Ostatni dzień roku, ostatni rozdział Zagadek, wszystko idealnie się ze sobą zbiegło. Już teraz chcę wam życzyć udanej zabawy sylwestrowej i przede wszystkim szczęśliwego Nowego Roku, gdyż później pewnie mi to wypadnie między ogłoszeniami parafialnymi.
Do rzeczy, bo też już muszę się zbierać do wyjścia.
Rozdział 11, tak jak zaznaczałam, gdy publikowałam prolog Zagadek, jest ostatnim rozdziałem tej historii. Oczywiście doczekacie się jeszcze epilogu, ale więcej w tym opowiadaniu się już nie pojawi. Od siebie mogę powiedzieć, że jestem bardzo z tej (o)powieści dumna; wiadomo, były lepsze i gorsze części, wiele musi jeszcze zostać poprawione, ale naprawdę czuję, że odwaliłam kawał dobrej roboty i jestem bardzo z tej pracy zadowolona.
Wam wszystkim oczywiście dziękuję za wsparcie, bez którego nie miałabym siły edytować tych długich rozdziałów po nocach. Dziękuję za każdy komentarz, za każdą krytykę, pochwałę, nawet najskromniejsze wyrażenie odczuć po przeczytaniu każdej części. Byłam nieugięta, postawiłam na swoim w kwestii opisów, ale dzięki temu wszyscy wynieśliśmy z tej historii coś nowego. Dziękuję, że to doceniliście. Bez was ten rok i to opowiadanie byłyby zwyczajnie puste. Dlatego gratuluję również wam, bo wytrwaliście do końca, a dla mnie jest to największa nagroda.
Dobra, bo ja się tu rozklejam jak na gali wręczenia Oscarów, a czekacie na jakieś istotne informacje, co dalej z blogiem i co będę dla was tworzyć. Otóż przez jakiś czas muszę sobie zrobić przerwę. Nie żartuję, ale zresztą dobrze mnie znacie i jak ja coś mówię, to znaczy, że tak będzie. Na pewno nie na cały rok, bez obaw, ale myślę, że do napisania licencjatu, a przede wszystkim, do jego obrony, gdy wszystko będzie już za mną i doczekam się upragnionego spokoju. Nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji, ale bądźcie pewni, że powiem wam wszystko z najdrobniejszymi szczegółami przy publikacji epilogu (data w odpowiedniej zakładce).
Informacja dla spragnionych starego dramione - wracam do tamtego opowiadania. Może nie w tej samej formie, ale będę kontynuować tę historię, tak jak zapowiedziałam, gdy ją zakończyłam, choć wstrzymałam pasuje chyba znacznie lepiej. Kiedy jednak to się stanie? Wszystko w swoim czasie ;)
Nie męczę was już dłużej. Zbliża się nowy nok, bawcie się ile wlezie, nawet jeśli spędzacie ostatni dzień (jeszcze) bieżącego roku przed telewizorem i świętujecie go z dwójką czy Polsatem. Przyznam się, że póki co jest to moja ulubiona forma rozrywki ;)
Widzimy się za jakiś czas, kochani, ale jeszcze raz składam wam najserdeczniejsze życzenia z okazji Nowego Roku. Trzymajcie się i bawcie się dobrze!
Realistka
~
Hipnotyczny zapach bzu
Zostań
ze mną, zostań tu
Euforyczny
taniec ćmy
Obiecałeś
nie opuścisz kiedy grzmi.
Rozdział 11
Poeta wyznaje prawdę
Poeta wyznaje prawdę
†††
Chłód
i dreszcze, przesiąkająca ciało wilgoć i drobne krople potu toczące się po
karku wzdłuż zdrętwiałego kręgosłupa, sztywne i lodowate palce sine u rąk i
stóp, tępy ból w głowie łomoczący przy najlżejszym oddechu sprawiającym
niewysłowione cierpienie, oddechu, który więcej szkodził, aniżeli pomagał
ściśniętym płucom wydalającym nagromadzoną, gęstą wydzielinę zapychającą gardło
i utrudniającą przepływ śladowych ilości powietrza. Czy rejestrując potworne
męki, którym poddawano jej ciało i umysł, mogła twierdzić, że ktoś już pozbawił
ją życia?
Naturalnie
im bardziej oczekujesz ulgi, tym boleści wzmagają się z minuty na minutę; z
sekundy na sekundę czujesz znacznie szybszy odpływ sił, odchodzących od ciebie
mimo woli, choć starasz się utrzymać je przy sobie jak najdłużej, nawet w
minimalnych ilościach. Im mocniej usiłujesz nie myśleć o problemie, tym
częściej do ciebie wraca, napełniając dodatkowymi obawami, wątpliwościami,
doprowadzając do niewytłumaczalnej paranoi, która opuści cię dopiero, gdy
zmartwienie przeminie; zawsze jednak zostaną po nim nikłe ślady, najczęściej
pod postacią gorzkiego nalotu o smaku porażki. Nie uwolnisz się od bólu,
ponieważ jest on nierozłącznym elementem życia; czasem łagodny, jedynie drażni
i wytrąca ze skupienia, innym razem niemal paraliżujący, otępiający, wyrywający
ze świadomości i niedający się zneutralizować; nigdy jednak nie przeżyjesz
dnia, w którym ból nie zagra jakiejś roli, nawet jeśli miałaby być mało
znacząca. Ale zastanów się przez chwilę – które cierpienie wydaje się
łatwiejsze do zaakceptowania? Te raniące po cichu, ale głęboko, powodujące
rany, których nie zdołasz i nie będziesz mieć możliwości opatrzyć, które wróci
do ciebie nawet pod koniec życia, kiedy będzie ci się wydawać, że już dawno o
nim zapomniałeś, czy może te gwałtowne, o płytkich, acz rwących obrażeniach, a
jeśli w przyszłości znów cię nawiedzi, to uśmiechniesz się do niego,
zapominając o nim niedługo potem? Jeśli już znasz odpowiedź, zastanów się
teraz, z którym bólem borykasz się na co dzień. Odkryte wnioski dotkliwie cię
zaskoczą.
Próbując
poruszyć palcami napotykała niespodziewany opór; czuła psychicznie, że wprawia
mięśnie w ruch, jednak fizycznie nie zadrgał na nich nawet najcieńszy włosek. Skóra
przylepiona do lodowatych i mokrych płytek, czegoś na kształt kostki brukowej z
nierównościami wyrzeźbionymi przez deszcz, piekła ją w miejscach, gdzie
najmocniej przebijały kości; prawa strona żeber, biodro, łokcie, kostki u stóp
i kolana, praktycznie we wszystkim czuła grube i długie igły przebijające
kościec na wskroś, jakby ktoś przygwoździł ją metalowymi prętami do podłoża.
Oczy miała suche, można powiedzieć, że słyszała skrzypienie powiek, gdy powoli
opadały w dół i równie niespiesznie podnosiły się ku górze; szczypały, kłuły,
zwyczajnie bolały, zaś na długich i posklejanych rzęsach dostrzegała od czasu
do czasu pojedyncze krople, zupełnie jakby płakała, choć wyschnięte gałki
stanowczo temu przeczyły. Bez nadziei i życia wpatrywały się apatycznie w
porośniętą mchem ścianę, której koniec wyznaczała wnęka kanalizacyjna
zabezpieczona grubymi prętami; między żelaznymi kratami przedostawała się woda,
a wraz z nią zebrane po drodze nieczystości, w skutek czego odrętwiałe ciało
zdążyły pokryć śliskie wodorosty, a raczej zlepki traw i mułów z okolicznych
działek; zgniłe i pokryte szlamem rzecznym liście przylepiały się do skóry, w
niektórych miejscach już nie sinej, a wręcz sczerniałej od wszechobecnego zimna
i wilgoci. Leżała w rowie ściekowym, zapewne niedaleko rzeki, gdyż co jakiś
czas docierały do niej dźwięki płynącej wody, skrzeczenia żab, piski gryzoni, a
przede wszystkim krzyki dzikich łabędzi, których białych piór roiło się
dookoła, jakby ktoś rozerwał sporych rozmiarów poduszkę wypchaną pierzem.
Nic
nie pamiętała; myśli miała puste, jakby ktoś odebrał jej wszystkie wspomnienia,
a na ich miejsce wstawił bezdenną, czarną dziurę; próbowała przypomnieć sobie
cokolwiek, nie siliła się na rozwikłanie zagadki, jakim cudem znalazła się przy
londyńskiej oczyszczalni ścieków, ale chciała ożywić jakikolwiek ślad, chwycić
się go i nie puścić, póki cierpienie nie ustanie. Na próżno jednak wytężała
umysł; majaczyły jej sylwetki osób, które wydawało jej się, że zna; przewijały
się obrazy, których nie pamiętała, jakby ktoś puścił jej film z czyjegoś życia;
wśród nich często chwytała bladą twarz z obojętnym spojrzeniem, które tylko na
sekundę jaśniało i odkrywało w szarych tęczówkach ciepło, potem znikało jej
sprzed oczu, odlatując w nieznane i wracając co jakiś czas, lecz za każdym
razem pod inną postacią. Była przekonana, że zna jego właściciela, coś jej
mówiło, że obcują ze sobą codziennie, a nawet, że łączy ich coś więcej, coś
mocniejszego, o czym powinna pamiętać, wręcz powinna się tym cieszyć. Nic;
bezgraniczna pustka w umyśle dotkliwie dawała jej znać, że jest sama, nie tylko
nad brzegami Tamizy, ale przede wszystkim w życiu, niekończącym się paśmie porażek
i smutków, nie mając ani jednej osoby, z którą mogłaby się podzielić swymi
rozterkami, radować nowym dniem wstającym w blasku pierwszych promieni słońca,
śmiać się, płakać, zwyczajnie przeżywać wszystko we dwoje. Czy musiała znaleźć
się w rowie pełnym nieczystości, by to pojąć? Nie, wiedziała to od dawna,
jednak liczyła, że się myli, że to nieprawda; po otworzeniu szeroko oczu
rzeczywistość potrafi zaboleć znacznie mocniej. A jej rozrywała ją praktycznie
na strzępy, nie zostawiając z potłuczonego serca nic, nawet najmniejszego
odłamka, w którym mogłaby pokładać nadzieję w lepsze jutro. Była wrakiem
człowieka, jeśli jeszcze mogła się tak nazywać.
Chłodny
wiatr przemknął jej po kręgosłupie, jednak nie czuła już więcej zimna, nie było
to możliwe, jeśli ciało praktycznie zamarzło na kość. Ile tak leżała, nie miała
pojęcia; sekundy zamieniały się dla niej w godziny, te w lata, jakby była
wyrzuconą na brzeg deską rozkładającą się pomału w mule, wodzie, oblepioną
zgniłą roślinnością przetrawioną przez resztki ściekowe. Straciła czucie w
rękach, w nogach, nos nie rozróżniał już zapachów, oczy dostrzegały jedynie
kolejne fale nieczystości napływające do niej z zakratowanej wnęki; tylko słuch
jej pozostał, wyłapując okoliczne dźwięki dolatujące z każdej strony.
Wśród
szelestu trzciny, szumu rzeki, swoistego rodzaju muzyki wydawanej przez
zwierzęta i otaczającą ją przyrodę, usłyszała nową barwę, nieznaną nutę, którą
kojarzyła, jednak nie potrafiła nazwać. Mieszała się z trzepotem skrzydeł
lądujących na wodzie ptaków, przeszkadzała wiatrowi ocierać się o trawy,
wprawiała ziemię w nieprzyjemne drgania, dokładając chlupotu błota i chrzęstu
kamieni. Osoba odpowiedzialna za owy rumor kucnęła tuż przed nią, szturchając
ją zabranym po drodze patykiem, wbijając go w pojedyncze miejsca mocniej, jakby
zastanawiała się, ile sztywna i wyziębiona skóra będzie w stanie wytrzymać. Błękitne
oczy przywodziły jej na myśl spokój, ale nie czuła go, gdy w nie spoglądała;
długie i wyjątkowo jasne, praktycznie białe włosy powinny przywoływać jakiej
skojarzenia, jednak nie wywoływały w niej niczego; jedynie uśmiech, blady,
lekko wymuszony, był znajomy, jak u mężczyzny, którego szare tęczówki
przesuwały jej się niedawno w myślach; znajomy, ale nie ten sam, podobny, a
jednak kompletnie różny. To nie te same osoby, a była w stanie to stwierdzić
wyłącznie przez wyimaginowane przeczucie, iż gdyby byli tą samą personą,
czułaby się teraz bezpiecznie; po spojrzeniu w błękitne tęczówki umysł
reagowały lękiem, strachem, którego nie mogła się pozbyć, tak jakby
przeczuwała, że dotychczasowy ból był jedynie początkiem prawdziwej drogi
krzyżowej. Nawet głos nieznajomego ranił ją dogłębnie, zadając nowe rany, choć
stare nie zdążyły się jeszcze dobrze otworzyć.
-
Miałem kiedyś psa, sukę – odezwał się cicho, przesuwając patykiem podbródek
kobiety i wsmarowując w niego zebrane pod włosami błoto nagromadzone przez
płynące w rowie ścieki. - Pewnego dnia wybiegła z domu, mieszkaliśmy niedaleko
lasu. Odnalazłem ją pogryzioną, zbrukaną, zgwałconą. Płakałem razem z nią, gdy leczyłem
jej ciągle jątrzące się rany. Zaciążyła.
Po ostatnim słowie
poczuła mocne dźgnięcie w podbrzusze. Chciała wydać z siebie choć nikły jęk
bólu, ale z zaschniętego gardła wydostały się jedynie większe ilości powietrza
drapiącego krtań i smagającego okaleczone, spierzchnięte wargi. Poczuła
raptownie silną potrzebę ochrony miejsca, w które mężczyzna wbijał gałązkę;
ręce jednak odmawiały posłuszeństwa, nogi nie chciały się poruszyć, mogła tylko
zamknąć oczy i modlić się, że to wystarczy.
- Urodziła wilczury.
Mimo serca, jakie włożyłem w opiekę nad nią, ugryzła mnie, gdy próbowałem
dotknąć jej dzieci. Raz, drugi, trzeci, nigdy mi nie zaufała – kontynuował,
zatapiając w brzuchu jeszcze mocniej patyk, a ona zamknęła z całych sił oczy,
usiłując odciąć się od zadawanego bólu, choć dobrze wiedziała, że na nic zdadzą
się jej wysiłki; pragnęła jedynie ochronić owo miejsce, jakby i dla niej
znajdowało się w nim coś, co za wszelką cenę powinna bronić.
