Nie będę już dziś przedłużać, bo i tak jestem masakrycznie spóźniona na blogu, za co pewnie chcecie pourywać mi nogi, ręce i bóg wie co jeszcze, tak żeby został ze mnie jedynie kadłubek.
Chcę tylko zaznaczyć kilka rzeczy i już mnie tu nie ma:
Rozdział 5 pojawi się na blogu siódmego maja, mam nadzieję, że tym razem wcześniej. Szczegółów dowiecie się w odpowiedniej zakładce.
Tłumaczenia hiszpańskich zdań powróciły do pierwszej wersji, za którą opowiedziała się większość czytelników, to jest do wersji nawiasowej. Jednocześnie przepraszam wszystkich pozostałych, którzy preferowali inne wyjścia, ale jakoś trzeba było to wszystko pogodzić :(
Ostatnia rzecz, to długie przerwy na blogu. Nie jesteście z nich zadowoleni, jak niestety bardzo, ku waszemu utrapieniu, ale chciałabym wypracować z wami jakiś kompromis, toteż zaproponujcie mi jakieś rozwiązanie, żebyście nie nudzili się, gdy oczekujecie na kolejny rozdział. Od razu sygnalizuję, że wyjście "wstawiaj szybciej rozdziały" nawet nie wchodzi w rachubę, a i miniaturki mijają się z celem, ponieważ nie umiem ich tworzyć tak na zawołanie. Pomyślcie, wyjdźcie z inicjatywą, może to być coś w stylu Kawy, którą organizowałam przy poprzednim opowiadaniu. Z pewnością będę miała na uwadze wasze pomysły :)
To co, ja zmykam do moich prac na studia, a wy do czytania i widzimy się już za... pięć tygodni :D
Realistka
~Noc
w górze. Księżyc w pełnię się przemieniał.
Jam
płakał, śmiech twój o to nie dbał wcale.
Twa
wzgarda była jak bóg. Moje żale –
gołębie
w pętach, chwile bez znaczenia.
Rozdział 4
Antromorficzna
szafka
†††
Żółta
taśma oddzielała wejście do biura dyrektora banku od niewielkiego korytarza, na
którym tłoczyli się aurorzy z wydziału kryminalnego; równie dobrze mogło jej
nie być, gdyż ściany gabinetu wykonane zostały ze szkła, przez które jak na
dłoni było widać miejsce agonii Blaise’a Zabiniego, a ów widok do
najprzyjemniejszych niestety nie należał. Hermiona nigdy nie wspominała
czarnoskórego znajomego ze szkoły z jakimś przesadnym uwielbieniem, ale też nie
był dla niej kimś, kogo mogłaby potępiać i nienawidzić; pamiętała go raczej
jako odosobnionego członka trupy Malfoya; gryzące się ze sobą stwierdzenia,
jednak dla niej pasowały idealnie do obrazu, który nawiedzał jej myśli co raz
od wejścia do banku. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że Draco i Zabini byli
przyjaciółmi; nie byli i każdy dobrze o tym wiedział, a trzymali się ze sobą
wyłącznie ze względu na status społeczny, z którym obnosili się wyjątkowo
chętnie, szczególnie blondyn, ponieważ Blaise czynił to w nieco bardziej
wysublimowany sposób. Nie wychylał się, ale też nie przytakiwał Malfoyowi, czego
ten oczekiwał od swych popleczników, praktykował raczej spokojne i wygodne
przebywanie u boku arystokraty, co zapewniało mu zawsze dogodną pozycję między
resztą uczniów. Nie był porywczy, raczej flegmatyczny, a kiedy już zabierał
głos w jakiejś dyskusji sposób doboru słownictwa zawsze zaskakiwał pannę
Granger, a jednocześnie irytował, gdyż odnosiła wrażenie, że nie tyle mówi o
swojej opinii, co charakteryzuje ją niczym aktor w trakcie przedstawienia w
teatrze. Dlatego też nie bez przyczyny przypięła Zabiniemu łatkę fałszywej
osoby i z tym przekonaniem trwała aż do końca szkoły, kiedy ich drogi się
rozeszły – jakby kiedykolwiek skrzyżowały się ze sobą – a Blaise ponownie
pojawił się na scenie jej życia dopiero po kilku latach, grając mało
zachwycającą rolę, jaką jest postać trupa. Jednak nie wiedzieć czemu to nie on
zaprzątał jej głowę od przyjazdu na miejsce zbrodni, a niczego nieświadomy
Draco, który dopiero będzie musiał się zmierzyć z tragicznym faktem, jakim jest
śmierć kolegi; jeśli w niej ta smutna, acz zaskakująca wiadomość wywołała
poczucie niesprawiedliwości i szeroko rozumiane przygnębienie, to wolała nie
myśleć, jak zareaguje Malfoy, z którego życia kostucha zabrała już jedną ważną
osobę, którą był jego ojciec.
Tak
jak prosiła, w gabinecie nie było nikogo poza zmaltretowanym ciałem rozłożonym
na środku pomieszczenia w sztywnej pozie przypominającej poskładanego z
wybiórczych członków manekina. Ofiara wspierała się na prawej ręce
przytrzymywanej przez dziwny stelaż, lewą zaś wyciągała ku wyjściu z pokoju;
obrócona pod kątem, wygięta niczym syrena na piasku, ze skrzyżowanymi nogami,
których palce opierały się na puchatym, białym dywanie; głowa luźno zwisała w
dół, jakby była jedynym fragmentem ciała, który nie został specjalnie
spreparowany, ażeby utrzymać sylwetkę w nienaturalnej pozie. Nie wierzyła, że
morderca nie posłużył się jakimś środkiem usztywniającym, może nawet zaklęciem,
aby Zabini przez kilka godzin leżał wyciągnięty na podłodze niczym kokietka na
łóżku, czekająca na kochanka w blasku świec między płatkami czerwonych róż
pokrywającymi satynową pościel. Nawet bardziej prawdopodobne było dla niej, że
katem dyrektora banku był właśnie czarodziej. Widok był iście obrzydliwy, nawet
na horrorach nie spotkała się z równie odrażającym wizerunkiem, jak z tym, z
którym miała do czynienia; poddane piekielnym torturom nagie ciało wręcz
krzyczało z doświadczonego bólu; nie pozostawiono na nim ani skrawka odzienia,
rozebrano ze wszystkiego, włącznie z majtkami, a sflaczałego penisa ukryto
między splątanymi nogami, zakrywając najmniejszą z wystających z korpusu
szuflad. Drewnianych skrytek było sześć,
dobranych idealnie pod względem wielkości, tak by swobodnie mogły zostać
wmontowane w miejsce żeber; najszersza na samej górze, mniej więcej na
wysokości pach, w której gromadziły się wyciekające z ust mężczyzny ślina oraz
krew; rdzawa mieszanka zbierała się w kącie mebla, pomału podsuwając się pod
samą krawędź, a od jej widoku w gardle Hermiony zaczęła gromadzić się gorzka
żółć, od której chciało jej się coraz mocniej wymiotować. Kucnęła przy ofierze,
przyglądając się wyciągniętym z jamy brzusznej jelitom, których fragmenty
wystawały z trzeciej szuflady umieszczonej mniej więcej w połowie korpusu;
kanty opierały się na rozsuniętych żebrach, zapewniając jej w miarę stabilną
pozycję, jak zresztą kolejnej skrytce umocowanej tuż pod nią. Pochyliła
odrobinę głowę, chcąc dokładniej przyjrzeć się metodzie, jaką posłużył się
oprawca, zabijając Zabiniego; spodziewała się zobaczyć wystające spod
najmniejszego schowka przyrodzenie, ale wbrew oczekiwaniom i odgórnym
założeniom, penisa wcale nie było widać, przez co z jednej strony odetchnęła z
ulgą, ale z drugiej domyśliła się, gdzie organ rozrodczy został schowany i
jakoś przeszła jej ochota na dalsze oględziny. Wstała i wyprostowała zbolałe
plecy, dostrzegając kilka szczegółów, których wcześniej nie uchwyciła; brak
uchwytów, jakichś rączek czy gałek przy trzech szufladach powinien rzucić jej
się w oczy już przy pierwszej obserwacji, jednak spostrzegła to dopiero teraz,
jednocześnie rejestrując obecność kołków umocowanych do dwóch skrytek
wsuniętych w ciało mniej więcej na wysokości piersi; ostatni, najmniejszy z
mebli miał wycięty niewielki otwór na kluczyk. Umysł od razu zaczął przywoływać
skojarzenia z malującym się przed nią obrazkiem, ponieważ dopiero teraz zbudziło
się w niej przeświadczenie, że gdzieś już z podobnym widokiem się spotkała;
obeszła ciało dookoła, zauważając białawą, lekko transparentną kałużę
wylewającą się z odbytu denata, od której aż zakręciło jej się w głowie z
potwornych mdłości; wsparła ręce na kolanach, pochylając się odrobinę ku
podłodze, a w uszach utworzył się nieznośny szum, przez który z trudem
dochodziły do niej znajome głosy; dopiero po chwili poczuła mocne szarpnięcie
pod pachami i zauważyła pobladłego Rona, który odsunął ją na bok, sadzając na fotelu
przy biurku.
