widok z litością,
przestępując z nogi na nogę i wsadzając zdrętwiałe ręce do kieszeni spodni.
-
Przykro mi, ale wszystkie miejsca pod mostami były już zajęte.
-
No chyba sobie ze mnie jaja robisz. – Dopiero teraz panna Granger wyprostowała
się, ale męczący kaszel i drapiąca w gardło zgaga nie dawały jej spokoju.
Zasłaniając jedną ręką usta, by nie opluć przypadkiem blondyna, a drugą
wskazując na pobliskie budynki, ponownie odezwała się do niego z typową dla
niebie podejrzliwością. - Jak tu? W tym… tym…
Kręciła
się dookoła, szukając odpowiedniego słowa, a kiedy poddała się, gdyż
ostatecznie go nie znalazła, spojrzała na Malfoya ni to błagalnie, ni z
wyrzutem, jakby to była jego wina, że borykała się z problematyczną pustką w
głowie, cierpiąc na deficyt właściwych wyrażeń.
-
Kamienicy? – podpowiedział po dłużej chwili, na co Hermiona prawie klasnęła w
dłonie z radości, wskazując na niego ręką.
-
Z ust mi wyjąłeś – oznajmiła radośnie, poprawiając pasek od niewielkiej torebki
przewieszonej przez ramię.
-
Wolałbym nie – odparł, delikatnie krzywiąc się, jednak kobieta w ogóle nie
zrozumiała toku jego myśli i zajęła się przekopywaniem wnętrza saszetki, w
której wyraźnie czegoś szukała, ale nie mogła znaleźć. Ręce odrobinę się
trzęsły, przerzucając zawartość bagażu dość nieudolnie, przez co z jednej z
bocznych kieszonek wypadło jej niewielkie, tekturowe opakowanie, na którym dało
się dostrzec popularną markę produkującą tampony. Schyliła się po paczuszkę,
jednak Draco był szybszy, a widok długich i bladych palców obracających
pudełeczko ze środkami higieny osobistej sprawił, że zapragnęła schować się pod
ziemię. Wyrwała mu kartonik i agresywnie wcisnęła na samo dno torebki, błagając
wszystkie znane bóstwa, by więcej się z niej nie wydostał. Miało to swoje
plusy, gdyż dzięki temu znalazła paczkę papierosów, której nie mogła odszukać
we wszechobecnym bałaganie; wyciągnęła jednego ze środka i przypaliła zwykłymi
zapałkami noszonymi w kieszeni płaszcza.
-
Chryste, co za paskudztwo. – Po pierwszym zaciągnięciu splunęła na chodnik,
wycierając zaraz potem usta wręczoną przez arystokratę chusteczką, który jak
gdyby nigdy nic stał obok niej i przyglądał jej się z tym samym politowaniem,
które zawsze mogła u niego dostrzec. - Pieprzona świnia.
-
Jakże dawno nie słyszałem tej czułości w twym głosie.
-
Nie ty – uniosła się, machając ręką, jakby przeganiała muchę, strzepując
jednocześnie popiół na ziemię - choć też jesteś świnią.
-
Hojność twych komplementów jest wprost oszałamiająca. – Draco nigdy nie lubił
obnażać się z uczuciami, nigdy nie lubił prawić komplementów, ani też nie umiał
tego robić, a jeśli zdarzyło mu się powiedzieć coś miłego, to prawdopodobnie
miało to jakiś kontekst i podszyte było sarkazmem, albo czynił to zupełnie
nieświadomie. W tym przypadku nie było inaczej, jednak Hermiona musiała nie
zrozumieć wydźwięku jego słów, co zdradzał pełny zagubienia wyraz twarzy
doprawiony lekko przymrużonymi oczami, delikatnie ściągniętymi brwiami i
rozchylonymi ustami, do których nie dotarła wisząca w powietrzu dłoń z jarzącą
się nikotynową używką.
-
Co? – spytała, patrząc na niego, jak na istotę z innego wymiaru.
-
Nic – odparł po chwili, wyciągając jej z palców papierosa i upuszczając go
prosto w kałużę. Kobieta chciała zaprotestować, ale w ostatniej chwili ugryzła
się w język i tylko naburmuszyła, pociągając żałośnie nosem z zimna. Draco
wskazał na drzwi do pobliskiego lokalu, kierując się powoli w ich stronę. -
Wejdź do środka, zrobię ci herbaty.
-
Nie pogardzę, ale świnią zostajesz. – Podreptała za nim, wycierając nos w
wierzchnią część dłoni. W środku pomieszczenia panowały egipskie ciemności, ale
po chwili mężczyzna pstryknął palcami i zapaliły się dwa boczne kinkiety, jeden
w części barowej, a drugi bliżej stolików, na których leżały równo poukładane
krzesła. Rozejrzała się wokół, zdając sobie sprawę, że znajduje się w jakiejś
kawiarni, jednak nie dane jej było zbyt długo napawać się pięknem sztukaterii i
wypastowanej, drewnianej podłogi, gdyż wzrok przykuł krzątający się za ladą
arystokrata, poruszający się wokół kolorowych butelek i wypolerowanych szkieł z
niesamowitą gracją. Ściągnęła jedno siedzenie z najbliższego stolika i usiadła
na nim, przyglądając się sprawnym ruchom Malfoya, mimo że tylko machnął kilka
razy różdżką i wyciągnął szklankę, w której umieścił saszetkę z herbatą.
-
Kieliszek wina w sumie też by się nadał – wybełkotała, ale mężczyzna musiał ją
wyraźnie usłyszeć, ponieważ podniósł na nią wzrok i zmrużył nieco oczy,
obdarzając ją przy tym przekornym uśmieszkiem i zalewając naczynie dopiero co
zagotowaną wodą.
-
Zapomnij, Granger – odparł hardo, choć z wyrazu twarzy nie dało się tego
wyczytać. Podszedł do niej i postawił na stoliku szklankę z powolutku złocącym
się płynem, którego zapach momentalnie wdarł się do nozdrzy dziewczyny. Sam
usiadł naprzeciw niej, ściągając wcześniej leżące na blacie krzesło. - Ile dziś
wypiłaś?
-
Za dużo, żeby z tobą rozmawiać, za mało, żeby mieć wyrzuty sumienia - odparła,
oplatając palce wokół szkła, które natychmiastowo rozgrzało lekko zdrętwiałe
palce. - A nie, czekaj. Jednak je mam.
Może
Malfoy się uśmiechnął, może nawet się zaśmiał, ale nie zwracała na to uwagi.
Jej wzrok przykuło odsłonięte przedramię, którego bladość błyszczała w świetle
pobliskiej lampki, jakby wykonane zostało z jakiegoś szlachetnego kruszcu.
Odsłonił jedynie prawą rękę, lewa pozostawała skryta za materiałem czarnego
golfu, ukazując tylko prosty zegarek na skórzanym pasku w tym samym kolorze, co
reszta odzieży. Musiało minąć kilka miesięcy, by spostrzegła, że arystokrata
zawsze chodzi w ubraniach z długimi rękawami, nigdy nie wystawiając rąk na
światło dzienne, jego ciuchy są wykonane z wystarczająco grubych materiałów, by
nie dało się przez nie dostrzec znamienia, które ukrywa przed nieznośnymi
gapiami; Mroczny Znak nie jest chlubną pamiątką, jest jak zakażona rana
otwierająca się za każdym razem, kiedy się na niego spojrzy, przypominając
ciemną i zbrukaną krwią oraz bólem przeszłość, której Draco sam sobie nie
wybrał, a został do niej brutalnie zmuszony. I nagle naszły ją wspomnienia z
sypialni Wooda, kiedy to śniła o nagim ciele siedzącego przed nią mężczyzny,
jednak w jej wizji jego ramiona były czyste, alabastrowa skóra nie była
zbrukana znakiem śmierciożerców, jedynie czysta i niesplamiona biel, jak u
niewinnego dziecka.
Gorąca
herbata parząca opuszki palców trzymające szklankę przywróciła ją do
rzeczywistości, sprawiając, że pokryła się rumieńcem, którego niestety nie
mogła schować za włosami, które zebrała w niestarannego koczka. Odchrząknęła
cicho, skupiając wzrok na bursztynowej cieczy, z której wyciągnęła torebkę z
herbatą i wycisnęła z niej resztki za pomocą palców, delikatnie naciskając na
znajdujące się w niej fusy.
-
Przespałam się z Woodem – wypaliła ni z tego, ni z owego, odkładając saszetkę
na stolik. Malfoy milczał, jakby zupełnie go obok niej nie było, a jednak gdy
podniosła na niego wzrok siedział tuż obok, przyglądając się jej z tym samym znudzonym
wyrazem twarzy, którego nie potrafiła w nim zdzierżyć. Zakaszlała kilka razy,
wiercąc się na krześle i szukając odpowiedniej pozycji, jednak żadna jej nie
pasowała; w końcu zacisnęła palce na brzegach siedzenia, spuszczając przy tym
głowę, niczym smutny pies i gapiąc się w kolana, którymi ruszała, jakby miała
atak nerwicy. Cisza ją dusiła, nakłaniała do zwierzeń, a może to po prostu
resztki alkoholu, który nie zdążył opuścić organizmu; niekomfortowość sytuacji
wzrosła, kiedy blondyn podniósł się powoli z zajmowanego miejsca, a ona
gwałtownie uniosła głowę i zawołała do niego rozpaczliwie.
-
Zostawisz mnie tu samą? – Draco zerknął na kobietę przez ramię, jednak nie
odpowiedział, a zniknął gdzieś za barem w odmętach lokalu, mogła usłyszeć
jedynie stukot butów obijających się o posadzkę i drewniane stopnie schodów
lekko skrzypiące przy każdym nastąpieniu.
Miała
ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię; schowała twarz w dłoniach, którymi po
chwili przeciągnęła po włosach i bezwiednie pozwoliła im opaść na kolana, wzrok
zaś utkwiła w szklance z parującym napojem, na który momentalnie przeszła jej
ochota. Dopiero teraz przydałaby się jej spora dawka alkoholu, która pomogłaby
zdusić wyrzuty sumienia i nieziemskiej głupoty. Bo czemu mu o tym mówiła? Jeśli
chciała kogoś do zwierzeń z fatalnej nocy wystarczyło, by poszła do Rona, a
jeśli zaś szukała wsparcia, to trafiła jeszcze gorzej, bo ostatnim, do czego
Malfoy jest zdolny, to współczucie dla drugiego człowieka. Tak czy owak, źle
wybrała, jakkolwiek nie spojrzeć na zaistniałą sytuację, a wirujące w umyśle
majaki o nagim ciele arystokraty i wyimaginowanym erotycznym uniesieniu z nim
bynajmniej nie ułatwiały jej sprawy; nogi stukały nerwowo o parkiet, zęby
raniły wystarczająco poharataną przez Wooda wargę, przygryzając ją jak w jakimś
transie, a serce waliło tak szybko, że jeszcze chwila, a wyleciałoby z piersi i
utonęło w gorącej herbacie. Podejrzenia, obawy i problemy z Malfoyem minęły jak
ręką odjął; już nie pamiętała, że była na niego zła za zatajenie ważnych
informacji, zapomniała o snutych hipotezach o udziale jego osoby w
dotychczasowych morderstwach, czego teraz bardzo się wstydziła i brzydziła,
wyparowały z niej wszelkie rozterki, z którymi borykała się od wieczoru w
operze; nie myślała, nie rozumiała i nie sądziła, ale pierwszy raz odczuwała
lęk przed opinią.