- Ta historia nie ma
szczęśliwego zakończenia. – Dźgania nagle ustały, a po lodowatej skórze zaczęła
płynąć stróżka krwi wydobywająca się z niewielkiej rany powstałej tuż pod
pępkiem; gorąca kropla płynęła ku ziemi mieszając się z mułem i wodą, lecz
nawet wtedy nie otworzyła oczu. Kat opowiadał dalej, wzbudzając w niej jeszcze
większą potrzebę opieki zranionego miejsca.
- Zimą staw pod lasem
zawsze zamarzał. – Przed oczami zamajaczyła jej postać chłopca stojącego nad
skutą lodem wodą z jutowym zawiniątkiem; bała się kolejnych słów, nie chciała
poznać dalszej części opowieści, jednak oprawca nie chciał jej oszczędzić. - W
przerębli utopiłem worek z czterema młodymi. Odebrałem im życie, tak jak one
odebrały mi jedyną przyjaciółkę.
Podniósł się, a błoto
i żwir zaskrzypiały pod podeszwami ciężkich butów. Wpierw dotykał ją mokrym
czubkiem po brzuchu, wwiercając się w pomału zasychającą rankę, z której nie
wydostało się więcej krwi; później przesunął się na wzgórek łonowy, rozsuwając
jej nogi i naciskając na wejście do pochwy brudną podeszwą. Przeraziła się
jeszcze bardziej, gdy oprawca odsunął but i zaśmiał się cicho pod nosem.
- Jesteś tylko jednym
z wilczków skomlących pod lodem i wołających o pomoc.
Zakrztusiła się śliną
i powietrzem, kiedy mężczyzna kopnął ją w brzuch, tak że stoczyła się bliżej
rzeki, zatapiając się w mule rzecznym. Nie wiedziała, czy po policzkach
ściekają jej łzy, czy może woda chlusnęła jej w twarz; chłodne fale przygaszały
odrobinę ogień trawiący obite podbrzusze i żołądek, jednak były
niewystarczające i nie dały rady całkowicie uśmierzyć palącego bólu. Tym
gorzej, że bolesny odcisk powstał nie tylko na skórze, ale i naznaczył duszę,
osadzając się w niej tak głęboko, że żadna siła nie zdoła się go pozbyć. Na
tafli wyjątkowo spokojnej Tamizy dostrzegła stadko białych łabędzi
przyglądających się jej z oddali, jakby zastanawiały się, czy mogą ku niej
podpłynąć.
- Chcesz wiedzieć,
jak zareagowała ich matka? – Nie odpowiedziała, nie była w stanie, zresztą
oprawca prawdopodobnie nawet nie oczekiwał odzewu. Podszedł do niej, kucając
tak jak wcześniej, i chwycił ją mocno za żuchwę, ściskając z całych sił. –
Zdechła razem z nimi, gdy próbowała je ratować. Ale nie martw się. On nie
zginie za takiego skowyra, jak ty.
Wyciągnął z kieszeni
płaszcza niewielki worek, z którego wysypały się okruszki chleba, w środku
znajdowały się większe kawałki, którymi zaczął okładać przemarznięte i mokre
ciało, leżące do połowy w brudnej, mętnej wodzie. Kładł je w miejscach, z
których nie mogły spaść, osuwając ją przy tym głębiej w muł. Nie zważała już na
to, że jest kompletnie naga. Kurczowo trzymała się postanowienia, by nie
zaskomleć o łaskę, by oprawca zakończył wreszcie kaźń, obierając jej życie, tak
jak dawniej pozbawił go czwórki szczeniąt, topiąc w przerębli, skąd nie mogły
liczyć na pomoc. Między niemym błaganiem o śmierć majaczył jednak strach; jeśli
zginie, kto ochroni to, co próbuje bronić w swym brzuchu? I czy jest w ogóle co
w nim osłaniać?
- Będziesz płakać –
mamrotał przez zaciśnięte zęby, wysypując resztki pieczywa na brzuch – będziesz
wyć z bólu, a on nawet na ciebie nie spojrzy.
Wyrzucił woreczek,
łapiąc ją za skronie i odchylając głowę do tyłu, by patrzyła tylko na niego.
Choć próbowała, z oczu wyciekały łzy, nie tyle z cierpienia fizycznego
przeszywającego zdrętwiałe mięśnie i zesztywniałe kości, co z bólu wewnątrz
niej, rozchodzącego się od serca, słabiutko bijącego w zlodowaciałej klatce
piersiowej. Nie rozumiała, czemu musi przechodzić przez tak potworne męki; nie
pojmowała, czym tak bardzo zaszkodziła oprawcy, że pastwi się nad nią w tak
okrutny sposób; najgorsze jednak, że nie potrafiła zidentyfikować osoby, o
której kat mówi. Jej życie nie ma dla nikogo znaczenia, nie ma w nim nikogo,
kto by się nią przejmował. To oczywiste, że nikt do niej nie przyjdzie, nikomu
nawet przez myśl nie przejdzie, że mogłoby się jej coś stać. Zatem czemu? Czemu
jej tak nienawidzi i musi zadawać tyle bólu?
Wcisnął jej głowę
najgłębiej w błoto, jak tylko się dało; piasek i kamienie zarzęziły pod wpływem
siły, wbijając się dotkliwie w potylicę, a liście, połamane gałązki i oblepione
mułem resztki okolicznej zieleniny wplątały się w rozpuszczone, posklejane
torfowiskiem włosy. Mężczyzna położył rękę na czole, napierając na nie jeszcze
mocniej, a drugą dłoń ułożył na grdyce, wgniatając w leciutko wystającą z szyi
chrząstkę kciuk, aż zabrakło jej powietrza i zaczęła się dusić.
- Zabawił się tobą,
rozumiesz? – cedził zjadliwe słowa, lecz nie docierały one do niej; szumiały w
uszach niczym niezrozumiałe wyrazy zaczerpnięte z obcego języka, lecz nie miało
to dla niego znaczenia. – Jesteś dla niego niczym, bo on nigdy cię nie pokocha.
Nigdy cię nie będzie kochał!
Dławiła się śliną i
gwałtownym napływem powietrza do płuc, kiedy kat odrzucił ją w błoto, niczym
zużytą zabawkę; nie mogła przełknąć śliny, piekły ją drogi oddechowe, usiłowała
unieść rękę, by złapać się za szyję i choć odrobinę ją rozmasować, ale
wszystkie mięśnie jednogłośnie odmówiły jej posłuszeństwa. Czuła się, jakby
mogła tylko patrzeć, odebrano jej resztę możliwość rządzenia ciałem; został jej
tylko wzrok i słuch, nawet nie rozpoznawała zapachów. Z twarzą wetkniętą w
lepki szlam ledwie była w stanie zaczerpnąć powietrza, a oddychanie szło jej
wyjątkowo opornie, zresztą płuca bolały przy każdym wdechu, jeszcze mocniej
uświadamiając, w jak tragicznej sytuacji się znalazła. A oprawca miał rację;
jest sama, znikąd pomocy.
Jak przez grubą taflę
lodu dochodziły do niej krzyki napływających do brzegu ptaków; rozróżniała
kwakanie kaczek, świergot wróbli, krakanie wron; nie wiedzieć czemu najbardziej
przerażały ją syki łabędzi, których białe, majestatyczne sylwetki majaczące na
falach rzeki przybliżały się coraz bardziej, a stado jakby rozrastało się wraz
z miarowym sunięciem ku wyjściu z wody. Odłamki chleba stoczyły się z nagiego
ciała, gdy oprawca odrzucił ją głębiej w błoto; otaczały ją z każdej strony, a
pierwsze sfrunęły się do nich szarawe gołębie, wyskubując z mokradła
najmniejsze okruszki. Ich czarne ślepka wywoływały w niej niewysłowiony strach.
Mężczyzna zaś przypatrywał się jej z
ubocza, oparty o rosnącą nieopodal wierzbę, już dawno zakażoną i pozbawioną
przez chorobę liści.
- Żałosne, że akurat
ty musiałaś stanąć nam na drodze – mówił na tyle wyraźnie, że słyszała go bez
problemu, jednak była za bardzo przerażona, by zrozumieć wszystko z jego
wypowiedzi. – Ty, która nie ma niczego do zaoferowania, ty, która nawet go nie
rozumie, która nie chce go zrozumieć, a jednak chciała go mieć dla siebie. Ale
spokojnie, twój koszmar niedługo się skończy. Na własne oczy zobaczysz, że
jesteś dla niego niczym. On nawet nie pomyśli, by cię uratować. Bo niby po co?
Kaczki dorwały się do
kawałków chleba unoszącego się na powierzchni zimnej wody, w której leżała
zamoczona aż do ud.
- Nie ma znaczenia,
jak bardzo go kochasz. – Kolejne łzy spłynęły po lodowatych policzkach, a wróble
dziobały nie tylko odłamki pieczywa, ale i skórę, na której ostały się
najmniejsze okruszyny. – On nie darzy cię takim samym uczuciem. I nigdy cię nie
pokocha. Tylko ja jestem w jego sercu.
Łabędzie były coraz
bliżej; ich iskrzące się czarne ślepia przepełnione były głodem, pragnieniem
nasycenia żołądków choć w minimalnym stopniu. Czuła, że gotowe są rozszarpać sparaliżowane
ciało, jeśli nie zastaną na miejscu resztek rozrzuconego pieczywa.
- Sama się o tym
przekonasz. – Spojrzał na drugi brzeg, skąd rozbłysło niewielkie światło. – Już
do mnie przyszedł.
Ostatkiem sił
obróciła ku mężczyźnie głowę, patrząc w zadowolone oczy koloru błękitnego
nieba. Powinny być oznaką niewinności, a zwiastowały jedynie zbliżającą się
nieubłaganie agonię zakończoną śmiercią. Gardło miała ściśnięte, suche, bolało
przy każdym oddechu i próbie przełknięcia śliny, ale zdobyła się na głuche
pytanie, które doleciało do uszu oprawcy, rozweselając go jeszcze bardziej.
- Kto?
Nie odpowiedział od
razu, jakby rozkoszował się jej niepewnością i strachem. Zbliżył się do niej
ponownie, odganiając pałaszujące dookoła ptactwo, które rozleciało się we
wszystkie strony; największa chmara wron i kruków rozsiadła się na martwych
gałęziach pobliskiej wierzby, czekając, aż intruz sobie pójdzie. Jedynie
łabędzie pozostały w tych samych miejscach, wyciągając długie szyje ku
stojącemu nad nią mężczyźnie, jakby również czekały na odpowiedź.
- Mój kochany Draco –
odparł, wpatrując się w nią obłąkanym wzrokiem i śmiejąc w bladą, przepełnioną
goryczą i lękiem twarz zanurzoną w okalającym ją zewsząd mule rzecznym.
- Mój – powtórzył z
jeszcze większym naciskiem, rechocząc przez łzy – mój Draco, rozumiesz?
Gdzieś z oddali
dobiegł do niej szelest traw, jakby ktoś brodził w szuwarach. Plaśnięcia błota,
chlupot i poruszanie się wody świadczyły, że ktoś się ku nim zbliża. Łabędzie
zaczęły odpływać spłoszone przez najście kolejnego nieproszonego gościa, który
wyłonił się po chwili z tataraku, a pierwsze, co dostrzegła, to rude, wyliniałe
włosy odbijające się w świetle majaczącego na niebie księżyca, powoli
zakrywanego przez zbierające się chmury deszczowe.
- Percy – wydusiła,
jednak nikt jej nie słyszał.
Minister wyglądał
przerażająco; poszarpana koszula ledwie trzymała się na ciele, rozpięta
kamizelka powiewała na lekkim wietrze, a luźno dyndający pod kołnierzem krawat
poplamiony był przez glinę, podobnie zresztą spodnie, z których wystawała
niegdyś biała koszula, obecnie jej strzępki, umorusana brudną wodą z rzeki,
błotem, a nawet i krwią, czego leżąca na ziemi Hermiona nie mogła już dobrze
dostrzec.
Weasley zbliżył się
do mężczyzny, upadł mu do kolan, obejmując je kurczowo i przytulając się do
nich, jednak ten odsunął go agresywnie, tak że rudy wylądował w wszechobecny
torfowisku, ale nie wyglądał, jakby był tym gestem urażony; wręcz przeciwnie –
podpełznął do oprawcy, brocząc na kolanach w bagnie i uśmiechając się do niego
wesoło, od czasu do czasu potrząsając głową, niczym zabawka na sprężynce.
- Już jest, już jest,
przyszedł, przyszedł – powtarzał, jak zacięta płyta, wyciągając ku mężczyźnie
łeb, jakby liczył na pochwałę i nagrodę za dostarczenie dobrej nowiny.
- Pilnuj jej – odparł
blondyn, zerkając kątem oka na wpół żywą Hermionę – żeby nie zeżarły jej przed
naszym przybyciem. Niech zobaczy na własne oczy, że jest nic nie warta.
Odwrócił się do niej
plecami z zamiarem odejścia, jednak zatrzymał się w połowie kroku, poruszając
dziwnie ramionami, a gdy znów na nią spojrzał, dławił się cicho ze śmiechu,
ocierając oczy z nagromadzonych łez.
- Jeśli jej ich nic
nie wydziobie.
Rozbawiony żartem
Percy zaczął rechotać jak szaleniec, zbliżając się ku niej i odganiając co
jakiś czas nadlatujące ptactwo. W oddali majaczyła już sylwetka kata, rozmyta
przez palące łzy wzbierające w oczach i rzeźbiące mokre koryta w umorusanych
szlamem policzkach. Dopiero teraz zrozumiała, o kim oprawca cały czas mówił;
dopiero teraz rozpoznała srebrne tęczówki napełniające ją ciepłem i
bezpieczeństwem, gdy stawały jej przed oczami, mimo że zaraz później odlatywały
w nieznane. Prawda była jeszcze dotkliwsza, gdy wykrzyczano ją jej w twarz.