-
Oddychaj, Miona, oddychaj – powtarzał rudy, otwierając okna w gabinecie. Było
jej słabo, niedobrze, a do tego czuła przeszywające dreszcze i zimne poty
zalewające plecy, szyję i czoło. Powiew świeżego powietrza pozwolił jej trochę
ochłonąć, jednak wciąż czuła przeraźliwy chłód, od którego trzęsła się niczym
osika. Nagle poczuła na sobie coś miękkiego, wyjątkowo delikatnego w dotyku, a
do tego pachnącego przyjemną wonią przypraw i fiołka, od których zrobiła się
niesamowicie senna. Na szczęście w porę zmęczony i mętny wzrok uchwycił wysoką
i smukłą sylwetkę Malfoya, która zaczęła się od niej oddalać. Zerwała się z
fotela, omal nie przewracając się o własne nogi, ale w skutek zaplątania się w
materiał płaszcza arystokraty wpadła na jego szerokie plecy, odbijając się od
nich boleśnie. Draco złapał ją dosłownie w ostatnim momencie za rękę, nim
prawie runęła na podłogę niczym ścięte w lesie drzewo.
-
Co ty tu robisz? – Mężczyzna nie odpowiedział, nawet nie obdarzył jej zniesmaczonym
wzrokiem, czego się po nim spodziewała, zamiast tego patrzył na nią apatycznie
pustymi oczami, których intensywny kolor srebra i lekkiego błękitu
przeplatającego się między szarymi barwami przywodził na myśl spojrzenie
porcelanowej lalki. Miał zimną skórę, sztywne, acz delikatne i miękkie palce,
które mocno trzymały ją za rękę, chroniąc przed upadkiem; były tak długie i
smukłe, że momentalnie zapragnęła porównać je z własnymi. Gdyby dał jej jeszcze
kilka sekund, utonęłaby we wszystkich doznaniach, które serwowała jej obojętna
i zdystansowana postawa.
-
Uważaj jak chodzisz – rzucił jej na odchodne, nim nie pociągnął jej mocno za
rękę, a następnie stanął na przeciwległym końcu pokoju tuż przy oknach, za
którymi rozciągała się panorama zalanego deszczem Londynu. Nie dało się nie
zauważyć, iż mężczyzna zrobił to celowo, jakby momentalnie zorientował się, że
robi coś karygodnego, co Hermiona zauważyła w szarych tęczówkach, które przez
moment odrobinę pociemniały, jakby ktoś nasypał do nich popiołu, a po chwili
znów zgasły, przeszywając na wskroś szlachetną, acz wyjątkowo ostrą stalą, od
której należało trzymać się z daleka.
-
O kurwa mać – zaklął Harry, pojawiając się niespodziewanie w pomieszczeniu i
wydmuchując resztki dymu papierosowego, od którego zapachu w pannie Granger
obudził się nikotynowy potwór. Zaczęła macać się po kieszeniach w poszukiwaniu
wymiętej paczki używek, ale zamiast nich znalazła, a raczej odkryła coś
kompletnie innego, a mianowicie fakt, za czyją przyczyną Malfoy znalazł się na
miejscu zbrodni. Winowajca kręcił się dookoła zwłok, przeszkadzając i tak
wyjątkowo poirytowanemu Ronowi, którego cierpliwość widocznie dobiła do brzegów
wytrzymałości. – Kto go tak urządził?
-
Możesz przestać w końcu szwędać mi się pod nogami? – Łypnął przy tym groźnie na
Pottera, zaciskając palce na trzymanym aparacie fotograficznym. Czarnowłosy
uniósł nieco wyżej ręce w geście kapitulacji, wzruszając przy tym ramionami i
odsuwając się od rudego, który powrócił do mozolnej pracy, jaką było zbieranie
materiału dowodowego. Hermiona stała przez chwilę jak wryta, skacząc wzrokiem
od jednego, do drugiego mężczyzny, zawieszając się od czasu do czasu na
Malfoyu, który jako jedyny stał spokojnie z boku, przypatrując się skrupulatnej
pracy Weasleya, a zarazem zmasakrowanemu ciału Blaise’a. Ni stąd ni zowąd
ruszyła ku Harry’emu i szarpiąc go za materiał wymiętej, skórzanej kurtki
wyciągnęła, a raczej wytargała go na korytarz, sapiąc przy tym niczym
rozwścieczone zwierzę.
-
Czy tobie na mózg coś padło? – wysyczała do przyjaciela, który patrzył na nią,
jak nastolatek w okresie dojrzewania, gdy matka mu mówi, że ma szlaban na gry
komputerowe, innymi słowy malowała się przed nią mina wyrażająca kolokwialne
„weź się, tato”, a to podziałało jej na nerwy ze zdwojoną siłą. – Wytłumacz mi,
wytłumacz mi w tej chwili, po jaką cholerę zabrałeś ze sobą Malfoya, co? Po
co?!
-
I tak nic nie miał do roboty, to co za różnica gdzie siedzi? – odparł
lekceważąco Harry, przeciągając się niczym kot po południowej drzemce.
-
I nie przyszło ci do głowy, że widok zamordowanego przyjaciela może być dla
niego bolesny? – Mężczyzna spojrzał na nią z protekcjonalnie uniesioną prawą brwią,
wydłubując przy tym woskowinę z uszu, której po chwili zaczął się przyglądać z
nadzwyczajnym zaintrygowaniem. Panna Granger, choć z jednej strony
zniesmaczona, to zapragnęła znaleźć się na miejscu żółtego wosku, który cieszył
się znacznie większym zainteresowaniem przyjaciela, niż ona sama i to, co miała mu
do powiedzenia.
-
Dobra, przestań dramatyzować. – Strzelił kulką woskowiny w przestrzeń,
wycierając rękę w materiał spodni. Hermiona zaczęła dyszeć ze złości jeszcze
mocniej, jednocześnie ściskając ręce z całej siły, jakby chciała nad nimi
zapanować, gdyby jakiś niekontrolowany odruch pchnął je ku zarośniętej szczęce
Pottera. Nie zauważyła, że z gabinetu Zabiniego wyszedł Malfoy, który opierając
się o ścianę, przyglądał się jej nerwowej rozmowie z Harrym.
-
Dramatyzować? – żachnęła oburzona, ciskając w mężczyznę gromami z pociemniałych
ze złości oczu. – Ty weź sobie czasem jedną myśl, wsadź ją do głowy, przemiel,
przemiel – mówiąc obracała rękami przy uszach, jakby nawijała na nie
niewidzialny sznurek. Po kilku sekundach zatrzymała się w połowie, widząc
znudzoną twarz przyjaciela i westchnęła głośno, kręcąc przy tym z politowaniem
głową i orientując się, że Potter i tak jej nie słuchał. – Nie było tematu.
-
Czy mogłabyś użyczyć mi długopisu i jednej kartki ze swojego notesu, Granger? –
Aż podskoczyła, gdy usłyszała za sobą spokojny głos Malfoya, który stał tuż za
nią, wykrzywiając wargi w prawie niewidocznym uśmiechu, który, mimo że blady, i
tak miał w sobie typową dla arystokraty poświatę cynizmu. Serce waliło jej w
piersi jak oszalałe, a w płucach przez moment brakowało powietrza. Dopiero po odchrząknięciu
Harry’ego, który trącił ją ramieniem, gdy ulatniał się z powrotem do gabinetu
Zabiniego, przestraszony organizm zaczął pomału wracać do normalności, ale
podświadomie zachował margines dystansu postępowania do blondyna.
-
Długopis? – spytała głupio, wywołując nieco szerszy, a zarazem z wyraźniejszym
protekcjonalizmem , uśmiech na twarzy mężczyzny.
-
I kartkę, jeśli dasz radę się z tym uporać. – Już miała zacząć przeszukiwać
torebkę, by znaleźć przedmioty, o które prosił ją Draco, lecz zatrzymała się w
połowie drogi podrażniona jego aluzyjną uwagą i skrzyżowała ręce na piersiach,
marszcząc przy tym odrobinę brwi.
-
A co to niby ma znaczyć?
-
Nic osobistego – odparł beznamiętnie, nie spuszczając z niej wzroku – aurorzy po
prostu mają to do siebie, iż nie potrafią skupić się na wykonywaniu kilku
czynności symultanicznie. Kartka i długopis – ponowił prośbę, a raczej żądanie,
na które Hermiona przystała bez żadnego protestu, choć kilkanaście
niewybrednych określeń pod adresem arystokraty cisnęło jej się na usta. Wręczyła
mu wymięty notes i ołówek, gdyż długopisu jak na złość nie mogła znaleźć, z
premedytacją naciskając na dłoń, która jeszcze wczoraj bardzo bolała mężczyznę.
Spodziewała się dostrzec choć minimalny wyraz cierpienia, ale Malfoy wciąż
patrzył na nią z kamienną twarzą, na której nie zadrgał żaden mięsień. Przez
chwilę trzymała kajecik, jakby zastanawiała się, czy powinna pożyczyć go
blondynowi, ale tak naprawdę doszukiwała się w jego bezdennych oczach cienia
jakiegokolwiek uczucia, gdyż mimo kruchego uśmiechu wyłaniającego się na
wąskich wargach, srebrne, niczym blask księżyca wznoszącego się na granatowy
firmament, tęczówki wciąż pozostawały wyjałowione z wszelkich emocji. Niegdyś
przypatrujące jej się z odrazą, jawną pogardą i zgorszeniem, teraz prezentowały
czarną matnię, smutną, zwęgloną dziurę, od której nieudolnie próbowała uciekać,
gdyż mimo bezkresnej pustki wciąż ciągnęły ją ku sobie, jakby i ją chciały zatopić
w krystalicznej apatii kryjącej się za cienkimi, niemal transparentnymi
powiekami. W końcu puściła notes, odsuwając się nieco od arystokraty, który
uniósł wyżej głowę, prezentując w bladym świetle sączącym się przez szyby ostrą
linię żuchwy i kości jarzmowych.