Omal
nie przewróciła stojącej na stole szklanki, gdy Draco postawił przed nią
niewielką buteleczkę rozmiarem przypominającą pojemnik na krople do oczu z
mętnym, czarnym płynem w środku; oczy rozszerzyły i pojaśniały na jej widok i
bez namysłu odkorkowała naczynko, wypijając całą jego zawartość, a
charakterystyczny smak lukrecji osiadł na gardle, przyjemnie drapiąc je i
oblepiając korzenną słodyczą. Ponoć każdy inaczej wyczuwa smak eliksiru aborcyjnego,
w odróżnieniu do antykoncepcyjnego, który zawsze jest lekko gorzkawy, jednak od
kiedy pamiętała zawsze czuła w nim nutę anyżu i jeszcze nigdy nie zdarzyło jej
się rozpoznać w nim czegoś innego; czytała o przypadkach, że eliksir był jak
miód, innym razem niemal zabijał goryczą podobną do piołunu, kiedyś usłyszała,
że nie ma on w ogóle smaku, a wszystko to sprowadzało się do więzi z partnerem,
z którym odbyło się stosunek, bowiem im głębsza zażyłość, tym specyfik ma
intensywniejszy smak i zapach, zmieniające się pod wpływem towarzyszących
uczuć. Jedynym jego mankamentem był czas; jeśli nie przyjęło się go odpowiednio
wcześnie bez względu na to, czy doszło do zapłodnienia, czy też nie, po prostu
nie działał, jednakże nikt nigdy nie określił chociaż pobieżnych ram, którymi
można byłoby się kierować, przez co zażywanie go przypominało odrobinę rosyjską
ruletkę.
Odstawiła
buteleczkę na stolik, popychając ją palcem w kierunku Dracona i odchylając się
na krześle ze skrzyżowanym na piersiach rękami.
-
Skąd masz takie eliksiry? – spytała, nie spuszczając z mężczyzny oczu i uważnie
lustrując jego twarz, jakby próbowała wychwycić jakąś niezgodność. Malfoy jednak
odpowiedział bez zająknięcia, na dodatek tak przekonująco, że znów poczuła się
zażenowana bezpodstawną podejrzliwością.
-
Od znajomej. Zajmuje się medycyną magiczną, a to jest jej mieszkanie – dodał,
unosząc nieznacznie podbródek ku górze.
-
A skąd wiedziałeś, że go potrzebuję?
-
W jakim innym celu żaliłabyś się z przykrego pożycia z Woodem? – Zacisnęła mocniej
zęby w odpowiedzi na komentarz i pochyliła się ku niemu nad stolikiem.
-
Skąd wiesz, że było tragiczne? – zapytała hardo, mimo że doskonale wiedziała,
że seks z Oliverem był chyba najgorszym, jaki mógł jej się w życiu przytrafić,
jednak ciężko jej było przyznać się do tego przed Malfoyem. Tym bardziej, że
jego podniecona twarz wciąż wirowała jej przed oczami, gdy tylko przymknęła
powieki. Było to wstydliwe i niezręczne, przez co obrała sobie za punkt honoru
nie dać po sobie poznać, że harce łóżkowe z kolegą z pracy wołały o pomstę do
nieba.
-
Przesłuchujesz mnie z własnej randki? – rzucił kpiąco, unosząc lekko kąciki ust
ku górze, na widok których poczuła mocne ściśnięcie w żołądku. Nie cofnęła się
jednak nawet o centymetr, kiedy Draco pochylił się ku niej, świdrując ją
błyszczącymi od światła srebrnymi oczami. Jedyne, czego się bała, to że
usłyszy, jak mocno i głośno serce obija jej się o ściany klatki piersiowej. –
Tylko zawiedziona lub niestała kochanka ucieka nocą od mężczyzny, któremu
ofiarowała swe wdzięki. Rozczarowanie aż wylewa się z twoich oczu.
Odsunął
się od niej i wstał, udając się za barek, gdzie nalał sobie wody do wysokiej
szklanki. Tak naprawdę kolejny raz uciekł, ponieważ bliskość Hermiony
wywoływała w nim nieznane i bardzo nieprzyjemne uczucia, ale też wstręt przed
dotykiem, na który wzdrygał się od napaści Weasleya w łazience Ministerstwa.
Bał się, że zareaguje zbyt gwałtownie, lękał się, że Granger czegoś się
domyśli, a na dowód strachu dłonie trzęsły mu się co jakiś czas, zaś oddech
nieznacznie przyspieszył i poczuł niewielkie krople potu spływające po karku
wzdłuż kręgosłupa.
-
Masz rację – powiedziała, obracając się ku niemu na krześle z aroganckim
uśmieszkiem. – Dlatego nalej mi wina.
-
Granger – odezwał się, ale kobieta podniosła się niespodziewanie z siedzenia i
podeszła do niego za barek, rozsiadając się wygodnie na podłodze z miną
nieznoszącą sprzeciwu.
-
Albo wiesz co? – Patrzyła mu hardo w oczy z jeszcze szerszym i sardonicznym
smirkiem. – Daj mi całą butelkę.
-
Postradałaś już kompletnie rozum – odparł, upijając łyk wody ze szklanki.
Hermiona wstała momentalnie z paneli i chwyciła pierwszą lepszą butelkę stojącą
najbliżej niej. Malfoy spojrzał na nią karcąco, jednak dziewczyna odpowiedziała
mu wzrokiem mówiącym „i tak zrobię to, co będę chciała”, by następnie
odkorkować naczynie zaklęciem; szpunt wystrzelił, zaś w ślad za nim posypał się
błyszczący pyłek, który rozpłynął się po chwili w powietrzu. Przytknęła wino do
ust i pociągnęła porządnie z gwintu, a gdy przełknęła alkohol, skuliła się
odrobinę z zamkniętymi mocno oczami, dysząc ciężko i przytykając wierzchnią
część dłoni do kącika ust.
-
On był okropny! – praktycznie krzyknęła, gdy pierwsza gorycz wytrawnego wina
przemknęła przez gardło. – Egoistyczna świnia z przedwczesnym wytryskiem! Był
nudny, samolubny i… i…
Roześmiała
się przez łzy, gestykulując zawzięcie rękami, o mały włos nie rozlewając
alkoholu na podłogę, ale też i na zaskoczonego Dracona, który mrugał co chwilę
oczami, jak w jakimś transie, obserwując wylew rozgoryczenia kasztanowłosej
kobiety, na widok którego nie wiedział, czy ma jej współczuć, czy po prostu ją
wyśmiać. Hermiona zaś pokazywała jakieś dziwne znaki jedną ręką, a drugą
ściskała zawzięcie butelkę, jakby bała się, że zaraz może zostać jej odebrana.
-
Mały? – podpowiedział Malfoy, obserwując wyprostowującą się gwałtownie
dziewczynę z szeroko otwartymi oczami i mocno ściągniętymi brwiami.
-
Żartujesz sobie? – fuknęła na niego, otaczając ręką pomieszczenie. – Skauci
mogli rozbić tam obóz!
Arystokrata
w oznace kompletnego zażenowania i zakłopotania przytaknął jedynie ledwo
zauważalnie głową i upił kolejny łyk wody, którą o mały włos się nie
zakrztusił, gdy Granger klapnęła nagle na podłogę, rozsiadając się wygodnie
między jego nogami i sącząc żałośnie wino z butelki.
-
Cały się ślinił, wylizywał mi praktycznie migdały, wchodził i wychodził, jak do
stodoły, a potem sru! – Machnęła ręką, uderzając blondyna w kolano, a następnie
oparła się o nie czołem, łykając wytrawny alkohol jak w amoku. Gdy skończyła,
czknęła głośno i zaczęła kręcić głową o nogę mężczyzny, prawie dławiąc się z
wylewającego się z niej żalu. – Nie ma gościa! A ile się przy nim musiałam
naskakać, tyle mojego! I Jezu Chryste, jak on niemiłosiernie chrapie! Jak
charczący, górski troll!
-
Mogłabyś wstać i nie staczać się jeszcze niżej, niż to możliwe? – Zerknęła na
chłopaka między jego nogami i pokręciła przecząco głową, przytykając butelkę do
ust. Draco westchnął przeciągle na widok topiącej smutki w alkoholu kobiecie,
po czym zgrabnie ją ominął, by niespodziewanie usiąść obok niej i oprzeć się o
drewniany kontuar z miną cierpiętnika.
-
Co ty robisz? – spytała, spoglądając na mężczyznę z niezrozumieniem.
-
Schodzę do twojego poziomu – odparł, krzyżując ręce na klatce piersiowej i wyprostowując
nogi. – Niżej już nie mogę.
Panna
Granger patrzyła na niego z wyrazem twarzy przypominającym naburmuszone
dziecko, któremu zabrano lizaka, po czym odstawiła butelkę nieco dalej, a sama
położyła się na panelach, kładąc głowę na udzie blondyna. Poczuła, że pod
wpływem jej dotyku mocno się napięło, a reszta ciała lekko wzdrygnęła, ale nie
bardzo ją to interesowało, więc wzruszyła tylko od niechcenia ramionami,
zginając nieco nogi w kolanach.
-
Złaź – skarcił ją, patrząc jej srogo w oczy. Hermiona jednak wydęła odrobinę
usta i zmrużyła oczy, przysuwając się jeszcze bliżej.
-
Nie mam takiego zamiaru – oznajmiła z szerokim uśmieszkiem, ale Draco nie
zamierzał dać za wygraną.
-
Granger, proszę cię, zejdź – powiedział stanowczo, ale dziewczyna jeszcze
bardziej się zaparła, krzyżując ręce na piersiach, a brzeg spranego stanika w
odcieniu pudrowego różu wychylił się lekko ponad bluzkę.
-
Nie – odparła zadowolona, dostrzegając zaciskające się coraz mocniej wargi
blondyna.
-
Złaź w tej chwili! - Mężczyzna niespodziewanie uniósł głos, a srebrne tęczówki
rozbłysły tysiącem iskier, na widok których Hermionie zrzedła mina i pokornie
podniosła się z jego ud, poprawiając zsuwającą się z ramienia odzież i siadając
naprzeciwko niego. Hardość nie znikła z twarzy, jednak oczy znacząco przygasły,
przez co zrobiło jej się odrobinę lżej na sercu.
-
No i po co te nerwy. – Uniosła jedną nogę i zgięła ją, a następnie oplotła
kostkę rękami, opierając podbródek na kolanie. - Nie dadzą się popławić w
autonienawiści.
-
Trzeba było myśleć, zanim rozwarłaś przed Woodem nogi – warknął z typową dla
siebie złośliwością, wywracając oczami, gdy zobaczył, że kobieta znów dorwała
się do niedawno odstawionej butelki wina. Wtedy przeszło mu przez głowę, że
trzeba było jej pozwolić leżeć na tych nogach, bo przynajmniej wtedy nie piła.
-
Bo to twoja wina – zawyrokowała po przełknięciu sporego łyka alkoholu. Malfoy w
odpowiedzi prychnął, jak rozjuszony kot, opierając głowę o drewniany kontuar i
spoglądając jej w błyszczące oczy.
-
Oczywiście, bo to ja kazałem ci zdjąć dziurawe majtki przed pseudo oficerem
straży Azkabanu.
-
Jezusie, mam dziurę? Gdzie? – Okręciła się nerwowo, próbując obejrzeć swe
zaplecze, a przy tym zamachnęła się butelką, z której wyleciało trochę napoju
lądując na czarnych spodniach arystokraty.
-
W mózgu na przykład – odparł, otrzepując materiał, choć i tak wiedział, że nic
to nie da. Hermiona patrzyła na niego z miną urażonego dziecka, postukując
paznokciami o zielone szkło, jednak mężczyzna kompletnie nie zwracał na nią
uwagi. Podniosła się w końcu z podłogi, podpierając się o drewniany blat i
wychodząc zza części barowej, a gdy wróciła, trzymała w ręce wymiętą paczkę
papierosów, z którą usiadła z powrotem naprzeciwko Dracona i wyciągając jednego
skręta ze środka przypaliła go różdżką, którą następnie odłożyła razem z
kartonikiem z nikotynowymi używkami na panele.
-
Gdybyś nie uciekał jak mysz pod miotłę przede mną, ten niewyżyty siewca spermy
nie zaciągnąłby mnie do łóżka. - Szarawy dym rozniósł się po pomieszczeniu,
wdzierając się do ust i nozdrzy blondyna, który dopiero teraz podniósł na nią
wzrok.
-
Przestań zwalać całą winę na mnie. Sama powiedziałaś, że nie chcesz mnie więcej
widzieć – odpowiedział, nie spuszczając oczu z jarzącej się końcówki
działającej mu na nerwy. Miał ochotę wyrwać kobiecie papierosa z ręki i zgasić
go w resztkach wina pozostałego w butelce.