Nigdy nie poznała
smaku prawdziwej miłości, nigdy nikogo nie kochała, by powierzyć mu kawałek
swego serca; nigdy – ile kłamstwa zebrało się w tym maleńkim słowie, od kiedy
poznała Draco na nowo; ile oszustw, oszczerstw, nieopisanej ślepoty nosi w
sobie ten niewielki wyraz, gdy patrzy na niego teraz, z perspektywy
zbliżającego się ku końcowi życia. Oczy otwarły się w momencie, gdy wszystko
straciła, kiedy może tylko patrzeć na oddalającą się miłość, której resztki nie
zdążyły nawet osadzić się na języku, by mogła zadręczać się jej niepełnym
smakiem aż do śmierci czyhającej tuż za rogiem. I choć pewnie jest przepełniona
goryczą, cierpka i daleka od słodkiego, odurzającego ideału, o którym zawsze
marzyła, to obecnie nie zamieniłaby jej na żaden miód tego świata. Jej miłość
nigdy nie była ckliwa, wrażliwa, czy romantyczna; była pełna smutku, rozpaczy,
wołania o pomoc, ale przy tym bezpieczna, okalająca ciepłymi ramionami, w
których nie czuła już pustki, w których mogła odetchnąć pełną piersią i w końcu
powiedzieć, że jest szczęśliwa. Ale była zbyt ślepa, by ją dostrzec; w pogoni
za nieprawdziwym, przekłamanym obrazem najpiękniejszego uczucia łączącego
dwójkę ludzi, nawet nie zauważyła, kiedy minęła swoją miłość; weszła w jej
otwarte drzwi zaledwie na moment, by później zatrzasnąć je i więcej się do nich
nie cofnąć; wmówiła sobie, że nikt jej tam nie zapraszał, to nie na nią czekały
owe miękkie ramiona ochraniające przed wszechobecnym złem, to nie ją chciały obronić,
nie ją pragnęły obejmować, nie dla niej biło serce pod bladą skórą. Oszukała
siebie, że nic dla niej nie znaczą, że wcale ich nie chciała i nie potrzebuje;
prawda była zgoła inna, zrozumiała ją jednak za późno, a oprawca miał rację. Zostawiła
u Draco swe okaleczone i rozpaczliwie pożądające ciepła drugiej osoby serce;
ofiarowała mu je i kompletnie się w nim zatraciła. Bo pierwszy raz w życiu
kogoś pokochała, to był pierwszy i ostatni raz, gdy mogła poczuć smak
prawdziwej miłości, miłości, która nie może już dla niej istnieć.
†††
Fetor wydobywający
się z oczyszczalni ścieków był nie do zniesienia. Swobodne zaczerpnięcie
powietrza stawało się praktycznie niemożliwe przez spływające do koryta rzeki
nieczystości, nie wspominając o szczurach biegających przy ujściu rury
kanalizacyjnej wychodzącej z pobliskiego budynku. Grunt samoistnie sunął pod
nogami przy nieodpowiednim i zbyt gwałtownym postawieniu stopy; ziemia
zmieszana z wodą zmieniła się w grząskie błoto, pod nim zaś znajdowała się
lepka glina, osadzająca się na butach, sięgając prawie po kostki. Źdźbła
przegniłych traw wyłaniały się ponad grząską breję, między nimi roiło się od
kamyczków i odpadków, jak zakrętki od butelek czy fragmenty puszek po
konserwach. Wylew w ścianie pokrytej obślizgłym mchem wypuszczał co chwilę nowe
porcje brudnej wody opływającej dwóch mężczyzn, którzy wylądowali na brzegu
Tamizy; przypatrywały im się łabędzie unoszące się na spokojnej tafli rzeki;
nie odpłynęły, mimo nieoczekiwanego rumoru, który na nieszczęście udało im się
narobić.
- Kurwa – zaklął
siarczyście Potter, ocierając nos wierzchem dłoni – jebie tu gorzej, niż w
Azkabanie.
- Widocznie
zwiedzałeś te przyjemniejsze kwatery – odezwał się Draco, rozglądając się po
okolicy, choć w zasięgu wzroku niewiele miał do dyspozycji; miarowo płynąca
rzeka zabierająca śmieci wyrzucane z oczyszczalni, w oddali majestatyczny most,
wizytówka Londynu, na nim miałkie światła, na wodzie zaś stadko białego
ptactwa, które napełniało go strachem, gdy tylko spojrzał w ich czarne niczym
węgiel, iskrzące się ślepia; wydawane syki i charknięcia podrywały serce do
szybszego biegu, choć już wcześniej myślał, że zaraz wypadnie mu z piersi i
ugrzęźnie w torfowisku.
Trzask i świst
powietrza charakterystyczne dla teleportacji rozbrzmiały im w uszach, a po
chwili ujrzeli Pansy i Juanitę, broczące po kolana w mule rzecznym; młodsza
kobieta była wyraźnie mniej zadowolona z miejsca, w którym przyszło jej się
znaleźć, zaś twarz Hiszpanki nie zdradzała kompletnie niczego. Kuśtykający
Harry wyciągnął ukochaną z wody, od razu łapiąc ją stanowczo za ramiona i
potrząsając nią, jakby co najmniej była pluszową zabawką.
- Popierdoliło was do
reszty? Co wy tu, do kuźwy nędzy, robicie? – gorączkował się, gdy Draco pomagał
Juanicie wyjść z błota, lecz na niewiele zdały się jego wysiłki; muł był tak
gęsty i grząski, że mógłby pochłonąć dorodną klacz, gdyby stanęła w
nieodpowiednim miejscu.
- Despacito, Potter (Spokojnie, Potter) – zaczęła starsza
kobieta, otrzepując rękawy długiego swetra, którego końce zatopiły się w
bajorze. Pansy odepchnęła nieco agresywniej, niż zamierzała, ręce ukochanego,
odgarniając wlatujące do oczu kosmyki czarnych włosów.
- Nie wiecie, co może
wam zrobić – odezwała się przejęta Parkinson, podwijając nogawki umorusanych
gliną, mokrych spodni dresowych, które następnie podsunęła sobie pod kolana;
podobnie uczyniła z bluzą, należącą do Harry’ego, a co mógł dostrzec wyłącznie
dobry obserwator. Na szczęście Malfoy się do takowych zaliczał, co nie
znaczyło, że w pełni akceptował nagłą i niespodziewaną zażyłość łączącą dawną
przyjaciółkę z cierpiącym na deficyt szarych komórek aurorem. Przynajmniej na
chwilę uwolnił się od miażdżącego go strachu, który niestety powrócił zaraz po
tym, gdy starsza kobieta przypomniała im wszystkim, w jakim celu przybyli nad
oczyszczalnię ścieków.
- Pansy tiene razón (Pansy ma rację) – wtrąciła się
Hiszpanka, stając obok wyraźnie niezadowolonego Pottera i zmartwionej, acz
zdeterminowanej Parkinson; w brązowych oczach dało się dostrzec głębokie
zatroskanie, jednak tuż obok niego Draco zauważył ogromną chęć pomocy, siłę
wydobywającą się z nieznanego źródła. – Możemy się do czegoś przydać.
Czuł się przyduszony
spojrzeniem przyjaciółki, przypominającym o kobiecie, dla której wszyscy tu przyszli.
Kobiecie, która nigdy nie powinna doświadczyć takiego koszmaru, przez jaki musi
przechodzić. Było pełne Hermiony, jej szczęśliwego uśmiechu, wrogich spojrzeń,
ciepłych słów i gestów, krzyków rozpaczy, mógł wymieniać w nieskończoność, lecz
liście długo nie byłoby końca. Przybył tu dla niej, po nią, a oni przyszli tu
razem z nim, bo go wspierają. Przemknęło mu przez myśl, że to wyjątkowo
przygnębiające, iż dopiero teraz odkrył, że są jego przyjaciółmi, ale cóż, żałośni
ludzie już tak mają; nie zauważają tego, co istotne, dostrzegają wyłącznie
czubek własnego nosa.
- Draco. – Spokojny
głos Pansy wyrwał go z głębokich rozmyślań, a gdy spojrzał na każdego z nich z
osobna, a po chwili na całą trójkę, poczuł mocne ściśnięcie w klatce
piersiowej, co oczywiście nie uszło uwadze wyjątkowo spostrzegawczej Juanity.
- No estás solo (Nie jesteś sam). – Uśmiechnęła się przy
tym do niego, splatając ręce na piersiach. Malfoy chciał jej odpowiedzieć,
wyrazić choć nikłą wdzięczność, lecz przeszkodził mu oczywiście Harry,
niecierpliwiący się bezsensownym przeciąganiem rozmowy o wszystkim i o niczym.
Bo w gruncie rzeczy miał rację, choć arystokracie wyjątkowo ciężko było się do
tego faktu przyznać.
- Srali muchy, bedzie
wiosna – żachnął się, podchodząc do mężczyzny i spoglądając podminowanym
wzrokiem na kobiety. - Jeszcze wygłoście poemat ku pokrzepieniu serc, a z
pewnością zdążymy uratować Mionę. Rusz się, Malfoy, bo nie ma czasu.
Pchnął arystokratę
głębiej w błoto, kierując się w stronę, która wydawała mu się odpowiednia do
wyjścia. Pansy i Juana uczepiły się ich niedługo potem.
- Idziemy z wami –
zakomunikowała stanowczo Parkinson, na co Harry zatrzymał się, wznosząc oczy ku
przykrytemu chmurami niebu, zaciskając przy tym mocno wargi. Draco, jak do tej
pory cichy i w miarę opanowany, zaczął odczuwać coraz mocniejsze oznaki lęku,
który nie chciał go opuścić. Zbyt dobrze rozumiał, czemu Potter się tak piekli;
czas im uciekał, przelatywał między palcami niczym woda, a oni zamiast
pożytkować go na odnalezienie Hermiony wolą wdawać się w bezsensowne dyskusje.
Nim zdążył zabrać głos, czarnowłosy auror będący na skraju wytrzymałości hardym
tonem wyraził sprzeciw ku uczestniczeniu obu kobiet w akcji ratunkowej.
- Siedzicie tutaj i
się stąd nie ruszacie – grzmiał, łypiąc ostro na ukochaną, lecz ta nie
wyglądała na zlęknioną, czy nawet odrobinę zniechęconą.
- Harry, wiem, że się
martwisz, ale damy sobie radę.
Potter w odpowiedzi
oblizał wargi, uśmiechając się po tym sarkastycznie, co nie spodobało się
kobiecie, a już wyjątkowo oburzyła się słowami, które chwilę później do niej
skierował.
- Kochanie, proszę, tylko
nie zrozum mnie teraz źle. – Wyciągnął przy tym rozłożone ręce na wysokość
przepony, machając nimi na prawo i lewo, jakby ściskał jakiś niewidzialny
przedmiot. - Będziecie nam wyłącznie, choć kumam, że macie jak najlepsze
intencje, ale będziecie nam tylko przeszkadzać, więc posadźcie swoje apetyczne,
zgrabne pupcie na miękkim kamieniu i opalajcie się w cieniu, dobrze?
Ostatnie słowo
zabrzmiało tak wrogo i stanowczo, że nawet Juanie nie przeszło przez myśl, by
protestować. Smętnym wzrokiem spojrzała jedynie na Draco, wypuszczając po
chwili głośno powietrze z płuc i stając obok rozdrażnionej Pansy.
- Si no tenemos otra
opción (Jeśli nie mamy innej opcji) –
odezwała się cicho, materializując w dłoni różdżkę. Potter wydawał się
uradowany obrotem sytuacji, a raczej tym, iż udało mu się postawić na swoim. Od
zawsze był bowiem zdania, że kobieta nie powinna wykazywać się na polu walki;
niech opatruje mu rany i dopinguje z pomponami w dłoniach, ale nie brnie z nim
na przeciwnika ramię w ramię. Potem w głowach i dupach im się przewraca, i chcą
rządzić w związku, robiąc z faceta pantofla.
- No! To ustalone! –
Uwiesił się Malfoyowi na ramieniu, trzęsąc nim, jakby był małym dzieckiem,
które potrzebuje pocieszenia; Draco momentalnie zesztywniał, spiął wszystkie
mięśnie, obrzucając mężczyznę podminowanym spojrzeniem, jasno dając mu do
zrozumienia, żeby wreszcie się od niego odczepił, jednak na Pottera w ogóle to
nie działało. – A ty nie smuć się tak, Miona już na ciebie czeka! Rusz zadem i
idziemy mu zrobić prawdziwe, latynoskie bailando!
- Przymknij się choć
na chwilę – wycedził przez ściśnięte wargi, na co Harry momentalnie się od
niego odsunął, z głupkowatym uśmiechem wskazując na wyjście z bagien.
- Panie przodem –
wymamrotał, a po chwili Draco wyciągnął różdżkę spod kamizelki; oczy
czarnowłosego mężczyzny rozszerzyły się nieznacznie, zaś ręce uniosły na
wysokość twarzy w geście obronnym; nie zwracał uwagi na kręcącą z politowaniem
głową Juanę, a już tym bardziej na poirytowaną Pansy, która zapewne z chęcią
strzeliłaby w niego jakimś paskudnym zaklęciem. Ma szczęście arystokrata nie
miał takich zamiarów i skierował się ku brzegowi, brodząc przy tym w gęstym
mule i glinie.
- Te, Malfoy –
krzyknął niezbyt głośno auror, wskazując na wąska dróżkę między chaszczami,
którą mogli wydostać się z bagna. – Wyjście to jest tam.
Blondyn westchnął
przeciągle, kucając tuż przy wodzie obmywającej czubki butów, nie zważając na
komentarze kolegi, który prawdę mówiąc nie wiedział, czemu mężczyzna się
cofnął; wejście do oczyszczalni znajduje się z drugiej strony, chyba nie
zamierzał przepływać przez ściek, by dostać się niespostrzeżenie do środka?
Zbliżył się powoli do
arystokraty, przy którym już kucała Juana, mówiąc coś wyjątkowo szybko i
niezrozumiale, ale Malfoy wydawał się bez trudu pojmować wszystko, co chciała
mu przekazać; w odróżnieniu do Harry’ego, który na próżno szukał wsparcia u
Pansy, spokojnie palącej papierosa na uboczu.
- Con la sombra en la cintura ella
sueña en su baranda, verde carne, pelo verde, con ojos de fría plata. Szukaj
barierek lub czegoś, co je przypomina – rozkazała, a do poszukiwań dołączył
nawet Potter. Nie miał bladego pojęcia, w jakim celu szukają balkonu, ale skoro
pan każe, to sługa musi, a tak się akurat składało, że Juanita była jedyną
osobą w towarzystwie znającą się na poezji hiszpańskiej, więc nie było za
bardzo co dyskutować.