-
Dziękuję. – Odwrócił się na pięcie, czyniąc to z taką delikatnością i gracją,
której mogła mu pozazdrościć niejedna baletnica od lat tańcząca w Jeziorze
łabędzim Czajkowskiego. To była dosłownie sekunda, w której nogi pchnęły ją
gwałtownie do przodu, a ręka złapała za rękaw białej koszuli mężczyzny,
zatrzymując go w połowie drogi; trzymała się go kurczowo, niczym dziecko
spódnicy mamy w obawie przed zatłoczonym i nieznanym miejscem, w którym może
się zgubić, ale on nie reagował, jedynie zerknął na zaciśnięte na materiale
palce, obracając się subtelnie ku ich właścicielce. Hermiona zdała sobie
sprawę, że zachowuje się, jakby była niesprawna umysłowo łapiąc go
niespodziewanie za ramię i zatrzymując bez konkretnego celu, a teraz wgapiając
się w niego, jakby chciała czegoś od niego wyjątkowo mocno i czuła się
zawiedziona, że sam tego nie dostrzega; tak naprawdę to sama nie wiedziała, o
co chciała go zapytać; Draco musiał to wyczuć lub wiedzieć od samego początku,
gdyż nie odezwał się do niej ani słowem, nie wspominając już o zwróceniu uwagi
na zaciskające się kurczowo na materiale koszuli palce; zmieniły się wyłącznie
jego oczy, które wpuściły do siebie odrobinę życia i światła, których pannie
Granger tak bardzo brakowało.
-
Przykro mi, że musisz to oglądać – wymamrotała ze spuszczoną głową,
jednocześnie rozluźniając palce na ramieniu arystokraty, wygładzając
nieznacznie pomiętą tkaninę, tak delikatną w dotyku, że aż zapragnęła się do
niej przytulić. – To niesprawiedliwe.
-
Jesteś zbyt naiwna, jak na aurora i człowieka zarazem. – Odsunął jej rękę i
naciągnął mocniej mankiet, nie patrząc w przygaszone z rozczarowania oczy. – On
nie był moim przyjacielem. Nie mam za co go żałować i opłakiwać.
-
Możliwe, ale należy mu się odrobina współczucia. – Spojrzała na niego hardo, na
co Malfoy parsknął ledwie słyszalnym śmiechem, unosząc przy tym jeszcze wyżej
podbródek, a szare tęczówki znów spopielił ogień pustki, wyjaławiając je z
przebłysków życia, któremu cudem udało się zrodzić na bezpłodnym polu duszy.
-
Współczucie powiadasz – zaczął cicho, obracając w palcach nieco przytępiony
ołówek, a raczej ogryzek, który z niego pozostał. Dorwany na przecenie w
osiedlowym sklepie z tysiącem drobiazgów, tragicznym rysikiem, który bardziej
dziurawił papier, aniżeli po nim pisał, do tego w paskudnym, żółtym kolorze i
zdewastowaną przez obgryzanie końcówką, z której można było odczytać całą
prawdę o stanie uzębienia właścicielki. – Dla mnie litość czy empatia to dobra
drugiej kategorii. Więc jeśli masz czas na żałowanie trupa, to spróbuj czasem
pożalić się nad czymś przyziemnym, na przykład nad własnym życiem.
Łypnął
na nią złowrogo, znikając po chwili w gabinecie Zabiniego, w którym Ron i Harry
zdążyli już pokłócić się o jakąś błahostkę; mimo że na pełnym ludzi korytarzu,
czuła się, jakby została całkowicie sama, a pod powiekami wezbrały piekące łzy
smutku i rozpaczy; Draco nigdy nie był dla niej miły, nawet nie starał się o
jakieś specjalne względy, mimo iż jest jego kuratorką, wciąż był tym samym
wyzutym z ciepłych odruchów człowiekiem, a raczej maszyną, która potrafiła
zadawać jedynie niepotrzebny ból; kiedyś jednak jego złośliwy uśmiech i
spojrzenie pełne wzgardy były szczere, czerpał z cudzego cierpienia ogromną
satysfakcję, teraz brakuje mu tej dawnej prawdziwości, jego cynizm, mimo że
wciąż dotkliwy, nie jest już tak przekonujący jak dawniej; a jednak, jednak ta
symulowana postawa potrafi być gorsza, niż cała autentyczność, którą miał w
sobie kilka lat wcześniej.
-
Hermiono? – Ocknęła się z zadumy spoglądając na jednego z aurorów, który
wręczył jej starannie zapisany arkusz do ręki. – Tu są zeznania sprzątaczki ofiary.
Niestety nic więcej nie wie, a i tak jest bardzo roztrzęsiona.
-
Rozumiem – odparła lakonicznie odbierając plik papierów, lecz nawet na nie nie
spojrzała; zwinęła kartki w rulon i wsadziła do kieszeni płaszcza, powracając
do tępego wpatrywania się w szybę, za którą wściekły Ron wymachiwał do
Harry’ego rękami, a Malfoy kręcił się przy biurku Zabiniego, od czasu do czasu
zerkając na kłócących się towarzyszy.
-
Wszystko w porządku? – zagadnął mężczyzna, który przed chwilą wręczył jej
protokół.
- W jak najlepszym. -
Zacisnęła mocniej palce na pasku od torebki i wyminęła kolegę z Ministerstwa,
nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem.
Biuro Blaise’a
Zabiniego było pedantycznie czyste, jakby jego właściciel stawiał na pierwszym
miejscu sterylny porządek, ponieważ nigdzie nie dało się dostrzec walających
się niepotrzebnie papierków, kubków po kawie czy herbacie, a nawet kurzu ciężko
się było dopatrzyć na ciemnych meblach wykonanych z wyjątkowo drogiego i
szlachetnego drewna; każdy przedmiot lśnił, wręcz oślepiał blaskiem, którego
nadawały nikłe promienie słońca z trudem przedzierające się przez deszczowe
chmury wiszące nad stolicą Wielkiej Brytanii; idylliczny obraz zakłócało
jedynie pozostawione na środku truchło czarnoskórego, którego widok ponownie
wzbudził w pannie Granger odruch wymiotny. Nie wiedzieć czemu w głowie kobiety
zrodziło się przekonanie, że gdyby ofiara została poćwiartowana, pozbawiona
rąk, nóg, nawet głowy, czy też oskalpowana, a wnętrzności wyprute, czułaby się
znacznie lepiej, niż z rozebranym do naga ciałem, które dzięki artystycznym
zapędom zabójcy sadysty nie przypominało już ludzkiej sylwetki. Od widoku
rozsuniętych kości i wepchniętych między nie szuflad rozbolały ją własne żebra,
a cieknące z odbytu na podłogę nasienie, przypominające niedogotowane białko
jajka, podsuwało do gardła wczorajszą kolację, którą zjadła zamiast Pottera,
czego dziś szczerze żałowała. Dziękowała w duchu Ronowi, że otworzył wszystkie
okna, jakimi dysponował gabinet ofiary, czyli zaledwie dwoma oraz dużymi drzwiami
balkonowymi, gdyż wydzielający się z trupa niewielki odór wzmacniający swą
stęchłą woń wraz z upływem dłużącego się niemiłosiernie czasu zaczął
przyprawiać ją o zawroty i nieprzyjemne bóle głowy. Podeszła do stojącego przy
biurku Zabiniego Dracona, który wręczył jej zapisaną starannie kartkę z kilkoma
podpunktami, na które ledwie rzuciła wzrokiem.
- Niczego nie dotykaj
– ostrzegła go, na co blondyn przytaknął jedynie głową i dalej kontemplował nad
sekretarzykiem Blaise’a, na którym nawet długopisy i pióra zostały starannie
ułożone ; nie dało się nie dostrzec w zaskakującej kolekcji egzemplarzy ze
złotymi skuwkami czy też trzonkami wysadzanymi diamentami, do których
autentyczności aurorka nie miała jakoś żadnych wątpliwości, tak samo zresztą
jak do obrazu zdobiącego ścianę za plecami, w którym rozpoznała
charakterystyczne ruchy pędzla hiszpańskiego mistrza kubizmu. – To potworne, że
ktoś był w stanie posunąć się do czegoś tak okropnego.
- Potworne, a jednak
godne podziwu – odparł Draco, zerkając w otworzony notes Zabiniego rozłożony na
drewnianym blacie; roiło się w nim od spotkań wszelakiej maści, w tym również
prywatnych, w których dopatrzył się kilku nocnych wypadów z osobnikiem o
imieniu Fede. Imię zabrzmiało mu dziwnie znajomo, jakby już ktoś mu kogoś
takiego przedstawiał; pamiętał je jednak jak przez mgłę, słyszał bardzo
niewyraźnie, a wspomnienia nakładały się na siebie, tworząc pozbawioną
kształtów plamę. Co ciekawe, przy każdym spotkaniu z tajemniczym Fede z boku
widniała adnotacja z napisem baru prowadzonym przez Parkinson.