-
Bo byłam wkurwiona na ciebie i twoje samolubne zachowanie – warknęła,
zaciągając się mocno używką i wydmuchując kłęby śmierdzących oparów prosto na
Malfoya. Zakasłał kilka razy i odgonił ręką duszącą mgławicę, jednocześnie
orientując się, że Hermiona przysunęła się tak blisko niego, że stykali się
kolanami. - Za każdym razem, jak mnie widzisz wiejesz gdzie pieprz rośnie. I co
ja mam z tym zrobić? Myśleć, nie myśleć…
Wskazywała
ręką z papierosem w jedną, po chwili w drugą stronę, rozszerzając zabawnie oczy
i strzepując popiół na własne dżinsy.
-
Jak na razie świetnie ci idzie to drugie – przerwał jej, a na ustach panna
Granger dostrzegła uśmiech niepodobny do tradycyjnych grymasów i wyniosłych
bądź sarkastycznych smirków; był naturalny, ciepły, a to zaowocowało kolejnymi
mocnymi uderzeniami serca w piersi. Stykające się kolana jakby zostały
przyklejone na amen, a przechodziły przez nie dziwne prądy sprawiające, że było
jej duszno i ciężko się oddychało; odchrząknęła cicho i złapała się za
niestarannego koczka, jakby chciała się upewnić, że wciąż tam jest, w
rzeczywistości jednak nie wiedziała, jak ma się zachować, bo niespodziewanie
znalazła się pomiędzy dwoma obozowiskami powstałymi w lekko otumanionym umyśle,
jednak funkcjonującym na tyle sprawnie, że bez trudu je rozróżniała. Powróciły
do niej wątpliwości, z którymi borykała się od przedstawienia w operze,
odnowiły się w niej podejrzenia do arystokraty, jakoby wykorzystał jej zaufanie
i posunął się do brutalnych czynów, pozbawiając życia dwóch kolegów i własnego
ojca; to nie była prawda i drugi obóz jasno dawał jej to do zrozumienia, jednak
wciąż nie miała pewności i nie potrafiła określić swego stanowiska. Czy może mu
dalej ufać? Czy przyjdzie jej jednak odpokutować za przewinienia, że
nie dopilnowała mężczyzny i zawierzyła mu, jak naiwne dziecko nieznające
okrutnych realiów świata?
Popiół
z wypalonego do połowy papierosa spadł na podłogę, a Hermiona westchnęła
głośno, podnosząc wzrok na niespuszczającego jej z oczu Malfoya. Bez namysłu
wrzuciła resztkę niedopałka do butelki i odstawiła ją przy kontuarze, splatając
ręce na złączonych stopach i ocierając się kolanami o nogi mężczyzny. Znów
wyczuła, że się spiął, a raczej dostrzegła to w ściśniętej szczęce i mocno
przymkniętych dosłownie na chwilę oczach, jakby sprawiła mu nieopisane
cierpienie. Przez moment zawahała się, czy powinna podjąć z nim zrodzony w
głowie temat, jednak ostatecznie nie zrezygnowała, mimo że reakcje mężczyzny na
jej dotyk zaniepokoiły ją.
-
Malfoy powiedz mi, że nie masz z tymi morderstwami nic wspólnego – odezwała się
cicho, a oczy Draco złączyły się z jej, podrywając serce do bolesnych uderzeń;
czas dłużył się niemiłosiernie, napawając jeszcze większymi obawami, niż
wcześniej, nim podjęła dotkliwą konwersację, tyle że arystokrata milczał,
spoglądając na nią z nieodkrytym wyrazem twarzy, jakby było mu wszystko jedno,
jaką da jej odpowiedź. Ale ona nie była na nią obojętna i chciała ją wyraźnie
usłyszeć, pozbywając się gorzkiego smaku rozczarowania panoszącego się w ciele
i umyśle jak trucizna.
-
A gdybym miał? – odparł po dłuższej chwili, przechylając nieznacznie głowę w
prawą stronę. Hermiona przeczołgała się bliżej niego i usiadła z nim ramię w
ramię, opierając na zgiętym kolanie wyprostowaną rękę. Malfoy miał specyficzny
zapach, co zauważyła dopiero teraz, mimo że dzisiejszego wieczoru dotykała go
kilkukrotnie; był inny, jakby lekko wilgotny, przypominający powietrze tuż po
deszczu, ale jednak to dalej nie było to; nie umiała go zidentyfikować, tak
jakby był to jego prywatny zapach bez grama perfum czy choćby woni płynu do
płukania tkanin.
-
Wierzę, że nie masz – odpowiedziała po długim westchnieniu, obracając ku niemu
twarz, a mężczyzna automatycznie poszedł w jej ślady.
-
Czemu? – zapytał bez wahania, a błyszczące delikatnie w miałkim świetle lamp
oczy oczekiwały natychmiastowej odpowiedzi. Ona jednak nie miała w sobie
odwagi, by powiedzieć mu, co siedzi jej w duszy, nie tak otwarcie, swego
rodzaju intymnie, gdyż przeszywające ją tęczówki arystokraty odbierały jej
głos, zatrzymując go głęboko w środku za ściśniętym niemal do bólu gardłem.
Przełknęła ślinę i spuściła głowę, skupiając się na wolno unoszących się
piersiach, choć serce waliło jej tak mocno, że tylko cudem nie rozerwało
jeszcze klatki.
-
Bo nie zrobiłbyś czegoś tak okrutnego po wszystkim, czego sam doświadczyłeś. –
Usłyszała ciche prychnięcie koło ucha i gwałtownie podniosła na blondyna wzrok,
dostrzegając na bladej twarzy delikatny pobłysk czegoś, co miało zapewne
przypominać cyniczny uśmieszek. Był on jednak smutny, pełen żalu do niej i
samego siebie, kłamliwy i niepewny, tak różny od cierpkich podarunków ust,
które zawsze jej ofiarowywał.
-
Ta naiwna wiara kiedyś cię zgubi. – Pluł jadem, chciał się jej pozbyć, zbyć ją
bez oczywistej odpowiedzi, a w niej zawrzało z bezsilności na dźwięk podszytych
tchórzostwem słów; zebrała w sobie resztki odwagi, jaka jeszcze się w niej
ostała i stanowczym tonem, a zarazem tak przepełnionym błaganiem i żałością,
ponowiła prośbę, na którą Draco długo nie chciał dać odpowiedzi.
-
Proszę.
Po
co chciała to wiedzieć, pytał samego siebie, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że
już kiedyś słyszał podobne zapytanie; nie w tym tkwił jednak problem, a w jego
odbiorze; spisany na straty, pozbawiony nadziei przez osobę, dzięki której
wpuścił odrobinę ciepłego słońca do zalanego ciemnością i wyziębionego na kość
życia, szukała prawdy, którą dobrze znała i miała przed oczami; dlaczego zatem
potrzebowała realnego potwierdzenia? Czy słowo może być równoznaczne z czynem?
Czy są wymienne?
Przypomniał
sobie słotny, jesienny dzień przed kilkoma laty, nim ostatni raz wyruszył
pociągiem w podróż do Hogwartu. W trakcie przerywanej dźwiękami grzmotów i
błysków piorunów kolacji ojciec nie odezwał się ani razu, jedynie smętnie
grzebał w talerzu, ostatecznie zostawiając niedojedzony posiłek i znikając w
prywatnych komnatach. Matka patrzyła na niego posępnie, przeżuwając powoli
każdy kęs, a gdy skończyła, zostawiła go z okropnymi wyrzutami sumienia
wywołanymi przez krótkie: to przez ciebie; Lucjusz już nigdy nie był normalnym
człowiekiem, nawet po krótkim triumfie Voldemorta nie opuszczało go przeczucie,
że ojciec tak naprawdę nie jest szczęśliwy, a już z pewnością nie matka.
Podążając zimnym korytarzem do własnej sypialni i przechodząc obok komnaty
rodziców usłyszał wzburzony głos Narcyzy, wywołujący na przemian „jest takim
samym nieudacznikiem, co ty”, „przyniósł nam wstyd”, a także „oby zginął w tej
szkole”; z perspektywy czasu nie potrafił ocenić, jak bardzo bolały go te
słowa, czy były tylko lekkimi ukłuciami, a może potężnymi ciosami, przez które
nie mógł się podnieść z kolan; wiedział jedynie, że następnego dnia ojciec
powiedział mu, że będzie go chronił tak długo, jak tylko będzie umiał, a kilka
tygodni później w trakcie spotkania z Czarnym Panem bez zawahania oddał go na
pełne usługi do czarnoksiężnika, twierdząc, że opłaci się to rodzinie i
odpokutują błędy. To była ochrona? To były tylko słowa rzucone lekką ręką na
wiatr bez żadnego pokrycia.
Wspomnienie
przepadło tak szybko, jak się pojawiło, a w głowie rozprzestrzeniła się głucha
pustka, przez którą mógł dokładnie liczyć uderzenia serca, usłyszeć wolny i
cichy oddech, wsłuchać się w każdy dźwięk wydobywający się z ciała. Czy Granger
właśnie tego od niego oczekiwała? Jałowych słów bez znaczenia wypowiedzianych
tylko po to, by ulżyć jej rozterkom? Nie chciał mówić czegoś, co byłoby świstem
wyrazów pozornie mających zapewnić komfort dalszemu życiu, nie chciał poddać
się na zwykłym „nie zrobiłem tego”, bo jakie to miało znaczenie, jeśli było
tylko rzuconym dla ulgi wyświechtanym frazesem. Ale nie chciał stracić tego, co
udało mu się do tej pory zyskać, bo wbrew pozorom Hermiona była natarczywa,
irytująca, męcząca i dociekliwa, jeśli tylko chciała, ale też darzyła go
olbrzymim zaufaniem, bez którego nie da się stworzyć niczego; nieświadomie
pchała go ku światłu, wyciągała z niego cechy, o których istnieniu nie miał
bladego pojęcia, tak jakby scaliła się z jego duszą i poruszała ją wtedy, kiedy
jemu brakowało już sił. Jak mógł tego nie stracić, a przede wszystkim, czy miał
jeszcze cokolwiek ratować? Nigdy nie ryzykował, zawsze musiał mieć w ręku pewne
karty, jednak tym razem los mu ich nie rozdał, a kazał grać emocjami,
najsłabszą talią, jaką posiadał; szczerych uczuć nie da się przewidzieć,
zaplanować, rozłożyć jak na planszy i wyciągać tylko te, na które ma się
ochotę, są jak koło Fortuny, raz lepsze, raz gorsze, ale zawsze trzeba przy
nich ryzykować, są jak gra w ciemno, tyle że bez żadnych reguł.
Podniósł
wzrok, skupiając go gdzieś w oddali i odezwał się cicho z przebijającą się w
pierwszych słowa lekką chrypką, która gdzieś pod koniec zniknęła, obnażając
melancholijny, niemalże depresyjny ton.
-
Kiedy zamordowano ojca, strażnicy kończyli ostatnie katowanie, zanim przenieśli
mnie do Ministerstwa. Jak zginął Blaise, byłem pierwszy raz od wyjścia na
wolność u Pansy. Gdy znaleziono zmasakrowane zwłoki Goyle’a, byłem z tobą w
Covent Garden. – Niektóre wyrazy zaznaczał mocniej, inne były ledwo słyszalne,
jednak zrozumiała wszystko, a po plecach przebiegły jej ciarki, gdy obrócił ku
niej głowę i zajrzał głęboko w oczy. - Potrzebujesz więcej dowodów?
Zamilkła
sparaliżowana błaganiem widocznym w srebrnych tęczówkach, by uwierzyła w każde
słowo, by nie zabierała mu ostatniej szansy, by wciąż widziała w nim to, co do
tej pory nie zostało uchwycone przez innych. I przyjęła jego prośbę, delikatnie
zaprzeczając głową i podnosząc się niezdarnie z podłogi, ale Draco nie ruszył się
spod kontuaru i nie przestał jej obserwować.