- A to okno? –
Wskazał na okrągły lufcik z wybitymi szybami, do którego połowy ciągnęła się
zardzewiała siatka; rzeczywiście znajdowało się przy nim na tyle dużo miejsca,
że człowiek mógł się tam spokojnie zmieścić.
Juana i Draco
odwrócili się w stronę pokazywaną przez Harry’ego; na widok brudnych, otwartych
okiennic arystokracie serce podeszło do gardła, a puls mocno przyspieszył. W
ciągu zaledwie sekundy uczepił się rozpaczliwie myśli, że Hermiona znajduje się
w środku, lecz gdy już miał do niej biec, kobieta powstrzymała go, chwytając
stanowczo za materiał koszuli.
- Grandes estrellas de escarcha,
vienen con el pez de sombra que abre el camino del alba. La higuera frota su
viento con la lija de sus ramas, y el monte, gato garduño, eriza sus pitas
agrias. – Zakończyła cytować wiersz, gdy dostrzegła strach zgromadzony w
szarych oczach Malfoya. – Musimy szukać jej na zewnątrz. No encontraremos aquí figowca,
pues busca innego árbol, que será parecido. (Nie znajdziemy tu figowca, szukaj innego drzewa, które będzie podobne.)
- Balkon, drzewo –
odezwał się zniecierpliwiony Potter – to była Hiszpania, czy Anglia, do
cholery? Bo ja tu widzę bardziej Romea i Julię, niż zielonego topielca.
- Gałęzie de la
higuera cuando trą o siebie, przypominają papier ścierny, o tym cuenta ese
fragmento. Pero en Biblia, figowiec aparece como drzewo, które nie daje owoców,
jest przeklęte. Jak kobieta z balkonu – wyjaśniła, wciąż trzymając Draco za
koszulę, jakby bała się, że zaraz się jej wyrwie; on jednak nie miał sił, by
wyszarpnąć się przyjaciółce; odległym wzrokiem pełnym przerażenia wpatrywał się
w błoto gromadzące się u stóp; nie słuchał, nie czuł, nie reagował; zamknął się
w umyśle, w którym panowała jedna, jedyna myśl odbijająca się głośnym echem o
ściany głowy, błaganie, by Hermiona żyła.
Po czym poznać, że
jest się w kimś zakochanym? Jedni opisują to uczucie, jako lot chmary motyli w
brzuchu, inni, gdy widzą ukochaną osobę, nie pamiętają o problemach, widzą
tylko ją, jej uśmiech, czują ciepło jej serca; co zrobić, gdy nie czuje się
nic? Czy to znaczy, że się nie kocha?
Gdyby miał
odpowiedzieć na pytanie, czy Granger jest jego miłością, odpowiedziałby, że nie
wie. Nie potrafił nazwać tego, co do niej czuje, na myśl o kobiecie
przychodziły mu różne uczucia, ale gdyby miał zebrać je razem i jasno
sklasyfikować, nie potrafiłby tego zrobić. Nie wiedział, co najbardziej mu się
w niej podoba, nie miał pojęcia, czemu czuje przy niej spokój, którego nikt
inny nie potrafi mu zapewnić; to jak czarna dziura, w którą spadał coraz
głębiej i głębiej, ale końca nigdy nie widział. Kiedy jednak staje mu przed
oczami, przypomina sobie jej głos – melodyjny, momentami zachrypnięty, lecz
zawsze przepełniony uczuciami -, pamięta, ile dla niego zrobiła, nie jest
obojętny, tak jak zawsze. To, co się wtedy z nim dzieje, nie da się porównać do
niczego; z jednej strony spokój, bezpieczeństwo i ciepło, których nigdy nie
doświadczył, może właśnie przez to zgubił się w pętli emocji, wmawiając sobie,
że uczucie, które ich łączy, jest czymś więcej, niż zwykłym koleżeństwem; kiedy
czegoś nie znasz, łatwo jest to pomylić z czymś innym. Z drugiej strony obawy,
że piękne chwile zaraz zostaną odebrane; są wyłącznie iluzją, którą sobie
wytworzył, śni o niej, a ona zaraz przeminie i nigdy nie wróci. Niczego nie był
pewny, błądził w niewiadomym; kim zatem jest dla niego Hermiona?
W
życiu doświadczył bólu pod niejedną postacią, nie raz mierzył się ze strachem,
dusząc go w sobie i usiłując się z nim uporać, ile razy znajdował się w punkcie
bez wyjścia, nie był w stanie policzyć. Nigdy jednak nie czuł tak wielkiej
frustracji, tak potwornego lęku o drugą osobę, jak teraz o Granger. Myśl, że
już nigdy może nie usłyszeć jej głosu, nie spojrzeć w brązowe oczy, nie
dostrzec uśmiechu, nie poczuć szybszego bicia serca, i nie zatracić się w tym
wszystkim bez reszty, przepełniała go paraliżującym niepokojem, nieopisaną bojaźnią,
iż straci osobę, która dostrzegła w nim coś więcej, miała odwagę przebić się
przez skorupę obojętności, a co więcej, miała w sobie na tyle siły, by go
zmienić i wyciągnąć z marazmu, którym się otoczył. Teraz cierpi za to
poświęcenie, jest męczona przez to, że wyciągnęła z niego uczucia, których
wcześniej w sobie nie znał, a on nie może tego znieść, wariuje, gdy pomyśli, że
ktoś wyrządził jej choćby najmniejszą krzywdę. Czy gdy kogoś kochasz, to zawsze
czujesz, że musisz go ochronić za wszelką cenę?
Zacisnął
pięści z całych sił, czując przy tym drgania całego ciała. Nigdy nie wybaczy
sobie, jeśli coś się stało Hermionie; nigdy więcej nie pozwoli nikomu zbliżyć
się do siebie, nikogo więcej nie narazi na choćby najdrobniejsze cierpienie,
jeśli jej nie odnajdzie i nie uratuje. Ona musi żyć; musi, gdyż inaczej nie
usłyszy, jak wiele dla niego znaczy, nie dowie się, że wtargnęła do jego
skutego lodem serca, roztapiając je i otwierając na miłość, której wcześniej
nie znał. Bo jeśli umrze, czy dostanie jeszcze drugą szansę, by powiedzieć, że
ją kocha?
†††
Chlupot
i poruszanie wody, tyle rozróżniała z dźwięków, które dochodziły do niej, jak
przez mgłę; wydawało jej się jednak, że słyszy od czasu do czasu nucenie,
dziwaczną melodię, nieraz wesołą, innym razem mocno depresyjną połączoną z
przerażającym charkotem. Zastanawiała się, czy to możliwe, że tak warczały na
nią łabędzie, ale ilekroć czuła smaganie lodowatej wody na nagich nogach,
uświadamiała sobie, że to nie złowieszcze ptaki wydają te przeraźliwe odgłosy,
a Percy, czuwający, by okoliczne ptactwo nie zrobiło sobie z niej zbyt wcześnie
pożywnej kolacji. Rozchyliła powieki zlepione łzami i błotem, dostrzegając
kucającego w rzece rudego, który bełkotał coś do siebie, ale niewiele z tego
rozumiała.
-
Zabił, zniszczył, to jego wina – mamrotał, uderzających sporych rozmiarów
patykiem o taflę, gdy łabędzie się przybliżały. – Zabił, nie żyje, morderca.
Choć
była ledwie świadoma, wiedziała, o kim mężczyzna mówi. Jego słowa bolały ją za
każdym razem, gdy wychwyciła je między plaśnięciami o wodę, bo znała prawdę i
chciała mu ją wykrzyczeć z całych sił, jednak nie mogła.
-
Wykorzystał i zabił, przez niego nie żyje, zabił – rzęził złowieszczo,
zgrzytając przy tym zębami.
Między kolejnymi
oszczerstwami docierało do niej smętne pociąganie nosem; Percy płakał, co do
tego nie miała wątpliwości. W tym momencie uświadomiła sobie, że jest on taką
samą ofiarą, jak wszyscy, których zamordował niezrównoważony Federico;
okaleczony znacznie gorzej, niż ludzie, którzy zginęli w męczarniach
psychopaty, gdyż został zmaltretowany psychicznie, napełniony nienawiścią do
osoby, która jest niewinna, a przekonany o czystości człowieka, który stoi za
tymi wszystkimi potwornymi czynami.
- Zabij go, zabij,
nie daj mu żyć, przez niego nie żyje! – krzyknął, uderzając patykiem tak mocno,
że aż przewrócił się do bagna, w którym kucał; oplótł się rękami, zakrywając
nimi głowę ukrytą między rozstawionymi kolanami, a cichy szloch zamienił się w
prawdziwy ryk rozpaczy.
- Nie – wydusiła
Hermiona, zanosząc się po tym kaszlem, który ściskał mocno płuca, tak że nie
mogła zaczerpnąć oddechu i zaczęła się dusić. Zaalarmowany Percy podpełznął do
niej w wodzie, wychwytując kolejne zaprzeczenie wydane między próbami
ustabilizowania oddechu. Oczy mu się rozszerzyły, rozbłysły jeszcze większym
szaleństwem, a potem złapał ją boleśnie za ramiona, wciskając z całych sił w
torfowisko.
- Dziwka, pomogłaś
mu! – wysyczał jej w twarz, opluwając ją przy tym, a strużka śliny zwisała mu z
rozchylonych warg, gdy dyszał nad nią ciężko, zaciskając coraz mocniej palce na
sztywnych i lodowatych barkach.
- Suka, przeklęta
kurwa, zabiłaś go! – krzyczał, gdy jej brakowało już powietrza i ledwie rozumiała,
co do niej mówi.
Płuca miażdżyły serce
od środka, napierały na nie mocno i szybko, podsuwając się jednocześnie w stronę
gardła i rozrastając, a opętane oblicze Percy’ego zaczęło rozmazywać jej się
przed oczami i ostro wirować, jakby zaraz miało odlecieć. Niespodziewanie
poczuła bolesne uderzenie, a twarz zatopiła się całą lewą stroną w obrzydliwym
mule; oddychała ciężko, klatka piersiowa zapadała się coraz głębiej, lecz
nacisk organów jakby zelżał, dzięki czemu mogła wpuścić do płuc nieco świeżego powietrza,
a te nie zgniatały jej tak jak wcześniej. Gorące łzy toczyły się po brudnych
policzkach, a nagie i wyziębione ciało drżało, lecz nie miało to już znaczenia.
Pragnęła, by ktoś ukrócił jej męki, nawet jeśli miałby rzucić ją na pożarcie
wygłodniałym łabędziom i wronom.
- Proszę –
wyszeptała, czując na wargach drobne kamyczki z błota. Mężczyzna jej nie
słyszał, nie reagował, był kompletnie głuchy na płynące do niego słowa.
- Zamordował go,
zabił, a ty mu pomogłaś – cedził z szeroko otworzonymi oczami, a twarde, długie
palce pełzły w kierunku szyi, by oplatać ją z początku lekko, aż zaczęły się
zatapiać w nią coraz głębiej.
-
Plugawa, obrzydliwa, bezwstydna ladacznica!
-
Perc… - Usiłowała wymówić imię rudego, lecz im mocniej próbowała, tym ucisk na
grdyce nasilał się niebezpiecznie. Palące łzy wydobywające się z zamglonych i
szaleńczych oczu Ministra skapywały jej na twarz razem ze śliną wyciekającą
spomiędzy warg.
Pomyślała, że to już
koniec, gdy ciało całkowicie zdrętwiało i odmówiło posłuszeństwa, a powieki opadły
ciężko w dół, niczym żelazna kurtyna, odcinając ją od oblicza oprawcy, jednak
myliła się, a huk, który rozdarł niedawną głuchą ciszę przywrócił ją do
świadomości. Percy momentalnie odrzucił ją w bok, podniósł się i wszedł głębiej
w rzekę, mocząc się w niej prawie po kolana. Dostrzegła różdżkę, która
wystrzeliła z poszarpanego rękawa i zakrwawionego, brudnego mankietu,
materializując się w dygoczącej dłoni. Chciała go powstrzymać, nie dopuścić, by
ją zostawił, lecz czy mogła zrobić cokolwiek, jeśli nie miała nawet sił, by się
podnieść?
- Zabij go – wycedził
mężczyzna, ściskając mocniej trzonek różdżki – zabij go!
W oczach rozbłysło
jej niebiesko-zielone światło wydobywające się z magicznego przedmiotu; uderzyło
w taflę rzeki, rozdzierając jej wody na pół; owiał ją przeraźliwy, porywisty
wiatr, rozdmuchujący resztki przegniłej zieleni dookoła, a miejscowe ptactwo
uniosło się w powietrze zaalarmowane nagłym hukiem, wydzierając się na całą
okolicę. Między wodnymi kurtynami powstał korytarz mieniący się łunami
rzuconego zaklęcia podtrzymującego olbrzymią konstrukcję. Percy trząsł się na
całym ciele, krzyczał coś niezrozumiałego, lecz przez szum rozstąpionej rzeki
nie potrafiła rozróżnić ani jednego słowa. Ostatnim, co zobaczyła, było zielone
światło mknące z niesamowitą prędkością przez wodny tunel, wystrzelone z
różdżki Ministra.
†††
Dźwięki kłótni
rozlegały się dookoła, wyrywając Draco z rozmyślań, w których zagłębił się zbyt
mocno i na znacznie dłużej, niż powinien. Spojrzał na Juanę i Pottera, którzy
gorączkowali się niedaleko Pansy; dziewczyna wydawała się zmęczona i znużona
sprzeczką dwójki czarodziejów, przecierając co rusz oczy i rozmasowując
pobolewający kark.
- Że co, kurwa?! Jak
można porównywać kobiece piersi do kowadła?! To był idiota, a nie wybitny
poeta! – gorączkował się auror, wymachując na prawo i lewo rękami. Hiszpanka
zaś wsparła dłonie na biodrach, wypuszczając głośniej powietrze z płuc, jakby z
trudem zachowywała spokój przy Harrym, czemu ani Parkinson, ani Malfoy za
bardzo się nie dziwili.