- Zwariowałeś. Kto
normalny szprycuje trupa szufladami? – Spojrzała na niego z wyrzutem, wskazując
jednocześnie na zwłoki i krzątających się przy nich Harry’ego i Rona.
-
Masz rację, Granger. – Zanotował w pamięci egzotycznie brzmiące imię,
przenosząc wzrok na niewielką fotografię starannie ukrytą między zdjęciami żony
i ludzi, których nie znał, ale wnioskując po ich zażyłości z Blaise’em byli to
zapewne prezesowie innych, pomniejszych banków podlegających pod narodowy zarządzany
przez czarnoskórego. - Kuriozalnie drogie pióra wyglądałyby efektowniej.
- Zostaw to! –
krzyknął niespodziewanie Ron, robiąc zdjęcie podłodze, zamiast przestawionym
żebrom denata, gdyż wyjątkowo irytujący, przynajmniej w mniemaniu rudego,
Potter dotykał wszystkiego co popadło w specjalnym kufrze Weasleya, w którym
trzymał głównie probówki do zbierania materiału dowodowego. – Zostaw to i nie
ruszaj, dobra?!
-
Zluzuj majty stary – odparł lekceważąco Harry, lecz odsunął się od ekwipunku
przyjaciela, podchodząc nieco bliżej wystylizowanych zwłok Zabiniego. Najpierw
jedynie przyglądał się zmasakrowanemu ciału, co nie uszło uwadze i tak
podminowanego Rona; potem jednak ręce jakby zaczęły go odrobinę świerzbić, gdyż
zaczął pchać je ku wystygłemu trupowi, z obrzydzeniem stwierdzając, że jego
skóra wgniata się i prostuje niczym gumowa piłeczka do ściskania. – Kuźwa, aleś
ty paskudny Zabini.
-
Weź te ręce w końcu! – Wychylił się zza Blaise’a Weasley, łypiąc groźnie na
Harry’ego, który uniósł ręce w geście kapitulacji, dając wszystkim do
zrozumienia, że nie będzie już więcej pchał paluchów tam, gdzie go o to nie
proszą. Niestety z Potterem należało się obchodzić jak z dzieckiem, a co za tym
idzie, nie spuszczać nawet na sekundę z oka, gdyż niemowlęca ciekawość w krótkim
czasie znów przejmowała nad nim stery, pchając ku miejscom, w które nikt go nie
zapraszał. Wystarczyło zaledwie kilka minut, a mężczyzna lekko uniósł
spuszczoną głowę denata, z którego sinych ust trysnęła niewielka fontanna krwi
i śliny, plamiąc niegrzeszącą świeżością koszulkę czarnowłosego; odepchnął
szczękę Zabiniego, a ten runął na ziemię niczym kłoda, omal nie zwalając się na
kucającego przy nim Rona, który po niespodziewanym huku prawie podskoczył ze
strachu. Harry patrzył się na rozwalone doszczętnie truchło z miną, za którą
ukrywało się wszystko, prócz inteligencji; czuł na sobie wściekły wzrok
przyjaciół, a nawet pełne politowania spojrzenie Malfoya, od którego i tak nie
zrobiło mu się wcale lepiej.
-
Ups – wypsnęło mu się spomiędzy rozchylonych lekko warg. Jakby do tej pory
narobił za mało bałaganu i problemów, to najmniejsza z szuflad umieszczona na
samym dole ciała niespodziewanie rozleciała się, a ze środka wyleciał sflaczały
penis czarnoskórego, który opadł między rozkraczonymi nienaturalnie nogami. – O
kutwa.
-
Boże miłosierny – skwitowała wystąpienie przyjaciela panna Granger,
jednocześnie zaczynając żałować, że Malfoy przepuścił go wczoraj na teście i
pozwolił na powrót do pracy.
-
Co do wrodzonej głupoty Pottera ma mugolska fantazma wiary?
-
Dobre pytanie Malfoy, bo teraz nawet Bóg go nie uratuje. – Ron odłożył
magoNikona na podłogę, po czym chwycił Harry’ego za koszulkę i zaczął ciągnąć w
kierunku wyjścia. Do uszu Hermiony dotarło parsknięcie rozbawienia Dracona,
który przyglądał się wleczonemu Potterowi z niekrytą satysfakcją; brakowało
jeszcze, żeby pomachał mu na odchodne, gdy wściekły Weasley wyrzucił go niczym
śmieci z kosza na korytarz. Panna Granger westchnęła jedynie z politowaniem i
pobiegła ku mężczyznom, w porę powstrzymując rudego przed mocnym kopnięciem,
które chciał zaserwować przyjacielowi w tak zwane cztery litery, gdy ten
nieudolnie próbował podnieść się z podłogi.
-
Wystarczy! – krzyknęła do dwójki, trzymając Weasleya za rękę, choć gdyby
chciał, to i tak bez trudu by się jej wyrwał; posłuszność mężczyzny była zatem
dowodem, że w głębi wciąż traktuje Harry’ego jak najlepszego kumpla i wbrew
pozorom wcale nie chce zrobić mu krzywdy; z drugiej strony odruchy rudego można
różnie interpretować, więc Hermiona wolała nie zawieszać się na myśli, że Ron
pomału kieruje się w stronę wybaczenia Potterowi, co w gruncie rzeczy było
bardziej prawdopodobne. – Harry zabierasz Malfoya i jazda do Ministerstwa, a
ty, Ron, zbierz wszystkie próbki i dokończ robotę. Czy wyraziłam się jasno?
-
Ostatni raz wszedłeś mi w drogę – rzucił do czarnowłosego Weasley, mierząc w
niego palcem wskazującym, a następnie znikając w gabinecie Zabiniego. Kobieta
chciała coś powiedzieć przyjacielowi, który podniósł się w końcu z klęczek, ale
przeszkodził jej Draco, który ni stąd ni zowąd pojawił się tuż obok nich.
-
Idź już stąd lepiej i nie denerwuj go więcej – powiedziała spokojnie do
Pottera, nim tak jak Ron nie wróciła do biura Blaise’a.
Harry
spoglądał chwilę ku dwójce przyjaciół szczerze żałując, że nie może im pomóc,
jednak to nie jego wina, że tak wiele rzeczy pozmieniało się pod jego
nieobecność; ciężko mu dopasować się do rzeczywistości, w której wszyscy chcą,
żeby żył, nie może znaleźć sobie miejsca i stać się wreszcie dla kogoś
pożytecznym, bo nawet Malfoy nie traktuje go poważnie, a wczorajszy egzamin na
aurora zdał zapewne z czystej chęci podrwienia z niego, jak będzie sobie radził
z powrotem w pracy; nie wierzył, że arystokrata opatrzył jego test pozytywną
opinią, gdyż litość po prostu nie współgrała z usposobieniem blondyna, który
lubił pastwić się nad innymi, niczym kot nad złapaną w polu myszą, którą będzie
maltretował tak długo, dopóki zmęczona sadystycznymi harcami nie wyzionie
ducha. Od samego początku nie wróżył sobie spektakularnego powrotu, tak
szczerze, to nawet nie miał ochoty znów pracować w Ministerstwie; zależało mu
właśnie na przyjaciołach, za którymi tak bardzo tęsknił, ale widocznie oni za
nim już mniej, szczególnie Ron, który traktuje go jako wroga publicznego numer
jeden, od kiedy pojawił się w progu mieszkania Hermiony; nie dziwił mu się za
bardzo i nie miał do niego pretensji, tak przynajmniej myślał, ale dziś odczuł
pustkę, okropny dystans, który zrodził się między nim a najlepszym kumplem, z
którym tak wiele przeszedł. Pomału zaczął łączyć ze sobą wszystkie fakty, które
aż nazbyt przejrzyście pokazywały mu, że nic już nie jest i nie będzie takie
samo, jak było dawniej.
Otrzepał
spodnie z niewidzialnego pyłu i z wsadzonymi do kieszeni kurtki rękami
skierował się ku windzie, a za nim podążył niczym cień Draco, o dziwo nie
odzywając się do niego słowem, a podziewał się jakiejś krytycznej aluzji,
wyjątkowej złośliwości, z której blondyn niegdyś słynął. Zamiast tego otrzymał
głuchą ciszę odbijającą się w głowie nieznośnym echem, która w małej i
szczelnie zamkniętej windzie zaczęła go pomału dobijać. W błyszczącej tafli
rozsuwanych drzwi przyglądał się arystokracie, który stał obok niego w
niewielkiej odległości; Malfoy był wysoki, minimalnie przewyższał go o kilka
centymetrów, a długi, sięgający lekko za kolana płaszcz ze stójką i idealnie
dobrane do postury spodnie jeszcze bardziej wydłużały smukłą sylwetkę
balansującą między chudością a szczupłością, choć bardziej przemawiała do niego
ta druga opcja; kamizelka w kolorze ciemnej, niemal czarnej śliwki kończyła się
tuż przy srebrnej klamrze od skórzanego paska, bo nie posądzał mężczyzny o
jakiś tani wyrób bazarowy, który po tygodniu użytkowania nie nadaje się do
dalszego korzystania; popielaty krawat ciasno oplatał wąską szyję przyobleczoną
w sztywny kołnierzyk od śnieżnobiałej koszuli, od której pomału zaczęły boleć
go oczy, a pod soczewkami jakby zgromadził się piasek zaburzający pole wzroku.