-
Nie potrzebowałam dowodów – odparła, zabierając różdżkę i papierosy z paneli –
chciałam, żebyś to ty wiedział, że tego nie zrobiłeś.
Podeszła
do stolika, przy którym zostawiła torebkę oraz płaszczyk; założyła wszystko na
siebie, oplatając szyję delikatnie szalikiem i ruszyła ku drzwiom, ostatni raz
spoglądając przy nich na Malfoya, który zdejmował z nadgarstka elegancki
zegarek, a rękaw golfu podsunął się nieco do góry, obnażając kilka otarć i
siniaków, a sądząc po kolorze musiały zostać zrobione niedawno. Na ich widok
zacisnęła mocniej palce na złotej gałce, którą nagle puściła i podeszła do
arystokraty szybkim krokiem, jednak ten nie wyglądał na zaskoczonego jej postępowaniem,
w odróżnieniu do niej samej.
-
Są z Azkabanu? – wypaliła, zadzierając głowę, by mogła podchwycić jego
spojrzenie. – O czym jeszcze mi nie mówisz?
-
O tym, czego nie chcę i nie muszę ci mówić – odparł, na co Hermiona złapała go
szybko za okaleczony nadgarstek i pociągnęła ku górze; Malfoy w popłochu
szarpnął się, jednak z pewnością nie z bólu, tego była pewna; skóra była
szarawa, gdzieniegdzie żółta i fioletowa, a na wewnętrznej stronie znajdowała
się głęboka szrama, na szczęście już zabliźniona, jednak dość wyraźnie
odznaczająca się na bladej ręce; puściła go, a on od razu schował dłonie w
kieszeniach, obrzucając ją chłodnym i pogardliwym spojrzeniem.
- To zaczniesz – warknęła na niego, obracając
się na pięcie i biegnąc niemal do drzwi. Otworzyła je, zwracając się do niego srogim
tonem i z podminowanym wyrazem twarzy. – Przed każdym egzaminem masz się u mnie
meldować, a wyniki masz mi składać osobiście na biurku.
Mimo
że nie trzasnęła, to po głowie rozniosło się głośne echo, jakoby walnęła z całą
siłą o futrynę; za oknem dostrzegł jej chudą sylwetkę, która zniknęła mu po
chwili sprzed oczu, a sam w tym momencie poczuł wzbierającą w żyłach
wściekłość; zacisnął palce na trzonku od różdżki i niespodziewanie cisnął
pierwszym lepszym zaklęciem w pobliski stolik, który roztrzaskał się na kilkanaście
kawałków z wielkim hukiem, na domiar złego, drewno zajęło się ogniem, którego
fala popłynęła po sekundzie samowolnie z magicznej broni; zaklął siarczyście
pod nosem, spoglądając w rudawe płomienie trawiące dębowy wyrób stolarski. Z
oddali zaś, w pozbawionym choćby odrobiny światła kącie, wisiał obraz, a na nim
w sztywnej pozie kobieta ubrana w niebieskie kolory, patrząca na ogień przez
obdartą ze skóry twarz; przypadek czy zrządzenie losu sprawiło, że za nią
również unosiły się płomienie trawiące bezbronne zwierzę?
†††
Londyn,
5 kwietnia 2008
Główna
sala ministerialna przeznaczona do spotkań i bankietów została zamieniona w
olbrzymią scenerię żałobną dla mającego rozpocząć się za kilkanaście minut
pogrzebu zmarłego Ministra; jako jedyna znajdowała się ponad powierzchnią
ziemi, wnosząc się niemal pod chmury, które dziś idealnie komponowały się z
nastrojem przygnębiającej uroczystości; ciemne i ciężkie, soczyste od
zbierającego się deszczu i pobłyskujących między obłokami piorunów, gęstym
całunek otaczały audytorium, w którym ustawiono niezliczone rzędy drewnianych
ław, zaś w półokrągłej nawie mieszczącej się na samym końcu pomieszczenia
zasiadali muzycy razem z instrumentami, było ich tak wielu, że można było
sądzić, iż ściągnięto specjalnie na tę uroczystość wszystkich Filharmoników
Wiedeńskich; mężczyźni w wytwornych frakach, kobiety w eleganckich sukniach,
każdy z nich odgrywał rolę w wyreżyserowanej sztuce muzycznej, którą miała
zachwycać się zgromadzona widownia, z niecierpliwością oczekująca prologu
pogrzebu najważniejszej osoby świata magii.
Potężnych
i wysokich okien było niewiele, po cztery z każdej części sali, przystrojone
grubymi i ciężkimi kotarami w kolorze głębokiego granatu z przewiązanymi
sznurami srebrnej barwy; między nimi, na nieskazitelnych ścianach z wyszukaną sztukaterią,
umieszczono drzewce, na nich zaś chorągwie i sztandary przedstawiające herb
Ministerstwa, jak i samego Shacklebolta, wszystkie przepasane w prawych,
górnych rogach czarnymi wstążkami, a koniec każdej tyczki wieńczyły masywne,
ozdobne głowice. Płaty tkanin były haftowane, a dzięki zastosowaniu magii nici
falowały i przemieszczały się tak, by upamiętniony na nich Kingsley mógł
niejako uczestniczyć w ceremonii będąc wciąż żywym; nie mówił, nie poruszał się
zbyt szybko, jedynie spoglądał na zebranych w sali czarodziejów i czarownice z
pogodnym i ciepłym uśmiechem. Wielu z nich ocierało resztki łez, szczególnie
kobiet, zarówno starszych, jak i młodszych, inni jedynie siedzieli w milczeniu,
a część wciąż szukała swoich miejsc między rzędami ławek obitych welurowym
materiałem w kolorze głębokiego burgunda. Na samym środku, tuż przed marmurowym
pulpitem przeznaczonym dla mówców i przedsionkiem dla muzyków oraz stojących za
nimi chórzystów, na katafalku obitym kirem i przykrytym czarnym całunem
widniało ciało zmarłego przystrojone w granatowo-srebrną szatę, której szerokie
rękawy ledwie unosiły się nad zimną posadzką; w ulubionej czapce, po której
wszyscy go rozpoznawali, w lekkich butach przypominających indyjskie kapcie i
włożoną między splecione na nieruchomej piersi ręce różdżką, przypominał
szlachetny posąg dopiero co oczyszczony z pyłu po długiej i żmudnej pracy
rzeźbiarza. Na zastygłych ustach wciąż można było dopatrzyć się tego samego
uśmiechu, delikatnego, a jednak ciepłego, którym obdarzał wszystkich
pracowników, gdy tylko pojawił się w Ministerstwie; nikt nie śmiał pozbawić go
złotej obrączki w prawym uchu, tak samo, jak sygnetu z lewej dłoni, mimo że
ciężka biżuteria z trudem utrzymywała się na wyszczuplonych przez chorobę i
starość palcach; twarz zdobiło więcej bruzd, skóra nie tryskała kolorem i nie
była już tak samo napięta, policzki lekko opadały w dół, odsłaniając więcej
zmarszczek tuż przy szyi. Widok był smutny, atmosfera zdecydowanie
przygnębiająca, na domiar złego rozstawieni po sali aurorzy z nakazu panny
Granger, jak i samego Percy’ego pogłębiali melancholijny nastrój, a za
potężnymi oknami można było dopatrzyć się pierwszych kropli nadchodzącej rzęsistej
ulewy i skłaniających się pod podmuchami porywistego wiatru koron pobliskich
drzew. Tuż przy wejściu, praktycznie przy samej kolumnie, których rzędy zdobiły
audytorium, stała Hermiona razem z Ronem, uważnie przypatrując się wchodzącym
żałobnikom z kamiennym wyrazem twarzy i włożonymi do kieszeni czarnych,
eleganckich spodni rękami.
-
Ile ich tu jeszcze wejdzie? – zapytał pretensjonalnie rudy, krzyżując ręce na
klatce piersiowej, a wcześniej poprawiając przekrzywiony, czarny krawat.
-
Królowa zaprosiła prawie dwa tysiące gawiedzi. Mogliby już usiąść na dupach i
przestać robić zamieszanie – odparła, lustrując salę wypełnioną po brzeg ludźmi
i szukając na niej Harry’ego. Nie widziała go od tygodnia, toteż nie wiedziała,
czy zamierza pojawić się na pogrzebie, jeśli w ogóle o nim pamiętał, co byłoby
hańbą nie tylko dla niego, ale i dla zmarłego, z którym łączyły go dość bliskie
relacje. Potter jednak prawdopodobnie nic by sobie nie robił z ujmy, jaką się
obarczył, a Shackleboltowi prawdę mówiąc też już było wszystko jedno. Skinęła
głową wchodzącym do środka dwóm kobietom, przedstawicielkom Wizengamotu, za którymi
nie bardzo przepadała, jednakże musiała niekiedy z nimi współpracować.
-
Skąd on tyle wytrzasnął? – zdumiał się Weasley, zerkając w stronę
najspokojniejszej części sali. – Z kim przyszedł Malfoy?
-
Gdzie? – Omal na niego nie wpadła, próbując dopatrzyć się jasnej głowy
arystokraty, jednak panoszący się tłum znacznie jej to utrudniał. W końcu
jednak zobaczyła, a raczej mignął jej przed oczami jej przebłysk oraz
elegancki, czarny kapelusz z sokolimi piórami osoby siedzącej obok niego.
Zmarszczyła z niezadowoleniem brwi na ten widok, opierając się z nonszalancją o
filar i poprawiając zsuwające się z bioder cygaretki, których przez lata nie
wyciągała z szafy, aż w końcu nadarzyła się ku temu okazja. W ferworze porannej
bieganiny nie znalazła jednak jedynych czółenek, jakie miała w domu, toteż
włożyła pierwsze, lepsze buty, jakie stały w korytarzu, a mówiąc pierwsze,
lepsze, miała na myśli stare trampki, w których codziennie przemierzała
korytarze Ministerstwa.
-
Nie wiem – odparła – kogoś sobie przyprowadził. Nic mi do tego.
-
No, a te zmarchy na czole to objaw twej totalnej obojętności – powiedział
kpiąco rudy, zerkając na rozdrażnioną przyjaciółkę, której brwi zjechały się
jeszcze bliżej, a usta lekko ścisnęły, stając się jeszcze mniejsze, niż były naturalnie.
– Mogłaś chociaż wyprasować tę koszulę.
Spojrzała
na bluzkę ze sztywnym kołnierzem, którą ledwie strzepnęła z wieszaka, starając
się skompletować stosowny ubiór na pogrzeb. Jak większość ciuchów znajdujących
się w szafie była na nią trochę za duża, jednak co najważniejsze nie
rozjeżdżała się na piersiach, a o to jej głównie chodziło; reszta była bez
znaczenia.
-
Prasowałam – skłamała, przenosząc wzrok na kroczącego dumnie środkiem sali
Percy’ego w szarym garniturze ze starszym czarodziejem wspierającym się na
lasce u jego boku.
-
Dziesięć lat temu się nie liczy.
-
Zamkniesz się w końcu? – skarciła go ze srogą miną w momencie, gdy główne drzwi
zamknęły się z hukiem, a Zastępca Ministra dotarł do pulpitu, zapalając
wcześniej unoszącą się przy trumnie dużą świecę. Nie było oklasków, żadnej
wrzawy czy choćby najmniejszego poruszenia; żałobnicy podnieśli się z ławek,
gdy świeca rozbłysła złotym płomieniem, a z sufitu zleciały miliardy srebrnych
gwiazd rozpływających się w powietrzu tuż nad zmarłym w błyszczący, drobny pył.
Wtedy to rozpoczęła się ceremonia pożegnalna otwarta przez sztywną i
niekończącą się przemowę Percy’ego, w trakcie której zarówno Hermiona, jak i
Ron, prychali cicho pod nosami wysłuchując tysięcy bzdur, jakie mężczyzna
próbował wcisnąć zgromadzonemu tłumowi.