- ¡La poesía de Lorca es maravillosa! (Poezja Lorci jest cudowna!) – warknęła, celując w mężczyznę palcem
wskazującym; drugą ręką poprawiła zsuwający się z głowy spory kapelusz, którego
rozmiary znacznie odbiegały od wymiarów tradycyjnej fedory. - ¡Y el yunque no
aparece en Romance sonámbulo, sino en
Romance de la pena negra! (A kowadło nie pojawia się w romancy
somnambulicznej, tylko w Romance de la pena negra!)
- Romance, srance, ja
nic nie rozumiem! Zielony trup, co zaciążył, na dodatek Cygan, topielec, jakieś
chaszcze, chabazie, figi, srigi, jeszcze flamenco tu władujmy, to mamy komplet!
Pansy wymamrotała coś
do siebie pod nosem, co brzmiało jak „zaraz zwariuję”, ale równie dobrze mogło
też oznaczać „zaraz go poćwiartuję”; zapewne w normalnych okolicznościach Draco
pochwaliłby pomysł koleżanki i zachęcił ją do jego realizacji, jednak obecnie nie
było mu ani trochę do śmiechu; śmierci w ostatnim czasie naoglądał się aż
nadto, poza tym Potter już raz omal nie zginął, więc powinien celebrować odzyskane
życie jak najdłużej.
Oddalił się od nich,
podchodząc bliżej rzeki. Różdżka spoczęła ponownie za kamizelką. To, co
najbardziej rzuciło mu się w oczy, to brak stada łabędzi, które jeszcze przed
chwilą dryfowały tuż przy brzegu, obserwując ich czarnymi jak noc ślepiami, w
których dostrzegał nieopisaną wrogość, a także i głód.
- ¿Pero qué no
entiendes? (Ale czego nie rozumiesz?)
– Juana rozłożyła z bezradności ręce, pochylając się nieco do przodu. - To tylko
wiersz, na rany del Cristo! Wszystko masz jak na tacy!
- Kobito! Gdzie ty tu
widzisz Cyganów, co?! – wydarł się Harry, obracając się dookoła i wskazując na
pustą przestrzeń. Wyciągnął zaraz potem rękę do Pansy, domagając się od niej
papierosa, lecz kobieta nie reagowała; patrzyła się tylko w otwartą dłoń z
miną, jakby zastanawiała się, co powinna ugotować następnego dnia na obiad, a
żadne pomysły nie przychodziły jej do głowy.
- ¡Es una metáfora,
carramba! – Juana złączyła ze sobą cztery palce, pozostawiając najmniejszego z
nich wolnego, unosząc je na wysokość podbródka i potrząsając co jakiś czas; ton
głosu miała tak poirytowany, jakby znów musiała tłumaczyć dziecku, jak
prawidłowo korzystać z toalety, a maglowała już ten temat prawie kilka godzin. -
Ella sigue en su baranda, verde carne,
pelo verde, soñando en la mar amarga. Czego tępoto jeszcze nie rozumiesz?!
- Compadre, quiero cambiar mi caballo
por su casa, mi montura por su espejo, mi cuchillo por su manta.
W zniszczonym oknie,
w które niedawno się wpatrywali, pojawił się młody chłopak recytujący dalszą
część romancy hiszpańskiego poety; długie, jasne włosy z przebłyskiem żółci
opadały mu wzdłuż twarzy na ramiona, skórę miał bladą, odbijającą się bielą w
świetle rzucanym przez łunę księżyca, niezbyt wysoki, acz wyjątkowo szczupły,
delikatne i pociągłe rysy twarzy bardziej przywodziły na myśl kobietę, aniżeli
mężczyznę, jednak wszyscy wiedzieli, kim tak naprawdę jest przybyła osoba.
- Santa María –
wydusiła Juana, obok której stanęła równie zaskoczona i zlękniona Pansy; Harry
od razu przed nie skoczył, wbijając w Fede złowrogie spojrzenie.
Chłopak zaśmiał się
cichutko pod nosem, podchodząc bliżej zardzewiałej barierki, o którą oparł się
lewym bokiem, splatając ręce na chudej klatce piersiowej odzianej w białą
koszulę i czarną marynarkę, przybierając na twarz leniwy, acz zadowolony
uśmieszek. Nie obchodziła go trójka czarodziejów; interesował się wyłącznie
Malfoyem, w którym utkwił spojrzenie.
- Tylko Federico –
odparł, unosząc odrobinę wyżej podbródek, a światło księżyca odbiło się od błękitnych
tęczówek, wydobywając z nich pełną gamę koloru.
- ¡Deja de blasfemar!
(Przestań bluźnić!) – krzyknęła
Juana, wychodząc przed szereg, ale Harry chwycił ją za materiał swetra, jakby
oczekiwał, że chłopak rzuci w nią zaraz jakimś zaklęciem, jeśli w porę się nie
cofnie. Czuł w palcach drżenie ciała wściekłej Hiszpanki, jednak nie wyrwała mu
się; stała posłusznie w miejscu, ściskając w dłoni różdżkę, która
zmaterializowała się w niej sekundę po tym, jak morderca pojawił się przy
barierce.
- Compadre, quiero morir
decendentemente en mi cama. De acero, si puede ser, con las sábanas de holanda.
¿No ves la herida que
tengo desde el pecho a la garganta? – recytował
dramatycznym, acz pewnym siebie tonem, przestępując z nogi na nogę, acz dotarł
do rogu niewielkiego balkonu, cały czas wpatrując się w Draco, który jak do tej
pory nie ruszył się z miejsca.
- Pierdolę, to
konkurs recytatorski, czy co, do kurwy nędzy?! – wydarł się Potter,
przeskakując wzrokiem od arystokraty do Fede. Uświadomił sobie w międzyczasie,
iż Pansy złapała go kurczowo za dłoń, ściskając ją mocno i drgając przy tym od
czasu do czasu, jednak w ogóle mu to nie przeszkadzało; chcąc nieco ją uspokoić
oraz uświadomić, że jest przy niej i nie dopuści, by szaleniec zrobił jej coś
złego, odwzajemnił uścisk, łącząc mocniej palce z chłodnymi palcami kobiety.
- Si quieres las heridas, desgarraré tu cuerpo enseguida. (Jeśli chcesz ran, to zaraz rozszarpię ci
ciało.) – wycedziła wściekle Juana, lecz nim uniosła różdżkę, Draco złapał
ją za nadgarstek, rozjeżdżając się odrobinę w błocie na śliskich podeszwach eleganckich
butów. Oczy Fede rozbłysły, a usta lekko się rozchyliły, lecz prócz Malfoya
nikt inny nie zwrócił na to uwagi.
- Nie! – krzyknął,
powstrzymując Hiszpankę przed ciśnięciem klątwą w chłopaka. Serce łomotało mu
przy tym szaleńczo w piersi, a na domiar złego z nieba zaczął siąpić leciutki
deszczyk przypominający świeżą rosę osadzającą się na trawach i liściach; rosił
twarz, w krótkim czasie kompletnie mocząc włosy i powoli wsiąkając w ubrania.
- ¡Qué estás
trajinando! (Co ty wyczyniasz!) –
odparła Juana, lecz arystokrata nawet na nią nie spojrzał.
- Jeśli zabijesz
Theodore’a, zginie Hermiona. – Puścił kobietę, a do tej od razu dotarło, jak
nieroztropnie chciała postąpić; różdżka spoczywała wciąż w dłoni, ale ta nie
była już tak napięta i gotowa do ataku; Hiszpanka pozostawała czujna, jednak
baczność była odpowiednio wyważona, tak by nie wzbudzać zbyt wielkich
podejrzeń. To, co udało jej się w międzyczasie wychwycić, był brak magicznego
przedmiotu w ręce Malfoya, co napełniło ją obawami i zupełnie zrozumiałym
strachem.
Draco zbliżył się
ostrożnie ku budynkowi, czując, jak nogi zatapiają mu się coraz głębiej w
szlamie; nie zważał na to, szedł powoli do przodu, usiłując zapanować nad
wdzierającym się do umysłu lękiem. Spokój był jednak ostatnim, co mógł czuć, a
trzęsące się kolana utrudniały skupienie się na chodzie. Wiedział, że jeśli
ktoś z nich postąpi zbyt pochopnie, Hermiona umrze, nim zdążą ją odnaleźć;
wolał trzymać się tej niepewnej, acz jedynej deski ratunku, niż dopuścić do
siebie myśli, że kobieta już mogła nie żyć.
- Jednak o mnie
pamiętasz? – zapytał Theodore, lecz głos miał zdecydowanie zbyt pewny, a przy
tym podszyty wyraźną drwiną, objawiającą się również w błękitnych tęczówkach. -
Naprawdę o mnie pamiętasz?
- Gdzie jest
Hermiona?! Mów, bo ukręcę ci łeb przy samej dupie i wpieprzę ci w nią wcześniej
szuflady! – wrzasnął Harry, wyrywając się ku Malfoyowi, lecz ten, nawet się do
niego nie odwracając, zatrzymał go, a zszokowany auror zamarł w miejscu,
niewiele rozumiejąc z intencji arystokraty.
- Nie ruszaj się. –
Błagał w myślach, by mężczyzna tym razem go nie zlekceważył. Szanse były bardzo
nikłe, biorąc pod uwagę fakt, iż Potter jest w gorącej wodzie kąpany i wpierw
robi, a później myśli, lecz wbrew oczekiwaniom usłuchał jego nakazu, nie
ruszając się nawet o krok.
- Co, kurw… -
Przerwał mu nieco podniesiony i zadowolony z siebie głos Notta stojącego na
wątpliwej jakości balkoniku.
- Spóźniłeś się. –
Serce Dracona uderzył bolesny skurcz, ściskając je z całych sił, aż przez
moment zabrakło mu powietrza, a twarz Theodore’a zaczęła rozmazywać mu się
przed oczami. - Właśnie pałaszują ją łabędzie.
Harry wyrwał się do
przodu z różdżką w ręku, z której sączyło się krwistoczerwone światło.
- Zatłuk… - Nie
dokończył, gdyż arystokrata zasłonił mu przejście ręką, uderzając nią o szybko
unoszącą się klatkę piersiową. Wściekły mężczyzna wydarł mu się niemal do ucha
- Malfoy!
- Zabierz mnie do
niej. – Nie zważając na Pottera, skierował prośbę do wciąż opartego z
nonszalancją o siatkę Theodore’a, który zaśmiał mu się w twarz, gdy dostrzegł w
srebrnych oczach rozpaczliwe błaganie, a nad czym Draco nie potrafił zapanować.
- Kochanie, masz
mnie, po co ci ona? – odparł po dłuższej chwili i złowieszczym rechotaniu pod
nosem. Odpowiedzią zaskoczył wszystkich poza Malfoyem, do którego zaczęły
dobiegać dźwięki zdziwienia towarzyszących mu czarodziei.
- Kochanie? –
powtórzyła Pansy, w której dłoni również można już było dostrzec różdżkę.
Utkwiła w przyjacielu pełne niezrozumienia i obaw spojrzenie, rozchylając przy
tym delikatnie usta, przez które wydobywały się maleńkie obłoczki pary wodnej.
- ¿Cariño? – zawtórowała
zdumiona Juana marszcząc brwi, a kolczyki w kształcie sporych kół zadzwoniły o
siebie, gdy obróciła gwałtownie głowę ku blondynowi.
Draco był głuchy na
dochodzące do niego wyrazy niepokoju i zaskoczenia; patrzył wyłącznie na Notta,
z którego bladej twarzy nie schodził dumny uśmiech. Bał się powtórzyć prośbę,
gdyż nie potrafił powiedzieć, jak chłopak zareaguje, jednak tym razem nie ma
wyjścia; jeśli nie pokaże mu, gdzie ukrył Hermionę, może nie zdążyć jej
odnaleźć, a wtedy…
- Theo, zabierz mnie
do niej – zwrócił się ponownie do blondyna, którego uśmiech zaczął momentalnie
znikać, a oczy zmrużyły się gniewnie, obnażając prawdziwe oblicze oprawcy;
niepohamowany gniew, odrzucenie, zawiść, wszystko to kumulowało się pomału do
ogromnej nienawiści, która zaczęła wylewać się z mężczyzny, niczym krew ze
świeżo zadanej rany.
- Nie rozumiesz? –
zapytał, przenosząc ręce na brudną i zardzewiałą barierkę, ściskając ją z
całych sił, aż pobielały mu kłykcie, a przedramiona zaczęły niebezpiecznie
drgać. - Masz mnie. Po co ci ta bezużyteczna dziwka?
- Nosz kurw… -
wyrwało się Potterowi, lecz nie dokończył, gdyż przeszkodził mu w tym bardziej
stanowczy głos Malfoya.
- Theo, proszę.
- Masz mnie! Nie
potrzebujesz jej! Nikogo z nich nie potrzebujesz! – krzyknął, podrywając serce
arystokraty do szybszego bicia; skok pulsu był niesamowity, gdyż raptownie
zakręciło mu się w głowie, a kolana nieznacznie ugięły, zaś płuca wtoczyły taką
dawkę powietrza, iż nie był w stanie jej pomieścić.
- Dlatego ich
zabiłeś? – wyszeptał, czując drgania głosu i bolesny ucisk w gardle - Blaise’a,
Grega, Rona? Mojego ojca?
- Nikogo z nich nie
potrzebowałeś – odpowiedział wzburzony i wyraźnie zasmucony Nott; w szklistych
oczach dało się dostrzec wzbierające łzy, które zaczęły toczyć się niespiesznie
po bladych i zapadniętych policzkach. Wtedy Juana rozpoznała w nim chłopaka, z
którym spotkała się we wspomnieniach brata, gdy odwiedziła go tuż przed śmiercią
w szpitalu; zgadzało się wszystko, poza włosami, gdyż w wizji były czarne,
pozlepiane i brudne, nie zaś lśniące i jasne, praktycznie białe; oczy były
identyczne, nie zmieniło się w nich nic, wciąż pełne obłąkania, zagubienia,
strachu. Już wcześniej owo spojrzenie było przerażające, ale teraz mroziło krew
w żyłach, gdyż doszła do niego krystalicznie czysta nienawiść. W tym wszystkim
nie rozumiała już, czy chłopak, tak jak mówił, kocha Draco, czy też pragnie
jego śmierci.
- Obiecałeś –
wychlipał Theodore, opuszczając ręce wzdłuż chudego ciała. Gdy stanął jeszcze
bliżej metalowych prętów, na jego stopach można było dostrzec jaskrawoczerwone
kobiece szpilki wychylające się spiczastymi czubkami poza balkonik.