Musieli wyglądać obok siebie nie tyle śmiesznie, co żałośnie, gdyż wytartych
dżinsów i nieco przybrudzonej koszulki z narzuconą na wierzch wyświechtaną
kurtką nijak dało się porównać do wysokiej jakości materiałów, z których uszyta
została odzież arystokraty. Mimo wszystko nie czuł się przy Malfoyu gorszy,
choć według opinii publicznej powinien; chodził w tym, w czym było mu wygodnie
i w czym czuł się dobrze, a wykrochmalone kołnierze, krawaty i lampasy jakoś
nie należały do jego ulubionych części ubioru. Inna sprawa, że on wyglądałby w
takim zestawieniu, jakby odłączył się od wędrownej trupy cyrkowej, natomiast
blondyn prezentuje się jak paniczyk na włościach, który zastanawia się, czy
dzisiejszy obiad zje srebrną, rodową zastawą czy też może złotą; trochę nabijał
się w duchu z Dracona, ale sam przed sobą musiał przyznać, że mężczyźnie pasuje
taki ubiór, a nawet mógł powiedzieć, że nikt nie wyglądałby w nim równie
dobrze, co były ślizgon.
-
Czemu przepuściłeś mnie wczoraj na egzaminie? – zapytał niespodziewanie,
rejestrując jednocześnie, że do końca podróży zostało im niecałe dziesięć
pięter. – Tylko nie mów, że z litości, bo w to kurwa na pewno nie uwierzę.
-
Przepuściłbym i Granger i Weasleya, gdyby przyszła taka potrzeba, choć oni z
pewnością mają lepsze umiejętności od ciebie – odparł chłodno Draco,
przyglądając się kolejno zapalającym się numerom mijanych przez windę pięter.
-
No ale dlaczego? – dopytywał zawzięcie Harry.
-
Jesteś dzieckiem, że tak pytasz?
-
Jestem po prostu ciekaw.
-
To przestań – uciął stanowczo Malfoy, wyciągając z kieszeni niewielką
wizytówkę, na której ołówkiem otrzymanym od Hermiony napisał nazwę jednej z
londyńskich ulic, a następnie wręczył ją zdezorientowanemu Harry’emu. – Godzina
jedenasta, nie spóźnij się.
-
Po co mi to? – zapytał, oglądając czarną karteczkę z każdej strony, jednak
dostrzegł na niej tylko dopisany przez arystokratę adres. Drzwi od windy
rozsunęły się po charakterystycznym dźwięku dzwonka oznajmiającym przybycie na
właściwe piętro, a Draco wyszedł na długi korytarz, mijając strażników i
pracowników banku, których przesłuchiwali wezwani dodatkowo aurorzy. Potter
nawet nie miał siły i chęci gonić za mężczyzną, toteż zanim wyszedł na skąpaną
w deszczu ulicę, najpierw zapalił ostatniego papierosa, który pozostał mu w
wymiętej i lekko zamokniętej paczce.
†††
Szklana ramka
roztrzaskała się o dno plastykowego pojemnika, a w niewielkiej uliczne rozniósł
się cichy huk odbijający się echem od ociekających wilgocią murów pobliskich
kamienic; fotografia standardowych wymiarów pobłyskiwała w świetle latarni,
przy której stanął zziębnięty Draco, nawet nie próbując ukryć się przed
siąpiącym z nieba obfitym deszczem; dwie postaci obejmowały się na niej, a
jedna z nich całowała czarnoskórego w policzek, na którego ustach widniał
szeroki uśmiech szczęścia; ową personą był nie kto inny, jak nieżyjący Blaise
Zabini, natomiast tożsamość drugiej pozostawała dla arystokraty zagadką;
przysiągłby, że gdzieś już się z tą twarzą spotkał, miała bardzo pociągłe, a
zarazem delikatne rysy, które w połączeniu ze średniej długości włosami o
nienaturalnie białym kolorze związanymi w luźną i niedbałą kitkę mogły być
wizerunkiem niejednej kobiety kroczącej ulicami Londynu. Mimo wszelkich prób
wyobrażenia tożsamości osobnika, nie potrafił dopatrzeć się w nim tego, kim
chciał się stać; oczy nie dały nabrać się na iluzję, którą kreowała widoczna na
zdjęciu postać, chcąc wszelakimi sposobami upodobnić się do zwyczajnej,
niewyróżniającej się niczym szczególnym kobiety; i byłby skłonny w ową
maskaradę uwierzyć, gdyby nie fakt, że na fotografii dostrzegł coś, na co żadna
przedstawicielka płci pięknej nigdy w życiu by sobie nie pozwoliła, to jest
wystającą zza kołnierzyka koszuli metkę z nazwą ekskluzywnej marki odzieżowej. Tym
samym udało mu się ustalić kilka ważnych rzeczy, zaczynając od pierwszej,
zresztą najważniejszej, a mianowicie faktu, iż nieżyjący Zabini gustował w
mężczyznach, a widniejąca na obrazku osoba była mu bliższa, niż poślubiona
przed pięcioma laty żona, której zdjęcie starannie ukrył między pozostałymi
wizerunkami zdobiącymi blat biurka. Nie musiał nikogo pytać, by wiedzieć, że
małżeństwo znajomego zostało zawarte tylko ze względów polityczno-socjalnych,
ażeby wzmocnić nienaganny wizerunek dyrektora narodowego banku, zresztą
zdziwiłby się, gdyby stroniący od kontaktów z kobietami Blaise pokochał którąś
z nich szczerze, aż zdecydował się na ślub; wszystko w świecie wyższych sfer, w
których obaj żyli było mniej lub bardziej sfingowane, nawet uczucia
przedstawiciele arystokracji potrafili tak spreparować, by wydawały się
prawdziwe i wierzyła w nie reszta świata, szerząca się obłuda wkradała się do
każdego zakamarku życia, w końcu nie zostawiając nic, co byłoby autentyczne i
wypływające z głębi serca, jedynie chciwość i żądza popularności oraz władzy
pozostawały realne, reszta nadawała się wyłącznie do kosza. Draco aż nadto był
świadom rzeczywistości, w której jeszcze przed kilkoma laty egzystował, toteż
potrafił bez trudu rozróżnić oczekiwania otoczenia od prawdziwych pragnień
statecznego przedstawiciela arystokracji; każdy miał jakieś marzenia, cele, do
których dążył w ukryciu, gdyż opinia publiczna już wyznaczyła mu ścieżkę życia,
którą miał dalej kroczyć; jeśli chodzi o Zabiniego, od zawsze dążył do spokoju,
w którym mógłby się zatracić i przestać robić to, czego wszyscy od niego
żądali, uciekał od przepychu i kłamstwa w zakazany świat doznań
homoseksualnych, w którym chował się już w Hogwarcie, jednak nigdy nie
powiedział, że traktuje to poważnie, w co Draco zresztą bardzo długo wierzył,
aż do teraz, gdy fakt o odmiennej orientacji mężczyzny został potwierdzony, a
dowód trzymał w przemarzniętych i mokrych rękach.
Roześmiana twarz
Blaise’a patrzyła się na niego ze zdjęcia, a zaróżowione policzki drugiej osoby
i splecione dłonie świadczyły o mocnym uczuciu, które ich łączyło. Tym kimś
bezsprzecznie był tajemniczy Fede, którego zapamiętał z kalendarza
czarnoskórego, bo z kim innym umawiałby się po nocach w ukrytym barze dla par
homoseksualnych kierowanym przez Pansy? Tak czy owak koleżanka ze szkoły była
jego jedynym źródłem informacji; musiała coś wiedzieć o Zabinim i jego
partnerze, skoro tak często się u niej widywali, może nawet sama z nimi
rozmawiała; w każdym razie postanowił spróbować, mimo że Juanita stanowczo
zakazała mu zbliżać się choćby na krok do lokalu Parkinson. Będąc zaś przy
Hiszpance, nie widział się z nią wczoraj po powrocie z miasta, ani też dziś
rano, zresztą nie bardzo miał ochotę na jakiekolwiek styczności z opiekunką.
Pilnowała go jak oka w głowie, zachowując się gorzej niż przewrażliwiona matka,
która boi się wypuścić dziecko do innych dzieci, bo mogą nieumyślnie wyrządzić
mu krzywdę. Nie przywykł do takiego traktowania i nadmierna troska kobiety
pomału zaczynała działać mu na nerwy, ale zdawał sobie sprawę, że nie uda im
się unikać się w nieskończoność, na co w sumie szczerze liczył. Niestety deszcz
zaczął siąpić coraz mocniej, a ciemne i ciężkie chmury wiszące nad miastem
zwiastowały rychłe przybycie burzy, dlatego też nie miał za bardzo innego
wyjścia, jak wrócić do mieszkania Juanity, ponieważ do spotkania z Potterem
zostały mu jeszcze jakieś trzy godziny. Odgarnął przemoczone włosy z czoła,
schował fotografię z Zabinim do kieszeni, a następnie ruszył ku drewnianym,
starym drzwiom, za którymi można było dostrzec ciepłe światła; już w progu
poczuł mocny aromat kawy i wina, a gdy wszedł całkowicie do środka ujrzał tłumy
ludzi siedzących w każdym możliwym miejscu i wsłuchujących się w melancholijną
melodię wydobywaną przez siedzącą przy fortepianie Juanę; zniknął między gośćmi
i skierował się na piętro, jednak w połowie drogi zauważył, że smętne dźwięki
nagle ustały, a gdy dotarł na górę na schodach rozniósł się stukot obcasów,
który z pewnością należał do Hiszpanki.