Litania
pochwał, dłużąca się lista zasług, ogromny wpływ na życie, które nie będzie już
tak światłe bez zmarłego mentora, pozorowany ból straty i wyreżyserowane
przerwy, w trakcie których rzekomo musiał zapanować nad emocjami, wszystko
zamieniło się w tragikomiczną farsę, żałobny cyrk na kółkach, a przewodnim
stańczykiem był rudy mężczyzna, usiłujący dotrzeć do każdego osobnika
znajdującego się na sali.
-
Nasz nieodżałowanej pamięci Minister Magii nigdy nie dzielił, nie – opowiadał z
frywolnością, jakby czytał dziecku wieczorynkę na dobranoc – zawsze łączył, w
chwilach ciężkich i wydających się bez wyjścia, gdy nadzieja już wygasła, on
posiadał w sobie siłę, która nas jednoczyła. Mówił mi wtedy…
-
Zamknij się i siedź na dupie, bo wszystko spieprzysz – wtrącił się Ron, przez
co Hermiona nie usłyszała dalszej części wywodu przełożonego; zaśmiała się
cicho, zasłaniając wykrzywione w szerokim uśmiechu usta i chowając się za
kolumną, by nie zwrócić na siebie uwagi. Na szczęście żałobnicy bardziej
zainteresowani byli pompatycznymi frazesami płynącymi z ust księżniczki
Ministerstwa, niż tym, co działo się po bokach sali.
-
A jak tam randka z Woodem? – zagadnął rudy, gdy kasztanowłosej kobiecie udało
się zapanować nad niedawnym rozbawieniem. Zerknęła na niego kątem oka,
zaciskając mocniej pięści w spodniach i wypuszczając ciężko powietrze z płuc,
wciąż nonszalancko opierając się o mosiężny filar.
-
Byliśmy tylko na kolacji – odparła znużona, ale i rozdrażniona, jednak nie
chciała odkryć się przed przyjacielem, że minionej nocy służyła Oliverowi za
lalkę do dymania, choć bardziej obawiała się, że wygada się ze spotkania z
Malfoyem, przez które nie mogła usnąć aż do rana, kiedy zmrużyła dosłownie na
chwilę oczy, a gdy się obudziła, została jej zaledwie godzina do wyjścia z
mieszkania. – I to nie była randka.
-
Sekretny romans między pracownikami?
-
Boże uchowaj – odpowiedziała nieco głośniej, niż zamierzała, z uśmiechem pełnym
rozbawienia. – Z nim? Za żadne skarby świata.
-
Czyli wieczór nieudany?
-
A wyglądam na zadowoloną? – Ron przekrzywił wargi w oznace zaprzeczenia;
kontynuacja tematu wydawała się nieodpowiednia, toteż odpuścił przyjaciółce
dalszych pytań, powracając do wysłuchiwania nadętej przemowy brata, trwającej
już ponad dwadzieścia minut i nic nie wskazywało, że pompatyczne wystąpienie
zbliża się ku końcowi. Hermiona natomiast usłyszała, jak jedne skrzydło drzwi
od sali uchyla się cicho, a po chwili nie tyle zobaczyła, co wyczuła obecność
Harry’ego, wypachnionego, jak konsultantka perfumerii.
-
Spóźniłeś się – wypomniała mu, lustrując niecodzienny strój w postaci
garnituru. Dałaby sobie rękę uciąć, że przyjaciel przyjdzie w znoszonych
spodniach i poplamionej koszulce, tymczasem zaskoczył ją formalnym ubiorem,
któremu do kompletu brakowało jedynie krawatu.
Potter
uśmiechnął się błazeńsko, łapiąc się za klamrę od paska do spodni i wbijając
wzrok w ziemię, jakby kontemplował nad nieskazitelną czystością czarnych
pantofli i nie mógł się nasycić ich widokiem. Prawda jednak przedstawiała się
tak, że szukał dogodniej pozycji, w której obuwie przestałoby go niemiłosiernie
cisnąc i ocierać, gdyż nie był przyzwyczajony do ciasnych i sztywnych butów,
które obecnie miał na stopach, a które zaczynały go pomału okropnie boleć.
-
Ładnie pachniesz, Mionuś – odezwał się, na co dziewczyna spojrzała na niego
karcąco, a zarazem, jakby była bardzo znudzona. Nie zauważyła też wywracającego
oczami Rona, który zastanawiał się głęboko, jak wielką głupotą może się jeszcze
poszczycić godny pożałowania auror.
-
Harry, jesteśmy na pogrzebie.
-
W takim razie ładnie pachniesz na tym pogrzebie. – Wyszczerzył się do niej
szeroko, a Hermiona westchnęła przeciągle, kręcąc z politowaniem głową i
przenosząc wzrok na siedzącego pod koniec sali Malfoya. Jego towarzyszka
zniknęła, możliwe również, że wcale nie była jego znajomą lub po prostu
ściągnęła z głowy kapelusz, w co jakoś szczerze wątpiła. W każdym razie
sądziła, że arystokrata nie przyjdzie na pogrzeb, mimo że każdy pracownik
Ministerstwa miał ku temu obowiązek; nie wspomniał o tym ani razu, nie pytał,
prawdopodobnie nie był nawet zainteresowany uroczystością żałobną, a jednak się
pojawił. Zaczęła nawet naiwnie twierdzić, że to przez to, iż kazała mu się
meldować u niej przed każdym nowym dniem pracy, jednak gdyby tak było,
zmaterializowałby się przed nią jeszcze zanim rozpoczęła się ceremonia
pożegnania, ewentualnie uważał, że wystarczyło, że go widziała, więcej nie
musiał robić, a wypełnił obowiązek. Tak czy owak, nie umiała sobie poradzić z
natłokiem myśli przepływających przez głowę, ściśle związanych z osobą blondyna
i budzących w niej więcej wątpliwości. Niepokoiła się bliznami i ranami, które
widziała wczoraj na nadgarstku, a które mężczyzna odsłonił przez zwykłą
nieuwagę, co rzadko mu się zdarzało, jednak kiedyś musiało do tego dojść; to
nie były stare pamiątki, owszem, niektóre szramy wyglądały, jakby miały już
trochę czasu, ale siniaki były w miarę świeże, tak samo, jak cięcie przy kości
łokciowej, mimo że już zasklepione, a jednak odznaczające się na bladej skórze.
Nieświadomie zaczęła obarczać się winą, że to przez nią mężczyzna doświadczył
kolejnego bólu, bo gdyby bardziej zwracała na niego uwagę, gdyby choć raz go
przypilnowała, może nie doszłoby do wszystkiego, co go spotkało. Obrała sobie
za punkt honoru sprawdzić, kto stoi za ranami Malfoya i czy nie maltretuje go w
dalszym ciągu, bo on jej tego nie powie, a nawet będzie chciał zamieść wszystko
pod dywan, wcześniej wydzierając się do niej, że ma do go zostawić w świętym
spokoju, a nie mogła do tego dopuścić. Już nawaliła wystarczająco dużo razy.
Wczoraj też odkryła coś nowego w arystokracie, kiedy spędziła z nim resztę
nocy, mianowicie, że wcale nie jest tak wyprany z emocji, jak stara się
udowodnić; poza złośliwymi uśmiechami widziała również te zwykłe, naturalne,
których nie miała szczęścia do tej pory obserwować, czego bardzo żałowała, bo
wyglądał wtedy inaczej, zupełnie niepodobny do apatycznego i wyniosłego
osobnika, którym zawsze przy niej był. Co ważniejsze, pierwszy raz widziała w
nim również nowe emocje grające na twarzy; smutek czy złość, jednak nie te
pospolite, których już doświadczyła, a silniejsze, wypływające z głębi serca, z
obaw i przygnębienia, a także samotności. Nieświadomie uratował jej tragiczny
wieczór, po którym upiłaby się pewnie w czterech ścianach pustego domu,
wylewając gorzkie żale do ogromnego kieliszka i połykając je hojnymi haustami,
dopóki nie zasnęłaby w nogach kanapy z olbrzymim poczuciem winy, choć i tak je
miała, kiedy wróciła do domu, jednak Malfoy odrobinę je złagodził swą
szczerością i pomocą; gdyby nie on, pewnie skomlałaby przy stopach Rona o
skuteczny środek aborcyjny, gdyż przez głupotę i użalanie się nad
nieszczęśliwym losem zapomniałaby kupić eliksir, a wcale nie było tak łatwo go
dostać, jak mogłoby się wydawać. Uratował ją i nie było co do tego wątpliwości,
jednak teraz wyrzuty sumienia były znacznie większe, nie tylko przez fatalny
seks z Woodem, do którego jak skończona idiotka przyznała się przed
arystokratą, ale przede wszystkim przez dług, jakiego sobie u niego narobiła, i
przez głupoty, jakich mu wtedy nagadała. Mogła wymówić się alkoholem, ale była
na tyle świadoma, że doskonale zdawała sobie sprawę, jakie bzdury do niego
plotła, a on ich jej nie zapomni i przy najbliższej okazji, gdy będzie chciała
zaleźć mu za skórę, wyciągnie te brudy na wierzch, a ona skapituluje z wysoko
uniesionymi rękami, bo wstyd zje ją po tym w całości. Miała wystarczająco dużo
z nim kłopotów, a teraz narobiła sobie ich więcej przez własny kretynizm,
którego pierwszy raz nie mogła się wyprzeć i nawet nie zamierzała, stojąc w
obliczu upokarzających faktów mówiących same za siebie.
Wyrwana
z przemyśleń przez zmianę rozchodzącego się po audytorium głosu nowego mówcy
wróciła do smutnej rzeczywistości, w której Harry i Ron konwersowali za jej
plecami, jak na starych, dobrych przyjaciół przystało.
-
Ja ją tylko poprosiłem o dowód.
-
A od kiedy to się legitymuje bez spodni?
-
Ja przynajmniej mam czym kontrolować.
-
Jedenaście cali to żaden wynik.
-
A zdziałał więcej, niż twoja czternastka.
-
Rzeczywiście, jeszcze nigdy kobiety nie cierpiały na tyle chorób wenerycznych,
jak po twoich kontrolach.
Wzniosła
oczy wysoko ku niebu, pytając się Boga, za jakie grzechy zesłał na nią tę
dwójkę i dlaczego nie mogą sobie darować nawet na pogrzebie. Z drugiej strony
chłopcy zaczęli w końcu ze sobą rozmawiać, co było niecodziennym widokiem, i
nawet jeśli się sprzeczali, to miło było ich posłuchać, mimo że pletli od
rzeczy jak się patrzy.
Mównica
co chwilę przyjmowała nowych gości, którzy powielali frazesy wygłoszone
wcześniej przez Percy’ego, nielicznym udało się ożywić nieco audytorium, jednak
nie na długo, gdyż po chwili kolejny występujący usypiał żałobników popularną
śpiewką, w której mówił o wielkim bólu i stracie. Hermionie czas niemiłosiernie
się dłużył, aż postanowiła wyciągnąć notatnik otrzymany przez Weasleya i
sprawdzić, jak wielu oratorów zostało jeszcze do końca. Kłopot w tym, że nie
wiedziała nawet, kto obecnie zajmuje miejsce przy ambonie. Postanowiła zapytać
Rona, jednak ten zajęty był rozmową z Harrym.
-
No oczywiście, bo pan i władca świata się pojawił, a wszyscy mają padać mu do
stóp. Chrzań się, Harry.
-
To ja tu z sercem na dłoni, a ty „chrzań się”? Przecież cię przepraszam! To
chyba coś znaczy.
-
Ty mi plujesz w twarz i mówisz, że pada deszcz, idioto.
-
No i? Ale przeprosiłem, to chyba coś znaczy. Co ci szkodzi? A nóż jakoś się
ułoży.
-
To samo mówili Polacy o Niemcach.
-
Że kto i co?
-
Czy ty masz pojęcie, jak ja się czułem i dalej czuję? Nie, więc wsadź sobie w
dupę te swoje przeprosiny.