- I nie zapomniałem –
odparł Malfoy, oddychając raz szybciej, raz wolniej. Nie mógł zdobyć się na
wydobycie różdżki, bał się, że w ten sposób pogorszy jedynie sytuację, a
Theodore przepadnie, znikając razem z Hermioną. Nie przewidział jedynie, że
przez oczywiste kłamstwo, które przed chwilą do niego skierował, chłopak straci
nad sobą kontrolę, całkowicie wpadając w przepaść szaleństwa, z której nie
będzie już odwrotu.
- Kłamiesz! –
wrzasnął, wychylając się przez zardzewiałą balustradę. - Nie pamiętałeś o mnie,
gdy pierwszy raz się spotkaliśmy! Nie wiedziałeś, kim jestem! Nie mogłem bez
ciebie żyć, dlatego tak bardzo stałem się do ciebie podobny! Stałem się tobą,
Draco!
Harry, który zdążył
wrócić do Pansy i Juanity, ścisnął ukochaną za dłoń, czując, jak kobieta drży
ze strachu na całym ciele. Skłamałby, gdyby powiedział, że się nie boi; lękał
się jednak już nie tylko o Hermionę, ale i o Malfoya, którego poczynań w ogóle
nie rozumiał. Trzymał się wyłącznie nadziei, że arystokrata wie, co robi, i nie
wpędzi ich tym w jeszcze większe kłopoty.
- Chciałem z tobą
być, chciałem być dla ciebie jedyną osobą na świecie. Bo mi to obiecałeś. Że
zawsze będziemy razem. – Nott bredził, wiedział o tym nie tylko Draco, ale i
reszta, która mu towarzyszyła. Nie mogli jednak nic zrobić; choć rozchwiany i
niezrównoważony, miał w sobie na tyle minimalnej samokontroli, że doskonale
zdawał sobie sprawę, iż w każdej chwili mogą rzucić w niego zaklęciem, więc
trzymał się blisko wejścia do budynku, by móc się schronić w razie
niespodziewanego ataku.
- Pozbyłem się
przeszkód, które stały nam na drodze. Ale ty musiałeś znaleźć sobie nowych
przyjaciół. – Obrzucił Harry’ego, Pansy i Juanę wzrokiem pełnym obrzydzenia i
pogardy; ton głosu był jadowity, dało się praktycznie wyczuć ściekającą ze słów
truciznę mieszającą się z niepohamowaną odrazą, która biła z chłopaka
oślepiającym światłem. - Zapomniałeś o mnie. Na dodatek wpuściłeś do swego
serca tę…
Zawahał się, a Draco
w tym momencie podszedł nieco bliżej, korzystając z chwilowego zatracenia
Notta. Mężczyzna jednak szybko wychwycił jego poczynania, wydobywając zza połów
satynowej marynarki różdżkę, którą chwycił w obie dłonie, a trzęsły mu się tak
bardzo, że wydawało się, iż z trudem utrzymuje w nich magiczny przedmiot.
- Tylko ja się dla
ciebie liczę! Tylko mnie masz kochasz! – wykrzyknął, celując w sparaliżowanego
Malfoya.
Potter, widząc, do
jakiej tragedii może zaraz dojść, puścił dłoń Pansy, rzucając Juanie krótkie,
acz porozumiewawcze spojrzenie, a następnie odezwał się do Theodore’a, który
cofnął się kilka kroków, gdy donośny głos aurora rozbrzmiał mu w uszach, omal
nie potykając się przez wysokie obcasy zdobiące noszone obuwie.
- Wybacz, ale to nie
jest argentyńska telenowela. – Ręka wystrzeliła w powietrze, a wraz z nią
różdżka, z której pomknęła łuna niebieskawego światła wprost na przerażonego chłopaka.
- Expelliarmus!
- Confringo! –
Zaklęcie Hiszpanki rozsypało ledwie trzymający się balkon, a wraz z nim
odleciał spory kawałek ściany, której odłamki potoczyły się na Draco. Harry
ruszył ku niemu, odciągając go praktycznie w ostatnim momencie na bok; obaj
wylądowali w grząskim mule, który rozbryznął się również na Pansy i Juanę.
Starsza kobieta wciąż mierzyła w budynek, zaś młodsza podbiegła bliżej wnęki,
starając się w niej dostrzec Theodore’a, który schronił się w oczyszczalni,
jednak nie było po nim śladu. Przez sekundę myślała, że leży gdzieś pod
gruzami, lecz wtedy przemknęła jej przed oczami jasna czupryna mordercy. Gdy
miała zawołać Juanitę, uderzył w nich niebywale silny podmuch powietrza, a
zaraz po nim rozstąpiły się wody Tamizy, tworząc długi korytarz oświetlony
zielono-niebieskim światłem; woda szumiała złowieszczo po prawej i lewej
stronie, brzmiała tak, jakby w środku rozpętała się istna nawałnica. Draco i
Harry siedzieli tuż naprzeciw wejścia do wodnego tunelu, brocząc w rozrzedzonym
przez deszcz błocie; nie docierały do nich krzyki, nie słyszeli nawet siebie
nawzajem. Jaskrawozielone światło morderczego zaklęcia pędziło prosto na nich,
nie było przed nim ucieczki, gdyż obaj dostrzegli je zbyt późno.
†††
Wodne ściany
zadrżały; wpierw szumiały pod wpływem czaru rzuconego przez Percy’ego, później
zaczęły trząść się razem z ziemią, a porywisty wiatr wywołany przez siłę
zaklęcia i jego ingerencję w prawa natury, poderwał do lotu stare, spróchniałe
drzewa, rozbijając je o ściany oczyszczalni; trawy wraz z błotem i kamieniami
pędziły przed siebie, nie zważały na nic, wybijając pozostałe okna w
opuszczonym budynku, a huk tłuczonego szkła rozbrzmiewał Hermionie w uszach,
mieszając się ze świstem wiatru, groźnym waleniem wody i grzmotów, gdyż zbliżająca
się niedawno burza zdążyła rozpętać się na niebie na dobre. Deszcz lał
nieubłaganie z chmur rozjaśnianych przez pioruny, które przedzierały co jakiś
czas ciemną, gęstą zasłonę, tworząc oślepiające szlaki na burym firmamencie.
- Zabij go! – krzyczał
Weasley, upadając na kolana i chwytając różdżkę obiema rękami. Wydobywały się z
niej zielone promienie przypominające poskręcane liny, które oplotły ściany
wodnego korytarza, tworząc na nich elektryczną siatkę.
Mężczyzna krzyczał
przez łzy, wydzierał się wniebogłosy, nie mogąc zapanować nad pękającym
zaklęciem, którego siła była tak potężna, iż zaczęło cofać się z powrotem do
różdżki, tworząc na smukłym drewnie pogłębiające się wyrwy. Percy wiedział, że
nie utrzyma już dłużej konstrukcji. Wyczuwał bowiem drugą siłę, znacznie
przewyższającą magię, którą dysponował; napierała na niego nie tylko z przodu,
ale i z reszty stron, miażdżąc nieubłaganie z trudem utrzymywany czar. Wszystko
dodatkowo udaremniała rzucona Avada, która krążyła gdzieś między podniesioną
wodą, a magiczną siatką oplatającą mokre mury.
- Nie! – wrzasnął,
gdy dostrzegł głębokie pęknięcie na różdżce sunące szybko w stronę trzonka. W
rękach nie miał już sił, palce piekły go, a utworzone między nimi pęcherze
dodawały jeszcze większego bólu. Zacisnął z wściekłości i rozpaczy zęby, gdy
przedmiot rozleciał się na kilka części, przebijając przy tym zewnętrzną część
dłoni, a z gardła wydostał się przeraźliwy krzyk, kiedy ściany rzeki zderzyły
się ze sobą, wracając do koryta, zaś olbrzymia fala zalała brzeg oraz
oczyszczalnię, zabierając ze sobą ledwie przytomną Hermionę i zawiedzionego
Percy’ego.
Dwa ciała wypłynęły
na powierzchnię wody w momencie, gdy piorun uderzył w wierzbę znajdującą się po
drugiej stronie brzegu. Drzewo zajęło się ogniem, który trzaskał na prawo i
lewo, dosięgając wzburzonej tafli i zajmując na niej pojedyncze miejsca, które
rozbłysły wysokimi płomieniami; w ściekach płynących do Tamizy musiał znajdować
się olej, a najwięcej zebrało się go na pokrytych błotem trawach oraz tataraku;
między nimi zaplątało się ciało Weasleya.
†††
Olbrzymia ściana
wzburzonej wody, poruszająca się agresywnie przez ilość przelanej w nią magii i
zebrany ładunek elektryczny, wyrosła zaledwie kilka metrów przed nimi,
zamykając przejście w szerokim tunelu, a tym samym blokując drogę ujścia
morderczemu zaklęciu wystrzelonemu z różdżki z przeciwległego brzegu. Draco nie
mógł się ruszyć; siedział obok Harry’ego w rozrzedzonym przez ulewę mule, z
przerażeniem obserwując ryczącą ku niemu taflę, przez którą nieudolnie
próbowała przebić się Avada. Waliła w mur z każdej strony, rozbryzgując się na
nim i tworząc rozrastające się, zielone szlaki, układające się w chaotyczną
mozaikę. Przypominało to uderzenia piorunów na niebie o wściekłym, jaskrawym
kolorze, z daleka przywodzących na myśl mapę żył ludzkiego ciała; długie linie
z mniejszymi odnogami, łączyły się ze sobą raz za razem, po chwili znikając, i
ponownie rozrastając do rozmiarów olbrzymiego drzewa.
Porywisty wiatr
świszczał mu w uszach, grzmoty przedzierały się przez niego coraz częściej, zaś
do niedawna lekki deszczyk przeobraził się w istną nawałnicę. Głos Pottera
ledwie do niego docierał, mimo że mężczyzna krzyczał z całych sił, odciągając
go na bok, jak najdalej od morderczej ściany wody, która w każdej chwili mogła
pęknąć od podtrzymujących ją czarów. W epicentrum rzecznego huraganu ścierały
się dwie magie, dwa różne zaklęcia, jednak o podobnym ładunku magicznym, przez
co wytworzyły przerażające pole siłowe, walcząc w nim wściekle o dominację.
Juana zaparła się
mocniej, choć osuwający się grunt znacznie jej to utrudniał, skupiając się
wyłącznie na łączonych sentencjach czarów, dzięki którym zamknęła zaklęcie
Weasleya w wodnej konstrukcji. Otworzyła wszystkie skupiska magii mieszczące
się w ciele; kości, mięśnie, narządy, przepływały przez nie potężne strumienie
energii łączące się w zatrważającą moc wydobywającą się z długiej, ciemnej
różdżki, którą dzierżyła w dłoni. Gdzieś w środku wodnej tamy zamajaczyła jej
postać Kinga, za nim wyłonił się uśmiechnięty Ron; w oczach brata, tak jasnych,
jak nigdy dotąd, dostrzegła dumę, a ta podziałała na nią, jak wstrząs
elektryczny. Wpuściła więcej powietrza do płuc, przelewając w różdżkę wszystkie
siły, jakie jeszcze jej zostały; zamachnęła się wraz z wydechem, srebrne
światło rozgałęziające się we wszystkie strony pomknęło prosto na taflę, a
wzniesione ściany rzeki runęły na siebie, gdy piorun przedarł ciemne niebo na
dwie części, zanosząc się ryczącym grzmotem na całą okolicę. Osunęła się w
grząską mieliznę, rozbryzgując na sobie rozrzedzone błoto, a gdy dostrzegła
pędzącą na nią falę wody, zasłoniła się rękami, choć dobrze wiedziała, że w ten
sposób nie obroni się przed walącą w nią nawałnicą.
Pansy nigdy nie była
dobra z czarów; od zawsze była przekonana, że jej zdolności magiczne sięgają
ledwie przeciętnym. Widząc jednak niszczycielską siłę żywiołu, który zbliżał
się ku nim nieubłaganie, nie mogła siedzieć i nic nie robić. Juana była jednak
za daleko; bariera ochronna nie dosięgnie jej, choćby nie wiadomo jak bardzo
się starała; czar mógł objąć wyłącznie ją wraz z Harrym i Draco. Czuła presję
wyboru, paraliżujący strach, że ktoś z nich przypłaci życiem za jej
nieudolność, a od tragedii dzieliły ich zaledwie sekundy. Spojrzała na Pottera
kucającego przy brudnym, przemoczonym, a także przerażonym Malfoyu; chciała
ostatni raz wykrzyczeć mu w twarz, jak bardzo go kocha, jednak mężczyzna musiał
wyczytać w jej oczach coś zupełnie innego, gdyż uśmiechnął się do niej szeroko,
chwytając mocno za rękę; drugą szarpnął ostro arystokratę, wydzierając mu się
do ucha i wskazując na Juanę.
- Zmiecie ją,
kretynie! Rusz się! – krzyczał, a Draco spojrzał na przyjaciółkę broczącą w
błocie, która nie miała gdzie uciekać i jak się bronić.
Wydawało mu się, że
wyciągnięcie różdżki zajęło mu godziny, rzucenie pola ochronnego następne
wieki, nawet nie był pewny, czy uderzył w kobietę właściwym zaklęciem. Poczuł po
chwili napierającą na czar wodę, która runęła na nich z całą siłą, rozbijając
się o elastyczne ściany bańki protekcyjnej wytworzonej przez Pansy dosłownie w
ostatnim momencie. Połączenie wydobywające się z magicznego przedmiotu drgało
pod wpływem agresywnych fal; bał się, że nie da rady go utrzymać, tym bardziej,
że destrukcyjny żywioł nacierał na nich z każdej strony. Ręka drżała, oddech
wariował wraz z myślami, paniki dodawał dźwięk rozchodzenia się gumowej bariery
postawionej przez Parkinson. Jedyną osobą, która mogą im teraz pomóc, był
Harry, którego również zaalarmował złowieszczy chrzęst rozwarstwiającej się
bańki.
- Potter – odezwał
się do aurora, który zdążył już podnieść się w magicznej osłonie, choć nie
oferowała byt wiele miejsca – przywołaj Patronusa i wleźcie za niego z Pan.