- Draco? – Usłyszał
dobiegający z dołu głos, który nasilał się z każdą sekundą. - Draco espérame,
por favor. (zaczekaj na mnie, proszę.)
Ale nie zaczekał;
ściągnął przemoczony płaszcz i zniknął z nim za drzwiami do niewielkiego
pokoju, który był jego prywatnym miejscem; nie nacieszył się zbyt długo
intymnością, gdyż Juanita bez żadnego uprzedzenia wtargnęła do pomieszczenia,
gdy rzucał na wilgotną odzież zaklęcie suszące. Spojrzał na nią jakby od
niechcenia, dając jasno do zrozumienia, że nie ma, a raczej nie chce z nią
rozmawiać. Na nieszczęście Dracona kobieta nie należała do potulnych i
ustępliwych; trzasnęła drzwiami, wyciszyła sypialnię i pociągnęła go za krawat,
który wydostał się spod rozpiętej kamizelki.
- Niñato, piensas que me importa que… (Dzieciaku, myślisz, że mnie obchodzi, że...) – Mężczyzna przerwał
jej w połowie zdania, obrzucając ją wzgardliwym spojrzeniem, od którego w
Hiszpance aż krew zagotowała się z wściekłości.
- Cállate y déjame en paz. (Zamknij się i zostaw mnie w spokoju.) – Puściła materiał z taką
złością, że Malfoy przez moment stracił równowagę, ale nie przewrócił się, jak
można byłoby się spodziewać. Widocznie czara goryczy została przelana,
gdyż Juana zacisnęła mocno wargi i
zatarasowała mu przejście, tak że nie mógł wydostać się z pokoju w żaden
sposób.
- Takiś teraz
inteligentny, że będziesz mówił do mnie po hiszpańsku? – zadrwiła z niego,
uśmiechając się cynicznie, a jednak z wciąż zauważalną wściekłością, której
widok pozwolił mężczyźnie trochę ochłonąć. Ściągnął z siebie kamizelkę i
krawat, rzucając je na łóżko, ale nie udało mu się rozpiąć wszystkich guzików
od koszuli, gdyż Juanita złapała go niespodziewanie za lewy nadgarstek, ściskając
dokładnie w tym miejscu, które starał się jak najbardziej chronić przed
dotykiem, by nie musieć przechodzić przez potworne męki serwowane przez
piekielny ból trawiący ciało w katuszach. Nie był na to zupełnie przygotowany;
upadł na kolana, z gardła wydostał się głośny krzyk, a oczy zaszły gorącymi
łzami, które momentalnie zaczęły skapywać na podłogę; płakał niczym dziecko,
ale palący ból był już nie do zniesienia i było mu wszystko jedno. Usłyszał
jeszcze złowrogi głos Hiszpanki, która cały czas trzymała go za rwący
nadgarstek, układając palce w najgorszych miejscach, przez które zaczął marzyć
o natychmiastowej śmierci. – No vuelvas la espalda, cuando estoy hablando
contigo. (Nie odwracaj się plecami, kiedy
z tobą rozmawiam.)
- Juanita puść,
proszę – wyjęczał cicho między łzami, spoglądając na nią błagalnie, ale kobieta
nie wyglądała, jakby miała zamiar ulżyć mu w bólu, wręcz przeciwnie, patrzyła
się na niego, jak na nic nie wartego robaka, którego zaraz zgniecie butem;
ponowił prośbę między kolejnymi krzykami potwornej agonii i potokami płaczu,
wylewającego się spod powiek. – Juana błagam, puść. Proszę cię, puść!
- Piensas que hago todo
eso para mí, crees que no me importa tu vida. ¿Es verdad? (Myślisz, że robię to wszystko dla siebie, sądzisz, że nie obchodzi mnie
twoje życie. Prawda?) – Nie odpowiedział, jedynie zawył w przeraźliwego
bólu, od którego pomału tracił zmysły. – Claro que sí. Pero te digo algo. Me importa un pepino si me odias,
porque siempre estaré contigo y cuidaré de ti. Y no hago eso a causa de la
orden, sino porque quiero. Esto es la diferención, niñato. (Oczywiście, że tak. Ale coś ci powiem. Nic
mnie nie obchodzi, czy mnie nienawidzisz, ponieważ zawsze będę przy tobie i
będę się tobą opiekować. I nie robię tego przez rozkaz, tylko dlatego, że chcę.
To jest różnica dzieciaku.)
Juanita puściła
nadgarstek i kucnęła przy Draconie, który skulił się, niczym skatowane zwierzę,
chowając cierpiącą rękę przy piersi i wylewając z siebie gorzkie łzy rozpaczy.
Trząsł się jak osika, kaszlał i wyraźnie nie mógł złapać powietrza,
przypominając sobie najgorszą godzinę życia, którą spędził w piekle Weasleya,
gdy ten maltretował go do utraty przytomności. Serce Juany krwawiło na ten
widok; nie chciała aż tak bardzo dać się ponieść złości, ale nie miała innego
wyjścia, nie przemówiłaby w żaden sposób do chłopaka, który myśli, że nic mu
już nie grozi; najgorsze niebezpieczeństwo dopiero przed nim, a on nie zdaje
sobie z niego kompletnie sprawy; łańcuch morderstw zaczął dopiero wykuwać
żeliwne oczka, które niedługo gęsta i rdzawa krew zaleje po brzegi, aż już nie
będzie powrotu.
Usiadła przy
mężczyźnie i przytuliła go do siebie, a ten wtulił się w nią jak dziecko, mimo
że jeszcze przed chwilą pastwiła się nad nim, niczym rudy psychopata, przez
którego powstała potworna rana na dłoni arystokraty. Głaskała go i kołysała,
chcąc choć odrobinę go uspokoić, ale nie była w stanie poradzić sobie z
narastającym płaczem chłopaka.
- Perdóname, Draco,
perdóname (Wybacz mi, Draco, wybacz mi)
– przepraszała go żarliwie, ale ten kompletnie jej nie słuchał.
- Niech ten koszmar
się już skończy – mamrotał w piersi Hiszpanki, tuląc się do niej coraz mocniej.
– Niech to wszystko w końcu się już skończy.
- Uspokój się, płacz
nic ci tu już nie da. – Wsparła się na materacu łóżka, chcąc przyjąć
dogodniejszą pozycję z leżącym na niej blondynem. Przez nieuwagę strąciła jego grafitowy
płaszcz, z którego kieszeni wyleciała mokra fotografia przedstawiająca dwóch
mężczyzn, jednego czarnoskórego, drugiego bladego niczym ściana. Przesuwająca
się po ramieniu Dracona dłoń nagle stanęła, a cała uwaga kobiety skupiła się na
wymiętym skrawku papieru. Ostrożnie wzięła zdjęcie do ręki i zaczęła przyglądać
się mu z nadzwyczajną atencją. Po kilku minutach zauważyła, że blondyn przestał
szlochać i dygotać, a zamiast tego spoglądał na trzymane przez nią zdjęcie z
typową dla niego beznamiętnością.
- Znasz ich? – spytała,
choć odpowiedź Malfoy miał wręcz wyrytą na oziębłej twarzy.
- Po lewej to Blaise
Zabini. Zginął wczoraj w nocy – odparł rzeczowo, przecierając mokre oczy zdrową
ręką. Wydostał się z objęć Juany, jednak nie był w stanie sam się podnieść, co
nie uszło uwadze kobiety. Odłożyła fotografię z powrotem na łóżko i
przytrzymała Dracona za ramię, tak żeby się nie ruszał. Dostrzegła w oczach
chłopaka strach przed tym, że znów będzie chciała zadać mu ból; jak bardzo
chciała powiedzieć, że tym razem jest w błędzie.
- Quería esperar con eso, pero no hay otra opción. (Chciałabym z tym poczekać, ale nie ma innej
opcji.) – Wyciągnęła spod bluzki różdżkę i kucnęła naprzeciwko przerażonego
Malfoya, który pomału domyślał się, o czym kobieta mówi. Pokręcił przecząco
głową, chowając skatowany nadgarstek przy klatce piersiowej, ale Juanita była
głucha na jego lamenty i prośby.
- Błagam nie, nie. Juana
zostaw to, proszę cię zostaw mnie. – Delikatnie, a jednak stanowczo
unieruchomiła mu zaklęciem całe ramię, co Draco już ledwie wytrzymał. Gdy odpięła
mu spinki przy mankiecie i podsunęła go do góry ujrzał siną, niemal czarną
skórę, która odcinała się na jego bladej, niemal przeźroczystej karnacji. –
Proszę, nie.
- Czy tabletki, które
mi zabrałeś pomogły chociaż trochę? – Spojrzał na nią mętnymi od bólu i strachu
oczami, w których uzyskała odpowiedzi na wszystkie pytania, które chciała mu
jeszcze zadać. Miała ochotę urządzić mu karczemną awanturę za to, że ukradł jej
niewiarygodnie silne proszki, od których mógł stracić świadomość, a nawet
umrzeć, jednak nie to teraz było najistotniejsze. Skoncentrowała się na różdżce,
z której zaczęła wysuwać się biała nić połyskująca lekkim niebieskim światłem; gdy
uzyskała taką długość, jakiej potrzebowała, oderwała ją od końcówki i zaczęła
oplatać nią ciasno ramię chłopaka; na koniec pociągnęła ją gwałtownie, aż
skołowany Draco syknął z bólu, jednak nie był on tak dotkliwy, jak ten, który zadała
mu na samym początku; poczuł dziwne mrowienie w kończynie, jednak nie mógł nią
poruszyć, mimo że bardzo się starał. Juana w tym czasie przywiązała mu do
palców resztkę nitki, której końce skupiła w dłoni, niczym lalkarz kierujący
marionetkami w teatrzyku.