-
Mordy w kubeł, bo ludzie się na was patrzą – warknęła wściekła panna Granger,
odwracając się gwałtownie do chłopaków i gromiąc ich wzrokiem. Ron obrócił
głowę w prawą stronę, Harry zaś w lewą, a ona wywróciła z politowaniem i rozdrażnieniem
oczami, zauważając odchodzącą od mównicy niewysoką kobietę o długich i ciemnych
włosach w tym samym kapeluszu z sokolimi piórami, którą wcześniej widziała przy
Malfoyu. Szturchnęła rudego przyjaciela w ramię, podbródkiem wskazując mu na
nieznajomą, której przyglądali się zgromadzeni na sali żałobnicy.
-
Znasz tę kobietę?
-
Nie, ale wydaje mi się, że to siostra Shacklebolta, o której wspominał Percy.
-
Siostra? – spytała zaskoczona, obserwując zmierzającą do ławki kobietę, która
nijak spojrzeć nie wyglądała na powiązaną krwią ze zmarłym Ministrem. Zresztą
kto wiedział, że King miał rodzeństwo? Nie było żadnych informacji,
najmniejszej plotki, którą mogłaby gdzieś usłyszeć. Wydało jej się to
nielogiczne i sprzeczne z naturą czarnoskórego, który rodzinę zawsze stawiał na
pierwszym miejscu, a nie chował ją przed ludźmi.
-
Jakieś niuanse rodzinne – odpowiedział, patrząc na zmierzającego do pulpitu
brata. – Musiałabyś go spytać, on bardziej siedzi w temacie.
Nie
miała na to jednak najmniejszej ochoty, patrząc na wykrzywioną w sztucznym
grymasie bólu twarz rudego pomiotu, oznajmującego, iż zaraz rozpocznie się personalne
pożegnanie z Ministrem. Westchnęła przeciągle i automatycznie stanęła w lekkim
rozkroku, splatając ręce za plecami i z większą uwagą przyglądając się
podnoszącym się ludziom, którzy za chwilę będą zmierzać do zmarłego. Percy
obrócił się jeszcze do orkiestry i chóru, dając znak, iż mogą rozpocząć
koncert, a rzewne i łzawe dźwięki zalały salę po brzegi w akompaniamencie
wysokich głosów kobiecych i męskich śpiewających żałobną pieśń przez cały
pochód, kierujący się ku Shackleboltowi. Melodia była bardzo wzniosła, powolna,
niemal dziękczynna, przerywana od czasu do czasu mocnym sieknięciem deszczu o
szyby monstrualnych okien; ludzie podchodzili i wracali na miejsca, niektórzy
zatrzymywali się dłużej, ściskając Kinga za dłonie bądź tylko przykładając
własne do sztywnego ciała; religijne słowa przeplatały się w głosach
chórzystów, nadając uroczystości podwójnego wymiaru, jakby nie tylko upamiętniającego,
ale i religijnego. Po każdym żegnającym z sufitu zlatywały płatki czerwonych
róż, miały tak głęboki, nasycony kolor, jakby farbowano je w krwi przez długie
lata; ozdabiały nie tylko Ministra, ale i katafalk, posadzkę, a nawet niektóre
ławy. Hermiona zauważyła, że szczególnie starsze kobiety, które ledwo
rozpoznawała z daleka, najczęściej wracają zalane łzami lub wypłakują je, gdy
dotrą już na miejsce. Poczuła ukłucie żalu, że na nią ceremonia nie wywarła
żadnego wpływu, jedynie znużyła bardziej, niż przewidywała. A Harry i Ron
konwersowali w najlepsze, nic sobie nie robiąc z podniosłego charakteru
uroczystości, w której uczestniczyli.
-
A cóż to się stało, Romeo? Oblałeś ją syropem klonowym, a potem spytałeś, czy
ma ochotę?
-
To ona mnie wywaliła za drzwi.
-
No co ty nie powiesz.
-
Daje mi łachy jakiegoś gacha i jeszcze ma pretensje o to, że ja mam pretensje.
To kurwa normalne nie jest.
-
W czym ty masz problem? Z twoim urokiem osobistym znajdziesz sobie zaraz nową
lafiryndę.
-
Ona nie jest lafiryndą.
-
W burdelach zmieniono nazwę pracownic?
-
Pieprznął cię ktoś kiedyś w pysk?
-
Zaraz ja was strzelę, jak się w końcu nie zamkniecie – wymruczała Hermiona,
ściskając palce na różdżce tak mocno, że omal jej nie złamała. Kiedy się
obróciła, usłyszała tylko, jak Ron mówi ciche „przepraszam”, a potem zapanowała
cisza, jak makiem zasiał, przez co kamień spadł jej z serca. Nie nacieszyła się
jednak swobodą zbyt długo, gdyż tłumy przestały walić drzwiami i oknami do
Kinga, a na mównicę znów wkroczył Percy, co skomentowała głośnym westchnięciem.
-
Dziękuję wszystkim i każdemu z osobna za tak wspaniałe pożegnanie naszego
Ministra Magii, Kingsleya Shacklebolta. Niech płynące z naszych serc hojne
podziękowania za wszystko, czego dokonał, pozwolą mu odejść w spokoju z tego
świata. Wznieśmy różdżki i pożegnajmy światłami nadziei.
Weasley
jako pierwszy podniósł przedmiot ku górze, a w ślad za nim cała sala, nawet
Hermiona i stojący obok niej Harry i Ron. Audytorium rozbłysło tysiącem białych
świateł, płynących ku sufitowi i rozpływających się w powietrzu; każde z nich
charakteryzowało się czymś innym – jedne po pęknięciu wydzielały słodkie
zapachy, z innych sypały się deszcze gwiazd, dzwoniły dzwonki bądź śpiewały
ptaki, tylko jedna lampka paliła się do samego końca, dopóki nie opadła
powolutku na pierś zmarłego i nie wystrzelił z niej złoty kwiat, wydzielający
woń pomarańczy. Wtedy Percy skierował różdżkę ku katafalkowi, za oknami
rozniósł się huk i oświetlił salę błyskiem pioruna, a gdy ostatnie światełko
wygasło, rzucił zaklęcie na czarny całun, który zajął się błękitnym ogniem, a w
tym samym momencie orkiestra wraz z chórem zaczęły nową pieśń, o wiele szybszą
i głośniejszą, do tego groźną, a nawet trochę przerażającą, jednak wciąż była
zachwycająca. Hermionie przebiegły ciarki po plecach, gdy ciało Kinga powoli
trawił ogień, aż nie zostało z niego nic. W akompaniamencie apokaliptycznych
śpiewów Dies irae uczucie było
makabryczne, jakby i ją dosięgały błękitne płomienie, jednak nie parzyły, a
zamrażały ciało, płynącą w nim krew i utrudniały oddychanie. Zlękła się, gdy
stojący obok niej Harry pochylił się ku niej.
-
Co jak co, ale Percy to umie zrobić imprezę z przytupem.
-
Zamówić ci go na twój pogrzeb? – spytała zjadliwie, otrzepując rękaw bluzki z
niewidocznych pyłków. Przeraźliwe dźwięki skrzypiec dudniły jej w głowie,
sprawiając, że miała ochotę jak najszybciej wynieść się z sali pełnej ludzi, a
którzy powoli kierowali się ku wyjściu, zaś uderzenia talerzy przy mocniejszych
śpiewach chórzystów i chórzystek dodatkowo potęgowały uczucie dyskomfortu.
Robiło jej się słabo, nogi miękły i uginały się w kolanach, lecz gdy dostrzegła
między wychodzącymi Malfoya od razu wróciła do żywych, przepychając się ku
niemu między tłumem. Miała wrażenie, że już uczestniczyli w podobnej sytuacji.
Cudem do niego dotarła, łapiąc go za rękaw, jednak wystarczyła sekunda, by
zapomnieć o jego istnieniu, a zająć się idącą obok niego niewysoką kobietą,
którą Ron zidentyfikował jako domniemaną siostrę Shacklebolta. Płakała, a przynajmniej
o tym świadczyły mokre i podpuchnięte oczy oraz dzierżona w ręce papierowa
chusteczka. Poczuła się dziwnie, gdy zauważyła, że nieznajoma trzyma
arystokratę za rękę, niemal na nim wisząc.
-
Granger? – spokojny głos Dracona dobiegł do jej uszu, rozbijając się w głowie o
ściany i brzmiąc głośnym echem. Minęło trochę czasu, nim spostrzegła, że wyszli
z głównej sali i stanęli z dala od wylewającego się tłumu. Zdębiała na widok
wyciągniętej dłoni przystrojonej mnóstwem bransoletek obijających się o siebie
w dziwacznej melodii, nie mówiąc już o ciepłym uśmiechu, którym obdarzała ją
kobieta.
-
Juanita – odezwała się dźwięcznym głosem, gdy Hermiona po dłuższej chwili
zastanowienia uścisnęła jej dłoń. – Przyjaciółka Draco. Bardzo mi miło.
-
Mnie również. Hermiona – odparła, dziwiąc się i nie rozumiejąc słowa, jakiego
użyła na określenie relacji z Malfoyem. On nie miał przyjaciół, zawsze jej to
powtarzał i dobitnie podkreślał; tym razem też kłamał, czy może inaczej
odbierał swój związek z kobietą, jednak nie wyprowadzał jej z błędu? A jeśli
tak, to dlaczego?
Jak
otępiała przyglądała się tej tak naturalnie rozmawiającej ze sobą dwójce;
Juanita posługiwała się jakimś innym językiem, który brzmiał po prostu pięknie,
jednak nic z niego nie rozumiała, co ciekawe, arystokrata odpowiadał jej równie
egzotycznymi zdaniami. Towarzyszyło jej uczucie wyobcowania, odepchnięcia i
zawodu, iż ona nie potrafiła nawiązać z nim żadnej rozmowy, nie marząc nawet o
tak spokojnej i swobodnej konwersacji, a znała go dłużej. To było dziwne, a
zarazem dotkliwe, i gdy zostali sami, nie bardzo wiedziała, po co tak właściwie
za nim goniła.
-
Masz do mnie jakąś sprawę? – zapytał, wsadzając ręce do kieszeni eleganckich
spodni i przyglądając jej się z ukosa.
-
Chyba – zawahała się, spoglądając w przygaszone, srebrne oczy – chyba nie.
-
Na pewno? – Podszedł o krok bliżej, lustrując ją wzrokiem; lekko pomięta
koszula nie zrobiła na nim wrażenia, prawdę mówiąc, spodziewał się, że nie
uświadczyła choć minimalnego dotyku zaklęcia rozprostowującego, podobnie
spodnie, których głęboki, czarny kolor zdołał spłowieć, a kantka kompletnie
zaniknąć; miał wrażenie, że nogi Granger ciągną się w nieskończoność, a gdy w
końcu zatrzymał się dłużej na znoszonych trampkach, zaśmiał się kpiąco pod
nosem, kręcąc z politowaniem głową.
-
Co? – spytała, nie rozumiejąc jego nagłego rozbawienia.
-
Do ślubu też pójdziesz w tych trampkach? – Choć z niej drwił, nie było w jego
słowach typowej złośliwości, a jednak poczuła się tak samo głupio, jakby znów
opluł ją kwasem. Spuściła wzrok na nieco brudne obuwie, wykrzywiając śmiesznie
nogi i łącząc je w kolanach.
-
Są wygodne – wymruczała pod nosem, na co Malfoy ponownie cicho się zaśmiał.
Poczuła, że robi się czerwona ze wstydu, niczym typowy burak pływający
spokojnie w gotującej się zupie.
-
Ale niestosowne – odpowiedział, szturchając ją czubkiem idealnie wypolerowanego
buta, w którym mogła praktycznie dostrzec swe upokorzone odbicie.
-
Hermiona? – Uniosła gwałtownie głowę, słysząc głos Wooda, którego nie chciała
widzieć za żadne skarby ludowe. Patrzyła na Dracona z przestrachem i błaganiem,
na co lewa brew mężczyzny popłynęła lekko ku górze, a na ustach spoczął drwiący
uśmiech.
-
Kurwa – zaklęła najciszej jak umiała, poprawiając zmierzwione włosy i obracając
się ku nieproszonemu gościowi ze sztucznym uśmiechem i skrzyżowanymi na
piersiach rękami. – Oliver! Cześć!