- Woda wypłukała ci
szare komórki? – odwarknął mężczyzna, obserwując pogłębiający się nacisk na
elastyczną barierę. W szarych oczach arystokraty nie widział jednak żadnych
możliwości negocjacji; były nieugięte, choć przebijał się przez nie wyraźny
lęk.
- Rozbije cię o
budynek! – wrzasnęła Pansy, dokładając wszelkich starań, by bańka wytrwała jak
najdłużej.
- Dam sobie radę –
odparł, ściskając różdżkę obiema dłońmi.
Harry chwycił go za
brzeg brudnej kamizelki, podciągając odrobinę w górę.
- Jeśli zginiesz, to
zabiję cię drugi raz – furknął, okładając wygodniej palce na trzonku różdżki. –
A pamiętaj, że musisz uratować jeszcze Hermionę.
Następnie przeniósł
wzrok na ukochaną, która przytaknęła mu głową, rozumiejąc, co chce jej w tym
krótkim spojrzeniu przekazać. Zerwała czar w tym samym momencie, gdy różdżka
Pottera uniosła się w górę, wykonując obrót i gwałtownie wystrzeliwując ku
falom rzeki.
- Expecto Patronum! –
krzyknął Harry, a z magicznego przedmiotu wypłynęła szeroka łuna srebrnego
światła, otaczając go razem ze stojącą tuż obok Pansy; przed tarczą pojawił się
majestatyczny jeleń z olbrzymim porożem, który spojrzał w oczy czarodzieja,
dając mu do zrozumienia, że powinien mu zaufać; mężczyzna skinął lekko głową,
wlewając w czar więcej energii, dzięki której woda nie rozbiła ich o mieszczący
się z tyłu budynek oczyszczalni. Zatrzymali się zaledwie kilka centymetrów od
niej, a gdy nawałnica w miarę się uspokoiła, dostrzegli leżącego w błocie
Dracona, z którego różdżki wciąż wypływało jasne światło otaczające oddaloną od
nich Juanitę zamkniętą w nietkniętej osłonie. Potter odwołał magicznego
opiekuna, a Pansy od razu runęła przy Malfoyu, który nie mógł się podnieść;
ostatkiem sił zdjął z Hiszpanki barierę, a ta podeszła do niego najszybciej jak
umiała, obserwując zalewający się krwią bark. Nie rozumiał, co do niego mówili,
jedynie rozróżniał obelgi wściekłego Harry’ego, który z trudem trzymał się na
nogach. Otworzył szerzej oczy, gdy piorun rozdarł pokryty burzowymi chmurami
firmament, uderzając o schylające się ku ziemi drzewo; choć mokre, zajęło się
ogniem w okamgnieniu, a płomienie rozeszły się po brzegu i wodzie, tworząc z trzciny
i traw gorejące paleniska.
- Ty kupo
pierdolonego gówna – zagrzmiał Potter, dostrzegając uciekającego między gruzami
Notta. Chłopak odwrócił ku niemu przerażony wzrok, chwytając się na oślep
mokrych kamieni i próbując wydostać się z rumowiska, lecz wszystko mu to
utrudniało. Schował się w ostatnim momencie za płaskim odłamkiem ściany, gdy
auror wystrzelił ku niemu snop czerwonego światła, a który rozpadł się zaledwie
kilka sekund później; wpadł w szczelinę, wysoki obcas ugrzązł między kilkoma
głazami, które dodatkowo zablokowały mu chudą kostkę, zgniatając ją boleśnie
przy choćby najmniejszym ruchu; wpatrywał się w zbliżającego się mężczyznę z
trwogą w szeroko otwartych oczach.
- Ty padalcu –
odezwał się przez zaciśnięte zęby, strzelając zaklęciami tuż obok Theodore’a. –
Zasrany kutasie, ty pieprzona kupo ścierwa. Wypruję ci za to wszystko flaki i
rozwieszę na gałęziach!
- Harry! – usłyszał
krzyk Pansy, która wskazywała mu na wciąż wzburzoną rzekę, po której pływały
ogniste plamy rozrastające się coraz bardziej; między nimi dryfowało
nieprzytomne ciało Hermiony.
- To już koniec,
Potter – przemówił wciąż zlęknionym głosem Nott, wycierając strużkę krwi
sączącej się ze zranionego policzka. – Nie macie czego ratować.
Mężczyzna wpatrywał
się przez chwilę szeroko otworzonymi oczami w płonącą wodę; widział wałęsające
się po powierzchni ciało przyjaciółki, której jeszcze nie dosięgły mordercze
płomienie. Przeszło mu przez myśl, że to rzeczywiście koniec, na nic zdały się
ich wysiłki, wszystko poszło na marne, a zabójca kolejny raz dopiął swego. Nagle
jednak dostrzegł Malfoya i Juanę, którzy podbiegli do brzegu, a z różdżki
arystokraty zaczęło wylewać się białe światło spływające na niespokojnie
poruszające się fale, skuwając je grubym lodem. Uśmiechnął się na ten widok,
odwracając się z powrotem do zatrwożonego chłopaka, który przyglądał się
zaklęciu arystokraty z niedowierzaniem.
- To nie może się
dziać – bełkotał, na siłę próbując wydostać nogę ze szczeliny. – Ona nie żyje,
nie żyje, zostaw ją!
W Harrym ponownie
zawrzało po usłyszeniu rozpaczliwych krzyków Notta. Dotarł do niego między
gruzami, wyciągając zamaszystym ruchem z pomiędzy odłamków, a chłopak wrzasnął
z bólu, gdy poraniona i zdarta do mięsa stopa została wyszarpana na
powierzchnię.
- Stul pysk w końcu.
– Zamaszystym uderzeniem powalił chłopaka z powrotem na gruzy, a ten rozbił się
o nie plecami, krztusząc się zgromadzoną w ustach krwią i śliną. Obłąkanym
wzrokiem przyglądał się poranionym dłoniom trzęsącym się niczym u paralityka, a
które zdobiła świeżo wypluta, obrzydliwa mieszanina płynów ściekająca po
palcach na wychudzone nogi okryte brudnymi spodniami. To nie mogło się tak
skończyć, to nie on miał znów przegrać, miał odnieść spektakularne zwycięstwo,
sięgając po to, co najbardziej mu się w życiu należało. Więc czemu to nie do
niego biegnie Draco? Czemu to nie jego niesie na ramionach, tuląc do piersi w
akompaniamencie czułych słów pociechy, zapewniając o swej miłości?
Gorące łzy ściekły na
okaleczone dłonie, które zacisnęły się z rozpaczy w pięści. Nie dopuści do
takiego końca. Nie teraz, gdy Draco ma tylko jego. Rzucił się na najbliższą
nogę Harry’ego, a ten osunął się w dół, wypuszczając w powietrze różdżkę. Nim
auror zorientował się, co się dzieje, udało mu się dotrzeć do magicznego
przedmiotu i rzucić za jego pomocą słabego Confundusa na Malfoya. Stoczył się
następnie po skałach, z trudem docierając do zamrożonej rzeki, po której zaczął
się czołgać w stronę arystokraty. Jeśli on nie może kochać i odbiera mu się
prawo do szczęścia, to Draco też już nigdy ich nie poczuje.
†††
Tamiza zamarzła
prawie na całej szerokości, na jaką udało mu się przelać zaklęcie. Był
wyczerpany, ciało ledwie stało na nogach, prawa ręka bolała przy najlżejszym
ruchu, przypominając o pękniętym barku, z którego nieubłaganie wyciekała krew.
Przy świadomości utrzymywała go oddalona kilkanaście metrów od brzegu Hermiona,
dryfująca w niekształtnej przerębli, jaką wytworzył rzucając czar. Wszedł na
lód, bezskutecznie badając, czy jest w stanie go utrzymać, a przede wszystkim,
czy jest na tyle gruby, by mógł dotrzeć do kobiety i wrócić z nią na brzeg.
Tafla póki co nie pękała, ale im dalej brnął do przodu, tym większe nachodziły
go obawy, podrywając serce do szaleńczego biegu, w którym startowało już
kolejny raz, a nic nie wskazywało na to, że będzie to jego ostatnia trasa.
Przełknął zgromadzony w gardle nadmiar śliny, obracając się ku brzegowi, na
którym Juana i Pansy siłowały się z nieprzytomnym Weasleyem; na ubraniach
mężczyzny osadził się olej dryfujący na powierzchni rzeki, a te momentalnie
zajęły się ogniem, który utrudniał wyciągnięcie ciała z wody. Potter również
był zajęty; nie miał kto go asekurować w dotarciu do Granger. Spojrzał na lód,
dostrzegając agresywnie przepływającą pod nogami rzekę, która usilnie próbowała
przedostać się przez zamarzniętą barierę. Znajdował się w punkcie, z którego
ani nie mógł się cofnąć, ani też brnąć do przodu, gdyż prędzej czy później
lodowe lustro zacznie pękać, a Tamiza jest na tyle głęboka, że prądy pociągną
go od razu na dno, skąd przy obecnym stanie na próżno będzie usiłował się
wydostać. Od razu pognał wzrokiem do nieprzytomnej Hermiony, której ciało
zaczęło niespiesznie wpływać pod taflę ciągnięte przez strumień rzeki. Nie miał
już czasu na rozmyślania, o czym uświadamiała go nie tylko znikająca z zasięgu
wzroku kobieta, ale i cichutko trzeszczący lód, na którym zaczęły pojawiać się
pierwsze zarysowania. Ostrożnie postawił nogę do przodu, a podłoże
zaskrzypiało, postawił kolejną, a szrama zaczęła się rozrastać; w takim tempie
dotrze do Granger za późno. Jedyne wyjście, jakie mu pozostało, to zamrażać
ścieżkę i jednocześnie przesuwać się ku dziewczynie. Jeśli jednak z niego
skorzysta, nie wyciągnie jej z wody, gdyż w jednej ręce będzie trzymał różdżkę,
a drugą ma kompletnie niesprawną. Czuł się jak w potrzasku, a znikąd nie było
pomocy. Bazował na niej już jednak tyle, że powinien coś w końcu sam zrobić,
nie podpierać się wyłącznie Juaną, Pansy czy Harrym, którzy i tak zrobili dla
niego tyle, że nigdy nie spłaci im tego ogromnego długu, jaki w dzisiejszą noc
u nich zaciągnął. Na sekundę przymknął oczy, próbując przywrócić w sobie choć
śladowe ilości spokoju, gdy je otworzył, wycelował w taflę najbliżej otaczającą
Hermionę, rzucając w nią najbardziej lekkim Expelliarmusem, jaki udało mu się
wyczarować; lód trzasnął, rozwarstwiając się na mniejsze kry odsłaniające sine
ciało kobiety; zamroził dróżkę, która miała mu ułatwić dojście do Granger, lecz
wtedy coś nim szarpnęło, a osłabione ciało osunęło się na mroźną pokrywę, która
zaczęła niespodziewanie pękać. Ze strachem obejrzał się na boki, widząc
pełzającego Notta, który nie zważał, iż lód zaraz się pod nim załamie. W ręce
trzymał różdżkę Pottera, uświadamiając Draco, że jego własna wypadła mu z dłoni
i potoczyła się kilka metrów od niego, jednak była za daleko, by móc ją
dosięgnąć.
- Diffindo! –
Zaklęcie uderzyło w zmrożoną taflę niedaleko Malfoya, wnikając w jej strukturę
i wywołując rozrastające się pęknięcia. Podnosząc się, dostrzegł na lodzie
czerwoną plamę krwi, a która pochodziła ze złamanej kości barku. Theodore wciął
czołgał się ku niemu, rzucając na oślep czarami.
- Drętwota! –
Czerwone światło przemknęło obok niego, rozbijając się na budynku po drugiej
stronie brzegu. Widząc, że lód zaraz się załamie, przywołał ostatkiem sił swoją
różdżkę, a ta wleciała mu do dłoni w momencie, gdy niepewny grunt rozleciał mu
się pod nogami, a lodowata rzeka otuliła ciało, wsiąkając do głębokiej rany,
która zabolała go tak mocno, że zaczął krzyczeć pod wpływem zadawanego
cierpienia; woda wpłynęła do ust, przedostając się również do płuc, brakowało
mu oddechu, prądy ciągnęły go w dół, gdzieś w brudnych odmętach zamajaczyło mu
nagie ciało Hermiony. Zacisnął palce na różdżce, wyciągając ją ku kobiecie i
słabym zaklęciem przemieszczającym podpłynął do niej, przyciągając ją jak
najbliżej siebie i oplatając za plecy. Nic już praktycznie nie widział,
świadomość uchodziła z niego w zatrważająco szybkim tempie, ale ostatkiem sił
przekręcił dłoń, wysuwając końcówkę różdżki ku górze. Nie był w stanie
stwierdzić, czy wymówił właściwie sentencję zaklęcia transportującego, czy
tylko o tym majaczył, ale czuł zimne strumienie rozbryzgujące się o twarz, a po
chwili świeże powietrze torujące sobie drogę do ciężkich płuc; krztusił się i
kaszlał, wypluwając ślinę zmieszaną z wodą, jednak ból nie był ważny, liczyło
się tylko to, że udało mu się dotrzeć do Granger. Przycisnął jej sztywne ciało
do swego za pomocą zdrowej ręki, gdy poczuł ciągnącą go do tyłu siłę, a
niebieskawe nitki chwyciły go za przemoczone ubranie. Przymknął oczy,
oddychając z ulgą i przytulając twarz do policzka Hermiony. Może mu się
zdawało, ale przez lodowatą skórę wyczuwał powolne uderzenia serca kobiety, a
to sprawiało, że nie myślał już więcej o bólu, o trudach i walce, przez które
wszyscy przejść; poczuł wracające do niego spokój i bezpieczeństwo, które
zapewnić mu mogła tylko ona.
†††
Harry wynurzył się wściekły
na powierzchnię, ciągnąc za kołnierz od koszuli ledwie przytomnego Notta.
- Mokry – wymamrotał,
ocierając wolną ręką krople z twarzy – znowu mokry.
Nie był ani trochę
delikatny, nie zważał, że wali Theodore’em o pozostałe na rzece kry lodowe.
Tarmosił go z całych sił na brzeg, a nawet umyślnie zatapiał chłopaka co jakiś
czas w przeraźliwie zimnej wodzie.
- Mam ochotę
przyprawić ci betonowe buty i zagrzebać w piachu na dnie Tamizy – warknął,
podciągając mocniej materiał, który wrzynał się mordercy w szyję, tak że
kaszlał i wypluwał resztki wody zgromadzonej w płucach.