- Nie podoba mi się
to – wybełkotał blondyn, obserwując poczynania kobiety z nietęgim wyrazem
twarzy.
- Nie powinno boleć –
odparła, naciągając trzy palce u jego dłoni. – Postaraj się jednak wytrzymać,
gdyby nici niespodziewanie pękły.
Przytaknął głową,
starając się oczyścić umysł ze wszystkich niepotrzebnych myśli, które
przeszkadzały mu w koncentracji. Gdy Hiszpanka zobaczyła, że jest już gotowy,
rzuciła na nadgarstek zaklęcie; z początku nie poczuł niczego, ale gdy jedna z
nici oplatających ramię niespodziewanie zerwała się, przeszył go horrendalny ból,
przez który zgiął się w pół i wydał z siebie potworny jęk cierpienia.
- Muszę złamać wszystkie
kości – odezwała się spokojnie, a po chwili ściągnęła zaklęcie z umęczonego
chłopaka. Ponownie zaciągnęła wątki, które przyczepiła mu do palców, odchylając
mocniej rękę do tyłu. – Złączę ci teraz to wszystko, włącznie z uszkodzonymi
nerwami, ale będzie jeszcze bardziej bolało. Wytrzymasz?
- Nie mam innego
wyjścia. – Westchnęła cicho i przygotowała się do rzucenia czaru, którego od
bardzo dawna nie praktykowała, toteż obawa, że coś może się nie udać była
jeszcze większa, niż przed przystąpieniem do zabiegu. Od początku nie chciała
przyspieszać procesu regeneracji i naprawy nadgarstka chłopaka, ale
okoliczności w jakich się znalazł nie pozostawiły jej innego wyjścia. To
właśnie przez strach, nie przez brak umiejętności czy niechęć nie pomogła mu
wcześniej, tylko przez ogromny lęk, który towarzyszył jej, gdy w przeszłości
nie udało jej się poprawnie złączyć ze sobą wszystkich nerwów w nodze brata.
Teraz nie było już odwrotu i nie dostanie drugiej szansy. Skoncentrowała się
najmocniej jak umiała i przyłożyła końcówkę różdżki do nadgarstka blondyna,
tworząc w umyśle wirtualną panoramę ścięgien, kości, paliczków i nerwów, które
musiała ze sobą połączyć. Już przy pierwszej próbie Draco zawył z potwornego
bólu, jednak nie mogła teraz przestać, bo inaczej już nigdy nie będzie mógł
używać lewej ręki; skupiła się w sobie mocniej i zaczęła z nadzwyczajną
szybkością łączyć odpowiednie części, jednocześnie odcinając się od przeraźliwych
krzyków i jęków mężczyzny. Nie wiedziała, ile jej to zajęło, ale gdy wreszcie skończyła,
czuła się, jakby ktoś wyciągnął z niej całą energię; słyszała ciężki i urwany
oddech Malfoya, który ledwie trzymał się przy świadomości, opierając głowę na
materacu łóżka. Ściągnęła z niego nici amortyzacyjne, które jednocześnie miały
odciąć krążenie w ręce chłopaka i dopiero wtedy arystokrata poczuł niesamowitą
ulgę. Z trudem podniósł się z podłogi i pomógł wstać umęczonej Juanicie, która
ledwo trzymała się na wysokich obcasach; nie przejmowała się nawet, że kapelusz
leży gdzieś po drugiej stronie pokoju; wystarczył jej delikatny, a przy tym
szczery i pełen podziwu uśmiech Dracona.
- To teraz powiedz
mi, co zamierzasz zrobić z morderstwem twojego przyjaciela – zapytała go niespodziewanie,
strzepując ze spodni kilka paprochów, a po chwili siadając na łóżku, gdyż wciąż
odczuwała skutki rzucanego zaklęcia, na które straciła dużo sił. Mężczyzna
wciąż oddychał bardzo szybko, jednak widać było, że wyleczona ręka przyniosła
mu dużą ulgę, gdyż mógł ją swobodnie zacisnąć i rozluźnić, nie czując już
przeszywającego bólu, który trawił go w męczeńskich płomieniach od środka.
Usiadł obok Juany, sięgając jednocześnie po zmiętą fotografię i rozprostował ją
na kolanie, wskazując na tajemniczego kochanka Zabiniego.
- Znasz tego
chłopaka? – Kobieta przyjrzała się ponownie znajomej twarzy, jednak nie mogła
sobie niczego przypomnieć. – I Blaise nie był moim przyjacielem.
- Lo siento, cariño,
pero no (Przykro mi, kochanie, ale nie)
– odparła, zakładając nogę na nogę i przyglądając się wciąż bladej twarzy
Dracona, który głęboko nad czymś rozmyślał, wpatrując się uporczywie w zdjęcie
dwóch mężczyzn. Jak na dłoni było widać, że łączyła ich wyjątkowo zażyła więź,
z którą nie mogli obnosić się przed ludźmi. A w Londynie istniało tylko jedno
miejsce, gdzie tacy kochankowie mogli cieszyć się swoją miłością i niestety
młody arystokrata zdążył już je poznać. Wystarczyło nieco dłużej popatrzyć na
chłopaka, by domyślić się, że pomysł udania się do wczorajszego baru zaprząta
mu mocno myśli. Westchnęła przeciągle, kładąc się na starannie posłanej
pościeli. - ¡Caramba! Si quieres ir a este bar, ve. (Do licha! Jeśli chcesz iść do tego baru, idź.)
- Nie powiedziałem…
- Claro que no, pero seguramente encontrarás a alguien, que sepa algo sobre
este hombre. (Oczywiście,
że nie, ale z pewnością znajdziesz kogoś, kto wie coś o tym mężczyźnie.) –
Junita miała niestety rację; jedynie Pansy będzie wiedziała, z kim Blaise
spotykał się pod płaszczykiem nocy i jakie dokładnie były jego kontakty z
tajemniczym Fede. Nie chciał prosić opiekunki bezpośrednio o pozwolenie na
wyjście, ale skoro sama mu je doradziła, to nie może się teraz wycofać. – Pero yo
voy contigo. (Ale ja idę z tobą.)
- Wykluczone –
zaprzeczył stanowczo Malfoy, chowając fotografię w kieszeni spodni i zdejmując
z siebie białą koszulę, którą cisnął na pobliskie krzesło.
- ¿Por qué no?
(Dlaczego nie?) – oburzyła się Hiszpanka, przyglądając się wyciąganym z szafy
kolejnym sztukom odzieży, która lądowała tuż obok niej na łóżku.
- Ponieważ mam już
kogoś, kto będzie mnie pilnował. – Przymierzył granatową kamizelkę, która po
chwili pofrunęła w ślad innych ciuchów, zatrzymując się na niewielkiej
poduszce. Juana prychnęła lekceważąco niczym niezadowolony kot, ale nie
nagabywała go więcej, żeby móc z nim pójść. Zresztą nie wyjaśniła mu jeszcze
incydentu z panną Parkinson, do którego musiało wczoraj dojść na oczach niczego
nieświadomego arystokraty, a jakoś nie czuła się na siłach, by obarczać go
dodatkowymi zmartwieniami. Tym bardziej, że blondyn o nic ją nie pyta, więc
póki co mogła stwierdzić, że jest bezpieczna, ale z pewnością nie na długo.
Podniosła się powoli z łóżka i opierając się na ramieniu chłopaka wybrała mu z
szafy białą bluzkę na długi rękaw i lekką, szarą kamizelkę bez guzików.
- Esto es perfecto. (To jest idealne.)
- Dziękuję. – Uśmiechnął
się do Juanity delikatnie, na co ta odgarnęła mu wciąż wilgotne włosy z czoła i
pstryknęła go subtelnie w nos, by następnie obrócić się na pięcie i skierować
się ku wyjściu z pokoju.
- Diga lo que diga,
yo no estoy convencida (Mów co chcesz, ja
i tak nie jestem przekonana) – rzuciła na odchodne, nim nie zniknęła na
wąskim korytarzyku, a na schodach nie rozniósł się dźwięk uderzania obcasów i
drewniane stopnie. Po chwili do uszu arystokraty dotarły podwyższone głosy
gości sączących na sali wino i popijających wieczorną kawę, a gdy wychodził
spod prysznica otuliła go głęboka i sentymentalna melodia, w której rozpoznał
jeden z najsłynniejszych utworów skomponowanych przez Claude’a Debussy’ego.