-
Witaj. Pięknie wyglądasz – powiedział, podchodząc niebezpiecznie blisko. Malfoy
prychnął rozbawiony, co nie uszło uwadze panny Granger stojącej zaledwie kilka
centymetrów od niego. Z premedytacją nastąpiła mu na buta, szczerząc się jak
idiotka do Olivera w tym samym czasie.
-
Dziękuję – odparła, próbując wykręcić piętą dziurę w obuwiu arystokraty.
Zachłysnęła się powietrzem i wytrzeszczyła szeroko oczy, kiedy Draco naciągnął
jej w dół zapięcie od stanika i dałaby sobie rękę uciąć, a nawet i dwie nogi,
że miał przy tym twarz równie apatyczną, co zawsze. Zdjęła stopę z jego buta,
jednak on nie zabrał palca z pleców; miała dziwnie wygiętą klatkę piersiową, a
sam biust uniósł się nieznacznie ku górze razem z koszulą, która odsłoniła
fragment skóry tuż nad zapięciem od spodni. Nie dało się nie zauważyć, że Wood
wpatruje się w nagie miejsce z uporczywością maniaka, na co blondyn rzucił do
niej cicho coś, co brzmiało jak „prymityw”. I ciężko było się z nim nie
zgodzić.
-
Zostawiłam coś u ciebie? – zaświergotała, drapiąc się delikatnie za uchem. Nie
usłyszała odpowiedzi kolegi, gdyż bardziej skupiła się na dogryzaniu stojącego
za nią Malfoya.
-
Godność na przykład? – rzucił cicho, kręcąc palcem w wygiętym kręgosłupie. Cały
czas uśmiechała się jak idiotka z dziurą między uszami, kiedy Oliver gadał jak
najęty o cudowności ich wieczoru i o tym, jak bardzo chciałby go powtórzyć. W
końcu nie wytrzymała i obróciła się nagle do blondyna, trzepiąc go z całych sił
w rękę z surowym wyrazem twarzy.
-
Przeszkadzam? – zapytał Wood, spoglądając raz na Hermionę, raz na Malfoya.
-
Nie – odparła kobieta.
-
Tak – zaprzeczył jej stanowczo mężczyzna, gdy odpowiadali w tym samym momencie.
Zdezorientowany Oliver stał obok nich, nie wiedząc, co powinien zrobić.
Ostatecznie zdecydował się, według własnych spostrzeżeń, na najrozsądniejsze
wyjście, a w mniemaniu Draco na najgłupsze, o czym nie omieszkał go uświadomić.
-
Malfoy – zwrócił się do mężczyzny – mógłbyś zostawić nas samych?
-
Tylko, jeśli Granger wyraźnie sobie tego zażyczy – podkreślił słowo „wyraźnie”
tak mocno, że nawet Hermiona zrozumiała aluzję, jednak Wood był na tyle mało
domyślny, że trzeba było wyłożyć mu temat łopatologicznie.
-
Wiesz, co, to nie jest najlepszy moment – zwróciła się ku Oliverowi ze
sztucznym uśmiechem mającym wyrażać głębokie ubolewanie. – Jestem teraz trochę
zajęta.
-
To może przy kolacji dziś wieczorem? – wyrwał się mężczyzna, na co arystokrata
wywrócił z politowaniem oczami.
-
Nie dam rady, mam trochę zaległej roboty i…
-
To w takim razie jutro? Wolisz włoską czy francuską kuchnię? – Żołądek boleśnie
przypomniał jej ostatnie eksperymenty, przesuwając zgromadzone w jelitach
resztki jedzenia z głośnym burczeniem i bulgotaniem.
-
Jutro też jakoś…
-
Granger subtelnie usiłuje cię spławić – wtrącił się Draco, wychodząc zza
Hermiony i stając obok niej z tą samą nonszalancją, a zarazem elegancją, którą
się charakteryzował. Wood wyglądał przy nim nieporadnie, mimo że wyjściowy garnitur
leżał na nim wyjątkowo dobrze. Nie umywał się jednak do wyglądu arystokraty,
jak bardzo by się nie starał. – I jeśli jeszcze nie zauważyłeś, nie jest tobą
zainteresowana. Powtórzyć wolno i dużymi literami, czy raz wystarczy, byś dał
jej spokój?
-
A ty co? – warknął Oliver. – Jej adwokat?
-
Takie przypadki nazywa się psem ogrodnika – odezwał się idący w ich kierunku
Harry, któremu towarzyszył zmarkotniały i wciąż poirytowany Ron, mamroczący coś
pod nosem, przez co wyglądał, jak mieszkająca w środku lasu babka zielarka
burcząca zaklęcia przeciwko nieproszonym gościom. – Siemasz, Wood.
Uścisnął
mu dłoń i poklepał po plecach; Weasley prychnął natomiast, jak rozjuszony kot,
zajmując miejsce tuż obok Malfoya.
-
Pies na baby – wymamrotał cicho, co jednak uważny słuch blondyna zdążył od razu
wychwycić. Uśmiechnął się zjadliwie pod nosem, przytakując rudemu głową.
-
Dwa psy – odparł Draco, patrząc na Pottera, który opowiadał jakąś kolejną
niestworzoną historię, a Wood głośno się z niej śmiał.
-
Ja bym powiedział nawet, że trzy. – Spojrzał przy tym znacząco na arystokratę,
do którego praktycznie przylepiła się kasztanowłosa kobieta, nieświadomie
ocierając się o jego łokieć prawą piersią. Mężczyzna obruszył się w odpowiedzi,
zaciskając mocniej szczękę, na co Ron uniósł wyżej podbródek, uśmiechając się
triumfalnie.
-
Także tak to już w życiu bywa, co nie? – Harry poklepał Wooda po plecach,
obracając go ku wyjściu i delikatnie dając do zrozumienia, w którym kierunku
powinien się udać. – Super, że wpadłeś. Wyskoczymy kiedyś na piwo, co? Wtorek
ci pasuje? Nie? To jakoś się zgadamy! Ciao, ciao, hasta la vista, do svidaniya
i à bientôt! Co za debil.
Ostatniego
Oliver nie usłyszał, po tym jak Harry praktycznie wypchnął go za drzwi i wrócił
uradowany to Rona, Draco i Hermiony, z czego każde z nich miało inny wyraz
twarzy; Weasley wyglądał, jakby dostał przed chwilą ogromnego lizaka, Granger
jakby zdjęła za ciasne buty po wielu godzinach chodzenia w nich, zaś Malfoy…
Nie, w jego przypadku niewiele się zmieniło; dalej patrzył na niego z
pożałowaniem i znudzeniem zarazem.
Cieszę się,że wróciłaś :) Przeczytałam wiele dramione,ale to opowiadanie zdecydowanie jest najlepsze jakie czytałam. Oryginalne,nieprzewidywalne i co najważniejsze-brak w nich utartych schematów,które można zauważyć w wielu opowiadaniach dramione. Postacie są niekanoniczne,ale przedtawiasz je w taki sposób,że w ogóle mi to nie przeszkadza
OdpowiedzUsuńJa też się cieszę, że się cieszysz :) Fakt, opowiadanie jest trochę inne, ale chyba właśnie w tym tkwi jego wyjątkowość, jeśli wolno mi użyć takiego słowa odnośnie do moich wypocin. Mam nadzieję, że zostaniemy ze soba do końca :)
UsuńNowy rozdział <3 Raduje się moje serce i dusza xdd Naprawdę kocham Twoje opowiadanie. Jest inne. Nie cukierkowe i przesłodzone. Takie bardziej prawdziwe, męskie a momentami wręcz komiczne. Pisz dalej i nie daj się depresji :) My zawsze będziemy Cię wspierać, Realistko. Nasza najukochańsza autorko ;)
OdpowiedzUsuńMęskie... Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że można użyć takiego określenia w stosunku do tego opowiadania, a tu proszę, jaka miła niespodzianka. Naprawdę cieszę się, że widać w nim zmianę mojego "pióra", i że doceniana jest jego inność. To chyba najlepsze komplementy, jakie można usłyszeć. Dziękuję za wsparcie, jedną nogą chyba udało mi się już wyjść z dołka rozpaczy, w jaki wpadłam. A z tym "najukochańsza" to bez przesady, jeszcze stanę się większym narcyzem, niż jestem do tej pory :D
UsuńRealistko masz nasze wsprarcie trzymaj się :)
OdpowiedzUsuńOoo... Dziękuję :* Chyba zacznę to sobie powtarzać każdego dnia, żeby szybciej się pozbierać, bo faktycznie działa :)
UsuńDroga Realistko!
OdpowiedzUsuńZadziwiasz mnie coraz bardziej. Czytając Twoje opowiadanie, kompletnie zapominam, że bohaterami w dalszym ciągu są magiczne dzieciaki walczące z Voldemortem. Dla mnie jest to naprawdę wspaniale zapowiadający się kryminał z zagadkowymi, brutalnymi morderstwami w tle a zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa. Wcale nie straciłoby na wartości, gdyby nie było w nim tej całej otoczki magii. Intryga, mistrzowsko stopniowanie napięcie, zagadka. Uwielbiam tego typu książki! Oczywiście mam swoje podejrzenia co do sprawcy jak i motywu zbrodni ale i tak cały czas towarzyszy mi ten dreszczyk podniecenia i ekscytacji, że jednak się mylę.
Czytając opis zwłok Goyle'a miałam grymas obrzydzenia na twarzy. Ale absolutnie nie zniechęcało mnie to do dalszego czytania. Przeciwnie. Wręcz pchało do pochłaniania kolejnych zdań. Szczegółowość opisów jest wręcz genialna. Dla mnie osiągnęłaś w tym swego rodzaju kunszt literacki. Bardzo podoba mi sie relacja jaka powstaje miedzy Draco a Ronem. Padam na kolana za scenę ich rozmowy, w której Ron przekazuje mu z takim zapałem wiedzę dot. Związków magicznych znajdujących się we krwi czarodziejów. Wierze Ci na słowo, że tak właśnie jest. Przekazujesz te informacje, z takim profesjonalizmem, że nawet nie śmiem w to wątpić. Sekcja zwłok, wszystkie dolegliwości na które cierpiał denat. Czy Ty przypadkiem nie jesteś lekarzem? Wiem, że nie, dlatego tym bardziej chylę czoła za wiedzę a przynajmniej idealne sprawianie wrażenia, że jak najbardziej wiesz o czym piszesz.
Scena sexu Hermiony z Woodem wstrząsnęła każda komórką mojego ciała. Nie dlatego, że uważałam to za cos niestosownego. Pod każdym względem w Twoim opowiadaniu taka scena jak najbardziej ma racje bytu. Chodzi raczej o fakt, że całą sobą czułam dyskomfort Hermiony.
Genialne dialogi. Cięte riposty, kąśliwe uwagi, cierpkie a czasem nawet słodkie w swój własny wysublimowany sposób, cała gama emocji. Momentami zabawne, wywołujące uśmiech na twarzy a zaraz poważne zmuszające nawet chwilami do refleksji. Stosujesz rewelacyjne porównania. Jeszcze lepsze odczucia bohaterów i ich reakcje na obcowanie w swoim towarzystwie. Napięcie czułam nawet w małym palcu stopy. Uwielbiam też, ten Twój szary i deszczowy Londyn. Świetnie wpisuje się w mroczność całego opowiadania.
Cóż mogę powiedzieć. Chylę czoła i z ogromną niecierpliwością wyczekuje kolejnego rozdziału. Weny! s.
Czy ja wiem, czy takie dzieciaki? W tym opowiadaniu bohaterowie pomału dobijają do trzydziestki. W końcu starość, nie radość :) Ale wracając, wszelkie hipotezy odnośnie do sprawcy mile widziane, choć tu chyba nie zaskoczę, a przynajmniej siebie mi się nie udało w tej kwestii.