Gdy dotarli do
brzegu, Potter wytargał ledwie żywe ciało chłopaka, odrzucając je w największe
skupisko gliny i rzecznego szlamu, a sam podszedł do Pansy i Juany, zajmujących
się nieprzytomną Hermioną; obok nich siedział blady i zmęczony Malfoy, kilka
metrów dalej spoczywał sparaliżowany Percy, na którego miał ochotę splunąć, ale
powstrzymywał się resztkami silnej woli. Klapnął obok arystokraty, który zgiął
nogi w kolanach, opierając na jednym z nich zdrową rękę; druga spoczywała w
błocie, ale mężczyzna wydawał się nie zwracać na to uwagi. Przemoczone ubranie
przywarło mu do ciała, trząsł się co jakiś czas, ale wyglądał na szczęśliwego,
choć ledwie był w stanie utrzymać stabilną postawę w trakcie siedzenia.
- Wygląda na to, że
to już koniec – odezwał się prorokująco Harry, przeczesując posklejane włosy.
Draco uśmiechnął się pod nosem, nie odrywając wzroku od nieprzytomnej Granger.
Dzięki szybkiej reakcji Juanity udało się w porę usprawnić najważniejsze
narządy, dzięki czemu kobieta mogła w miarę spokojnie oddychać, a ciało zaczęło
powoli przybierać zdrowszego koloru.
- W sensie koniec
tego burdelu – dodał po chwili Potter, rozstawiając szeroko kolana i opierając
na nich łokcie; palce u dłoni splótł między nogami, machając nimi co jakiś
czas. – Malarstwa i poezji mam dzięki temu popaprańcowi aż w nadmiarze. Chyba już
nigdy nie spojrzę na żaden obraz normalnie.
- I tak byś żadnego
nie zrozumiał – odparł lekko rozbawiony Malfoy, a Harry uśmiechnął się w
przestrzeń, przytakując mu głową.
Odczuwał
niewysłowioną ulgę, wiedząc, że udało im się uratować Hermionę. Pewnie będzie
długo dochodziła do siebie po wszystkich katuszach, które jej zaserwowano, ale
to nie miało w tym momencie znaczenia; liczyło się wyłącznie, że jest tu z nimi
i nic jej już więcej nie grozi. Patrząc jednak na umęczonego arystokratę miał
wrażenie, że to on odczuwa największe ukojenie, a delikatny, acz pełen
szczęścia uśmiech był tego najlepszym dowodem. Pierwszy raz widział Draco w
takim stanie, nie było mowy, iż uzewnętrznione uczucia są nieszczere; dzięki
temu nabrał pewności o tym, o czym wszyscy dookoła byli przekonani, a
mianowicie, że Malfoyowi naprawdę zależy na Mionie, a nawet więcej – prawdziwie
się w niej zakochał.
Poklepał mężczyznę
przyjacielsko po plecach, a ten spojrzał na niego, odsłaniając w szarych oczach
całą paletę emocji, które się w nim zebrały, od ulgi, po smutek, a kończąc na
radości i tym, czego myślał, że nigdy w nim nie zobaczy – miłości.
- Dobra robota. –
Uścisnął mu zdrową rękę, pomagając jednocześnie wstać, gdyż blondyn miał z tym
niemałe problemy. Następnie podeszli do Juany i Pansy, a młodsza z nich od razu
rzuciła się Potterowi na szyję, nie rejestrując nawet, iż trąciła kontuzjowane
ramię przyjaciela, a ten syknął cicho z bólu. Dla niej w tym momencie liczyło
się tylko to, że Harry’emu nic nie jest.
Hiszpanka, lewitując
ciało Hermiony kilka centymetrów nad ziemią, zbliżyła się do Malfoya,
przytulając go najdelikatniej jak umiała, pierwszy raz oddychając z wyraźnym
spokojem.
- Już wszystko dobrze
– odezwała się do niego matczynym tonem – wszystko jest już dobrze, Draco.
- Dziękuję – odparł,
gdy kobieta odsunęła się od niego, wskazując na miarowo oddychającą dziewczynę.
Pochylił się nad nią, odgarniając jej mokre pukle poskręcanych włosów z twarzy.
- No te preocupes (Nie martw się) – mówiła, przyglądając
się, jak składa czuły pocałunek na chłodnym czole kobiety. – Todo estará bien con
ella. (Wszystko będzie z nią dobrze.)
- Zaopiekujesz się
nią? – Spojrzał na nią błagalnie, a Juana przytaknęła mu głową, kładąc mu przy
tym rękę na barku i delikatnie go rozmasowując.
- Po supuesto (Oczywiście) – odpowiedziała z czułym
uśmiechem. – Pero ellos también necesitan tu cuidado. (Ale oni również potrzebują twojej opieki.)
Draco z początku
myślał, że kobieta mówi o Pansy i Harrym, ale gdy przeniosła wzrok na wciąż nieprzytomną
Hermionę, obdarzając ją pełnym miłości spojrzeniem, a następnie wzbijając w
niego roziskrzone oczy, zrozumiał, kogo dokładnie przyjaciółka ma na myśli.
Patrzył na nią z niedowierzaniem, ale i szczęściem, a ta pogładziła go po policzku,
przytakując kilka razy głową.
- Zostaniesz tatą –
wyszeptała, dostrzegając w oczach arystokraty formujące się łzy. Uśmiechnęła
się na ten widok szerzej, przenosząc mu dłoń na zdrowe ramię. – No llores. (Nie płacz.) Nie jesteś już sam, Draco.
Ale do niego nic już
nie docierało. Ani okrzyki szczęścia Pottera i Parkinson, ani słowa Juany;
widział i słyszał tylko Hermionę, choć nic do niego nie mówiła. Wciąż z trudem
rejestrował, że w tym płaskim, prawie wklęsłym brzuchu spoczywa nowe życie,
jego dziecko, o którym myśl napełniała go niewysłowioną radością. Nie martwił
się o to, co przyniesie im przyszłość, nie przejmował się problemami, które
pewnie nie raz zawitają w ich progi, gdyż wiedział, że teraz będzie mu ze
wszystkim łatwiej, ze wszystkim sobie poradzi, bo naprawdę kocha Granger, naprawdę
ofiarował jej swe serce; wyciągnęła go z mroku samotności, w którym się
zatracił, pokazała mu, jak wiele może zdziałać troska i wiara w drugiego
człowieka, gdyby nie ona, nie poznałby, czym jest miłość, nie wiedziałby, jak
smakuje. Długo bronił się przed uczuciami, nie pozwalał, by gościły w jego
życiu dłużej, niż kilka nieznaczących chwil, ale teraz wiedział, jak bardzo był
głupi, jak wiele stracił przez zamknięcie się na ludzi i odrzucenie
wszystkiego, co mu ofiarowywali. Już nigdy nie pozwoli, by zapanowała w nim
pustka, nie pozwoli odebrać sobie miłości, którą dała mu Hermiona, nie da jej
skrzywdzić, ochroni ją i ich maluszka, choćby miał oddać za nich życie.
†††
Leżąc przykryty
błotem nie myślał już o niczym, nawet błagania o śmierć nie chciały go
nawiedzić. Przyglądał się jedynie apatycznym wzrokiem czwórce czarodziejów,
wyłapując pojedyncze słowa radości. Gdzieś dalej widział Weasleya; nikt się nim
nie interesował, wszyscy skakali wokół obrzydliwej kobiety, która stanęła mu na
drodze do szczęścia, odbierając jedyną miłość. Nie takiego końca pragnął, to
nie jego miało pokonać to niepojęte uczucie; miał być jego triumfatorem, a
został nim powalony, tak jak miała skończyć całowana przez Draco kobieta.
Między okrzykami
wyłapywał słowa podzięki, głębokiej dumy i zachwytu. Przymknął mokre od łez i
wody oczy, gdy dobiegały do niego wyrazy gratulacji; dziecko, ojciec, wspaniali
rodzice – pozwolił sobie na uśmiech smutku, gdy zrozumiał, że został pokonany
przez znacznie więcej, aniżeli miłość do kobiety. Nie mógł ofiarować mu tak
silnego uczucia, jakie łączy go z Granger; choćby oddał mu całe ciało, nigdy
nie mógłby podarować mu potomstwa; choćby pozbawił go wszystkiego, na czym mu
zależy w życiu, przy nim nigdy nie czułby się bezpieczny, nie doświadczyłby
spokoju i ukojenia; mógł go kochać, ale Draco nie kochał jego tą samą miłością.
Powinien to wiedzieć od początku, a jednak próbował. Do czego go to doprowadziło?
O to zaś, czego mi nie dasz, zbytecznie
bym prosił. Niech to śmierć weźmie, a ona dreszcz w ciałach naszych zgasi
ostatecznie.
Jest mało rzeczy, na które czekam z taką niecierpliwością jak na kolejne rozdziały Twojego opowiadania. No i w końcu jest! Dziękuję za te miesiące, w którym mogłam przeczytać tę piękną historię. Całkiem poważnie: nie zastanawiałaś się nad wydaniem książki?
OdpowiedzUsuńCo do rozdziału - rozwalił mnie po całości. Moje emocje się zmieniały jak w kalejdoskopie. Początek mnie przeraził, ale na końcu czułam radość i uśmiech sam wkradał się na moją twarz. Mam wrażenie, że czuję się szczęśliwsza od Draco z powodu ich dziecka. Jedyne co mi przeszkadzało, to czekanie i zastanawianie się Draco i Harry'ego nad nie wiadomo czym! Powinni od razu ruszać do akcji, a nie gadać! Ale wszystko się dobrze skończyło. Z niecierpliwością czekam na epilog!
Bardzo się cieszę, że wraca tamto opowiadanie. Jego również będę wyczekiwała.
A w nowy rok życzę Ci dużo, dużo pogody ducha i dotrwania do końca studiów; żebyś była szczęśliwa i spełniła wszystkie swoje marzenia! Dziękuję za całą pracę jaką dla nas wykonałaś, pisząc coś tak niesamowitego.
Probuje napisać ładny i składny komentarz ale emocje (i brak umiejętności tworzenia składanych tekstów) zdecydowanie mi na to nie pozwalają. Rozdział świetny, jeden z lepszych jak nie najlepszy. Całe opowiadanie wspaniałe i mimo, że smuci mnie to że to już koniec, to cieszy mnie jednocześnie fakt, że historia nie była rozwleczona, a była konkretna, bez niepotrzebnych wstawek, ciągle się coś działo i w ogóle się nie nudziłam (nawet podczas długich opisów które były na prawdę w bardzo ciekawy i mądry sposób napisane). I cieszy mnie happy end bo przez chwilę myślałam że na końcu wszyscy zginą (czym nie była bym w sumie bardzo zawiedziona jednak potrzebujemy, chociaż w książkach, szczęśliwych zakończeń). Życzę Ci na Nowy Rok żebyś nie zatracila swojej pasji do pisania, bo robisz to świetnie. Jeśli potrzebujesz przerwy to mogę mieć tylko nadzieję że będzie ona dobrze spożytkowana i będę cierpliwie czekała na twój powrót (tak tak wiem że jeszcze epilog bedzie :)). Powodzenia w pisaniu i obronie licencjatu, po tym już będzie z górki :) /Ew.
OdpowiedzUsuńPrzede chcę Ci podziękować za comiesięczną dawkę wyśmienitej lektury, za to, że pochłonęło mnie to całkowicie i również za to, że byłaś z nami, nie poddawałaś się i kontynuowałaś historię, mimo że nie raz życie dawało w kość.
OdpowiedzUsuńJestem osobą, która ceni sobie jakoś lektury. Ktoś może się zaśmiać "co takiego wybitnego może być w opowiadaniu i to fanfikszyn", a no to, że pisze je ponadprzeciętne utalentowana osoba, a historia ma swój geniusz, obok którego nie da się przejść obojętnie i powiedzieć, że jest to kolejna fanowska historyjka. Śmiało mogę to opowiadanie zaliczyć jako perełka, taka najpiękniejsza na liście opowiadań, które przeczytałam. A jak się uprę, to wydrukuję je sobie i będę mogła mówić, że to jedna z moich ulubionych książek, a co.
Niech bogowie, Merlinowie i inni faraonowie czuwają nad Twoją weną i talentem, żeby ta chęć pisania nigdy od Ciebie nie odeszła, bo to, co nam ukazałaś jest bezcenne, po prostu bezcenne. Jesteś pisarką dla mnie, a nawet Pisarką.
Trzeba też tutaj uznać Twoją cierpliwość wobec nas, czytelników.
ZCM zakończyły się i będzie u mnie wiało nudą, nie będzie odliczania do następnego rozdziału, ale mam nadzieję, że już niebawem się spotkamy :) Życzę Ci powodzenia w każdej kwestii, która jest dla Ciebie istotna. My jesteśmy z Tobą.
- m.
Czytam o Hermionie i niedobrze mi się robi, zbiera mnie na wymioty. Zanim pójdę dalej robię przerwę na oddech.. Pls ;)
OdpowiedzUsuńCo tu się właśnie odpierdzieliło???
OdpowiedzUsuńTo jest boskie
Ryczałam i i nie mam słów do tego co zrobiłaś
To jest dzieło
I bardzo chciałabym przeczytać coś jeszcze twojego autorstwa skoro to już ostatnia część opowiada
Brawo autorko 💗
Powiem ci tylko tyle: umarłam.
OdpowiedzUsuńZ wielką niecierpliwością czekam na epilog
OdpowiedzUsuńTen rozdział bardzo mi się podobał chociaż przez moment nie mogłam czytać dalej bo martwiłam się, że chcesz zrobić dramatyczne zakończenie i nie uratujemy Herm
No ale ŻyjĄ i ona i dziecko <3
Opisów tutaj nie było zbyt wiele ale muszę przyznać że w trakcie tych nastu rozdziałów całkiem je polubiłam i nawet się przyzwyczaiłam
Z niecierpliwością czekam na epilog
Życzę Ci powodzenia w licencjatach itd
Z czym jak z czym ale w pisaniu musisz sobie poradzić :)
Nie ważne jak długo będzie trzeba zaczekam na powrót do poprzedniego rozdziału
Jestem Twoją stałą czytelniczką. Przynajmniej staram się być
Gratulacje Realistko
Charlotta ban Jasson 💋