UsuńOpisy, opisy, opisy. Ja się dam za nie pociąć, życie oddam, ale muszą być. Po prostu MUSZĄ! Dopięte przynajmniej na przedostatni guzik, tak szczegółowe, jak tylko jest w stanie zwizualizować mi to wyobraźnia, bogate i długie, żeby aż odstraszały. Ale wiesz, co jest w tym najpiękniejsze? Że istnieją ludzie, którzy doceniają ten trud, zdają sobie sprawę, jak wiele wysiłku mnie to kosztowało, szanują każde, nawet najmniejsze słowo czy przecinek, i gratulują, a dla mnie to najlepsza nagroda. Jak komuś nie pasuje, nie zmuszam, to tylko kilka rozbudowanych zdań, świat się bez nich nie zawali, więc droga wolna. Dlatego tym bardziej dziękuję, że opis zwłok zrobił na Tobie wrażenie, że był obrzydliwy i czułaś ten dyskomfort, bo na tym mi zależy najbardziej, by pobudzić wyobraźnię, by czytelnik doświadczył wszystkiego, co czują bohaterowie :)
Nie, lekarzem nie jestem i... nie mam do tego zawodu predyspozycji. Żadnych, jestem totalna noga z medycyny i wie to moja mama, która, jak na zrządzenie losu, właśnie jest lekarzem. Po prostu poświęciłam dużo czasu na zagłębienie się w niektóre choroby, dolegliwości, lekarstwa, zabiegi, starałam się to wszystko zrozumieć i przerobić po swojemu, by dopasować do opowiadania. Wiem, że nie zawsze mi to wyszło, prawdopodobnie coś namieszałam i gdzieś sknociłam, ale człowiek uczy się na błędach. Nie ukrywam również, że często pomagała mi właśnie mama, której pytałam, gdy trafiłam na coś, co było dla mnie czarna magią, a wiedziałam, że bez tego część opowiadania straci na rzeczywistości. Ale dziękuję za wiarę, że może coś tam z medycyną mam wspólnego, ale i za docenienie wylanego potu i krwi, jakie straciłam na te fragmenty. To wywołuje takie ciepełko na sercu, a warto zaznaczyć, że moje jest trzy razy mniejsze od normalnego, choć to nie moja wina.
Scena seksu... Powiem tak, nie jestem z niej specjalnie zadowolona. Czegoś mi w niej brakuje, tak jakby była niepełna, jednak główne założenie spełniła, więc nie wchodźmy w szczegóły.
Mam to szczęście, za co dziękuję wszystkim bóstwom, że gdy jestem w Londynie, to zawsze leje. Jak z cebra, kalosze i parasol to standard. A ja, jako na totalnego bladziocha przystało i człowieka, który zdycha w męczarniach, gdy jest powyżej 20 stopni, kocham taką pogodę i dziwię się, że jeszcze nie zamieszkałam w Wielkiej Brytanii. Taki klimat, którego się osobiście doświadczyło, bardzo pomaga w budowaniu rzeczywistości, którą wam przedstawiam.
Nie ma za co chylić tego czoła, po prostu robię to, co lubię, czerpiąc z tego korzyści i radość, ale także przekazując je wam, czytelnikom. Dopóki ze mną jesteście, ja się stąd nie ruszę :)
Trzymaj się ciepło i do następnego :)
Realistko. Mam do Ciebie pewną prośbę.
OdpowiedzUsuńNapisz kiedyś książkę i ja wydaj. Chciałabym wyedy w księgarni podejść. Przeczytać "tył" bez wachania ją kupić a pózniej przeczytać jednym tchem.
I juz po pierwszych dwóch słowach chciałabym stwierdzić "to na pewno jej. Nikt inny tak świetnie nie pisze".
Jestem zachwycona. Czytając końcówkę siedziałam obok mamy i niemal zjadłam sobie palec żeby nie śmiać sie jak głupia. (Ludzie zwykle uśmiechają się sami do siebie. Ja przeżywam to trochę mocniej).
Pozdrawiam
Charlotta van Jasson
Napiszę, napiszę, możesz być spokojna. Jakąś "historię literatury hiszpańskiej" albo podręcznik szkolny. Z pewnością wyślę Ci wtedy za darmo i obowiązkowo z dedykacją ;) Śmiech to zdrowie, a zdrowie jest ponoć najważniejsze, więc cieszę się, że moje opowiadanie się do tego przyczyniło.
UsuńPozdrawiam,
Realistka :)
A ja powiem tak: słowa z wiedźmina na pogrzebie i moje serce po stokroć należy do Ciebie :D
OdpowiedzUsuńUkłony za rozpoznanie ;) Jeden z fragmentów, który wałęsa mi się ciągle po głowie :D
UsuńWitaj,
OdpowiedzUsuńNo i właśnie w tej chwili moje opanowanie trafił szlag jasny, a ja sama - zaskoczona i jednocześnie wniebowzięta tym, na co przyszło mi patrzeć, biję Ci pokłony niczym w wiernej parodii giermka ze szlacheckich czasów.
Na początku zacznę od zaskoczenia, które objawiało się u mnie opadniętą szczęką, gdy okazało się jak wielką zażyłością związani są Harry i Pansy. Nie spodziewałam się tak szybkiego postępu w ich relacjach, choć oczywistym było, fascynacja i wzajemna atencja, jaką odznaczali się przy pierwszym spotkaniu, skutkować będzie ich głębszą... relacją. Jak się okazało czas w Twojej historii leci szybciej niż Rudy Wypłosz po swoją nominację na Ministra Magii, toteż będę się musiała przyzwyczaić, że w czasie przerwy między jednym rozdziałem, a drugim u naszych bohaterów zmieniło się bardzo dużo.
Gdyby nie fakt jak wielką sympatią darzę Hermionę i jej włosy, które mimo nieokiełznania dodają jej specyficznego uroku; jak nic bym je za nie wytargała po tym, co też narobiła z Woodem. Rozumiem desperację i jakąś dziwną, głupią nadzieję na to, że jedna noc może faktycznie coś zmienić w jej samotnym żywocie, ale, no rany! (Wdech, wydech) Wybacz uniesienie, wygląda na to, że znowu zagalopowałam się w swoich odczuciach, a przecież niemal rozgrzeszam Hermionę za to, co zrobiła głównie z jednego względu - a no tak, mówię o jej fantazjach, w których główną rolę odgrywał pewien uparty blondyn.
W ogóle jestem pod wrażeniem obecnego rozdziału. Poza tym, że przez całą treść nieustannie jest w nim porno i duszno, wyraźnie widać ten kolejny, maleńki krok, jaki zrobili ku sobie Draco i Hermiona.
I gdyby nie fakt, że rolę świadków w ich wzajemnej, uroczej wręcz konwersacji odegrały wymioty, winiacz i papieros, byłabym skłonna się nad tym rozczulić. Naprawdę.
Cieszy mnie nasz pies ogrodnika, który walczył w obronie czci Hermiony niczym... no pies ogrodnika. Wprawdzie Wooda zawsze lubiłam. Pamiętam te wszystkie sceny, w których oglądałam go w którejś z pierwszych części HP i nie mogę się nadziwić kreacji, jaką dla niego stworzyłaś. Może dlatego, że gdy sama byłam smarkata i młoda, bardzo przyjemnie patrzyło mi się na odgrywającego jego rolę aktora? W każdym bądź razie, z nich dwóch od razu wybrałabym Malfoya, który mimo iż oportunistyczny, kradnie moją atencję w 100%.
Piszesz cudownie i nie moge się nadziwić jak ogromnym talentem musisz dysponować, by stworzyć realistyczny obraz zbrodni, seksu, czy zwykłej pogawędki. Za każdym razem mam ochotę bić Ci brawo, bo wszystko to robisz w punkt.
Wybacz, że komentuję dopiero teraz. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że miałam mnóstwo rzeczy na głowie, a chociaż przeczytałam rozdział od razu po publikacji, jakoś ciężko było mi znaleźć chwilę, by coś naskrobać.
Do następnego!
Pozdrawiam, Iva Nerda
Dobra, już wstajemy z tej podłogi, bo zapomniałam odkurzyć przed gośćmi ;)
UsuńHarry i Pansy to historia poboczna. Z jednej strony był zamiar, żeby przedstawić, jak buduje się ich relacja, ale z drugiej doszłam do wniosku, że to nie ich bezpośrednio dotyczy opowiadanie, są postaciami pobocznymi, więc jaki jest sens rozdrabniać się na części pierwsze i wydłużać coś, co i tak ciągnie się, jak stąd do Ameryki? Czas leci znacznie szybciej, niż w poprzedniej historii; między jednym rozdziałem a drugim jest czasami spora przepaść, ale starałam się nie rzucać nagle na głęboką wodę z niespodziewanymi zmianami między Draco i Hermioną; u nich wszystko ma swoje miejsce, uczucie krystalizuje się dość powoli, natomiast u innych - szybkie zmiany, jednak z wytłumaczeniami, a przynajmniej większość. Tak mi się wydaje.
Hermiona z Woodem to z jednej strony długa, a z drugiej bardzo prosta historia. Nie ma sensu się nad nią rozczulać, zagłębiać i rozdrabniać. Osobiście jakoś mi się ten fragment nie podoba, czegoś mi w tej scenie brakuje, ale ciągle nie wiem, czego, a pisałam to dobrych kilka miesięcy temu.
Słowo "porno", choć przez pomyłkę spowodowaną zapewne autokorektą, jakoś tak wywołało u mnie szczery i szeroki uśmiech. Może nawet pasuje lepiej, niż "parno", które miało wyjść? Czasami drobne przejęzyczenia mogą dużo zmienić, to mi się akurat bardzo spodobało ;)
Do tego opowiadania słabo pasują kwiaty, serduszka i czekoladki; wymiociny, mamrot i papieros o wiele lepiej, więc nic dziwnego, że właśnie przy takim akompaniamencie odbyła się przywołana przez Ciebie scena. I tak, ten kroczek jest niewielki, ale jakże znaczący, co można wywnioskować po końcówce rozdziału. Niby nic, a jednak.
A tam, piszę, bo lubię, a że się to komuś podoba, to cieszy jeszcze bardziej i zachęca do dalszej twórczości. Moje pióro nie jest najwyższych lotów i nie dorównuje mistrzom w blogosferze, ale jakoś się staram, małymi kroczkami poruszam do przodu, a nuż zrobi się kiedyś szał na jedno z moich opowiadań (nie, nie zrobi, bez obaw). W każdym razie dziękuję, że ze mną jesteś, a moje wypociny trafiają w Twój gust :)
Z racji nadmiaru lub braku czasu, w zależności od interpretacji, gdyż pochłonęła mnie doszczętnie książka, którą miałam skończyć wieki temu, też przepadłam na kilka dni i nie odpowiedziałam od razu, więc nie ma czego wybaczać, jeśli też z szybkością dodania komentarza zawiodłam. Głowa do góry, poprawimy się w przyszłości ;)
Również pozdrawiam i do następnego :)
Zwrot "porno i duszno" użyty był nieprzypadkowo. To nie zwykłe przejęzyczenie na klawiaturze, a moja własne, twórcze szaleństwo, z którego jestem dość dobrze znana wśród tych, którzy mają okazję słuchać mnie na co dzień. Jeśli nadarzy się jeszcze okazja, by w kolejnych rozdziałach ponownie użyć jakiegoś wymyślonego przeze mnie zwrotu, bądź pewna, że nie będę się wcale zastanawiać, skoro wzbudził u Ciebie uśmiech.
UsuńTymczasem nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału, bo to wszak już za tydzień!
Aaa... no to zmienia postać rzeczy, myślałam, że zaszło coś w stylu freudowskiej pomyłki, ale skoro to twór własny, to tym bardziej cieszy.
UsuńWidzimy się w kolejną niedzielę w takim razie, a od siebie życzę udanego tygodnia, przynajmniej do następnego rozdziału ;)
Czekam na nowy rozdział z niecierpliwością. Odkryłam Twojego bloga tydzień temu i wszystko przeczytałam za jednym zamachem. Rozdziały są długie i właśnie takie lubię. Często w opowiadaniach Percy jest przedstawiany jako ten zły i wredny, ale u Ciebie to przechodzi samego siebie. Jak czytałam scenę w toalecie to serce mi szybciej biło z tych emocji. Naprawdę podziwiam Twój styl pisania, czekam na więcej i zostałam Twoja stała czytelniczką. Pozdrawiam, Zuza
OdpowiedzUsuń