†††
Miasto
od wieków tętniące życiem nagle zamarło; przeraźliwie głucha cisza wdzierała
się do opustoszałego umysłu Harry’ego, który z wetkniętymi do kieszeni rękami
brnął przez deszczowe dywany Londynu, jednocześnie starając się nie zaplątać w
mokrych zasłonach opuszczonych z nieba. Bez parasola i kaptura, bez choćby
jednej chusteczki, którą mógłby wytrzeć twarz szedł przed siebie, nie oglądając
się na przechodniów, którzy prawdę mówiąc w ogóle go nie interesowali. Oddalał
się od bezpiecznych ulic, którymi kroczył każdego dnia; białe cegły domów sukcesywnie
traciły blask wraz z mijaniem kolejnych skrzyżowań, a oświetlenie było tak żałosne,
że równie dobrze mogło go nie być. Chciałoby się powiedzieć, że wiekowe
latarnie zdobiące chodniki nie otrzymały odpowiedniej ilości nafty, stąd ich
nikłe źródło światła, jednak metalowe słupy, obok których przechodził Harry,
były po prostu najtańszymi wyrobami kupionymi w trakcie przeceny sezonowej za
śmiesznie niską kwotę, a dodatkowo rachunek obniżono o hojny rabat łaskawie
ofiarowany przez sprzedawcę. Większość szklanych kloszy, które miały okalać
równie niskogatunkowe żarówki, została skradziona lub wybita przez miejscową
chuliganerię, która najwidoczniej w ten niezwykle kreatywny i wyczerpujący
umysłowo sposób spędzała popołudnia i wieczory. O w miarę możliwości schludnym,
równym i poprawnie wykonanym chodniku również można było pomarzyć; dziura
nachodząca na dziurę, pet przyduszony drugim petem, a od ilości plwociny i
fekaliów oddawanych pod niemal każdym napotkanym słupem bądź drzewem nie tylko
śniadanie podchodziło do gardła, ale i obiad z zeszłego miesiąca, nie
wspominając o kolacji. Droga, jeśli tak wyrafinowanego terminu można użyć, była
nie tyle nierówna, co po prostu odarta z kostki brukowej, którą okoliczni
mieszkańcy zdążyli złupić zanim pierwszy granitowy bloczek dotknął ziemi. Jedyne
ślady, po których można było wnioskować, że w tym miejscu znajdował się lub
miał znajdować chodnik, to szczątki krawężników i studzienki kanalizacyjne,
których ludzie również nie oszczędzili, wyrywając z nich nierzadko jedną, dwie
lub wszystkie metalowe przegródki, choć w jakim dokładnie celu ich potrzebowali
tego prawdopodobnie nie wiedzą nawet oni. A Harry szedł tą rozgrabioną drogą,
wchodząc coraz głębiej w wilgotną i głuchą noc, której nawet pies z kulawą nogą
nie był w stanie zakłócić. Wysłużona kurtka, która lata świetności miała już
dawno za sobą, przemokła do suchej nitki, a krople gęstego deszczu nie
oszczędziły jej nawet przez chwilę. Gdyby nie fakt, że wiał przeraźliwie mroźny
wiatr pewnie już dawno cisnąłby ją do pierwszego napotkanego kosza, o ile w tej
malowniczej okolicy znajduje się takowy pojemnik, w co szczerze wątpił, patrząc
na piętrzące się przy skrawkach krawężników plastykowe worki, z których pudełka
po gotowych daniach do mikrofali wysypywały się na ogołoconą z asfaltu jezdnię.
Znoszone buty, które przebyły z nim setki kilometrów, wzięły udział w niejednej
misji, wdepnęły w substancje, o których wolałby nie wspominać, teraz nie
przypominały nawet obuwia; oblepione błotem, lekko chlupoczące pod wpływem wody,
której udało się przedostać do środka przez materiał dżinsów, które środków
czystości nie widziały od zarania dziejów. Sznurówki były tak stare i wytarte,
że nie nadawały się nawet do przerobienia na nici, nie wspominając, że były
związane w miejscach, w których się zerwały; brakowało jedynie oderwanej do
połowy podeszwy i dziury w jakimś miejscu. O wyglądzie Harry’ego można było
zatem wiele powiedzieć, ale z pewnością określenie „schludny” bądź „zadbany”
nie pasowało do przedstawionego obrazka. Ubranie jednak komponowało się
wyśmienicie z okolicą, po której się przemieszczał, jednakowoż ciężko odebrać to
jako komplement; inwestycja w siebie, w swoją aparycję, nie należała do mocnych
stron chłopaka, w co właściwie trudno nie wierzyć, mając do czynienia z
wytartymi spodniami, mocno styraną czasem kurtką oraz czymś, co ma przypominać
buty. Dodając do tego gęstą brodę, która maszynki do golenia nie widziała chyba
z rok, otrzymujemy postać mężczyzny, któremu z czystej litości rzucamy kilka
groszy do stojącego nieopodal papierowego kubeczka, mimo że owy pojemnik nawet
do niego nie należy. I jak przystało na człowieka, który z takim wyglądem ma
odwagę pokazać się ludziom, Harry miał głęboko w nosie, co sobie pomyśli
Malfoy, kiedy go zobaczy.
Między
wysokimi i obdrapanymi budynkami znajdował się wąski korytarz, na końcu którego
spodziewał się znaleźć ciemny zaułek pełen metalowych kontenerów będących
siedliskiem wyrośniętych szczurów, które rzucą się na zbłąkanego przechodnia,
gdy tylko poczują zapach świeżego, nieskażonego żadnym choróbskiem mięsa. Po
krótkiej, acz połączonej z wnikliwą analizą otoczenia podróży między ścianami,
dotarł na miejsce, które rzeczywiście było niewielkim placem w kształcie
kwadratu, jednak na przekór wyobraźni nie dostrzegł żadnych śmietników i ani
jeden zmutowany gryzoń nie rozszarpał mu nogi. Z jednej strony poczuł ulgę, że
w końcu znalazł się w miarę cywilizowanym miejscu, ale z drugiej trochę się
zawiódł, gdyż liczył na emocjonujące spotkanie z jakimś kotem lub psem z
wścieklizną. Zamiast tego otrzymał stojącego przy ścianie Malfoya, który
skutecznie chował się przed strugami deszczu pod dużym parasolem mogącym
zmieścić pod sobą co najmniej trzy osoby. Przywykł już do jego apatycznej i
pustej twarzy, z której nie potrafił niczego odczytać, chyba że jej właściciel
miał jakiś interes w okazaniu przynajmniej cienia uczucia, bez znaczenia czy
pozytywnego, czy negatywnego. Już dawno zauważył, że Malfoy nigdy nie robi
niczego poza tym, co konieczne; jest mu obojętne czy ktoś każe mu coś zrobić,
czy też nie, ponieważ kieruje się jasną i jak się okazuje wyjątkowo opłacalną
metodą, a mianowicie interesownością. Palcem nawet nie ruszy, jeśli to, czego
się od niego wymaga, nie przyniesie mu żadnych korzyści. Na nic zdadzą się
prośby, groźby czy łapówki; składana szanownemu paniczowi od siedmiu boleści
oferta musi być zyskowna w jego mniemaniu, a odkrycie, co tak naprawdę według
Malfoya jest lukratywnym przedsięwzięciem jest niczym walka z wiatrakami.
Zbliżył
się do arystokraty, wyciągając z wewnętrznej kieszeni wyświechtanej kurtki
paczkę równie zdewastowanych papierosów, których palenie w sumie było
nieopłacalne, gdyż pod wpływem deszczu całe zdążyły zamoknąć. Mimo wszystko bez
skutku próbował przypalić wilgotną końcówkę używki, która po jakimś czasie
zaczęła cichutko potrzaskiwać, lecz ostatecznie nie zajęła się ogniem. Gdy miał
kolejny raz potraktować papierosa zapalniczką, blada ręka o chudych i długich
palcach wyciągnęła mu go z ust niemal z nabożnością, by bezceremonialnie
upuścić go w kałużę tuż pod oblepionymi błotem butami Harry’ego.
-
Zapalisz po wyjściu. – Nawet nie silił się na jakiekolwiek zgryźliwości w
stosunku do mężczyzny. Po prostu nie miał na to cierpliwości, ani też chęci,
gdyż wdawanie się w dyskusję z Malfoyem jest zwyczajnie bezcelowe. Zdążył
poznać go na tyle dobrze, że wiedział, kiedy z blondynem można, a kiedy należy
się kłócić, z czego ani pierwsza, ani druga opcja nie jest zbyt mądrym
posunięciem. Zrezygnowany, przemoknięty i zmarznięty poczłapał za nim po
wąskich schodkach prowadzących do czarnych drzwi ukrytych na samym dole pod
niewielkim daszkiem. Pierwszy raz był w tym miejscu, nie wspominając, że tę
obskurną część Londynu, o której najwyraźniej Merlin, Bóg, Morgana i Diabeł
zdążyli zapomnieć, również widział pierwszy raz na oczy. Wytyczne otrzymane od
arystokraty były jednak na tyle jasne, że bez trudu dotarł w wyznaczone
miejsce, z czego nie wiedział, czy już żałuje, czy dopiero będzie, sądząc po
obdrapanych i zdewastowanych drzwiach prowadzących w miejsce, o którym znów nie
wiedział nic. Klamka była tak stara, że z trudem trzymała się na właściwym
miejscu, a wygryzione u dołu drewno jasno wskazywało, że niejeden gryzoń
próbował się przez nie przedostać; Malfoy bez wcześniejszego pukania,
zawiadomienia właściciela dzwonkiem – którego zresztą nie było – o ich
przybyciu, czy nawet minimalnego skrzywienia z obrzydzenia, wszedł do środka,
wpuszczając za sobą Harry’ego i złożył ogromny parasol, wieszając go na
stojącym nieopodal wieszaku. Skapująca woda momentalnie utworzyła na podłodze
niemałych rozmiarów kałużę, którą blondyn zgrabnie ominął, natomiast Potter
najnormalniej wlazł w nią z głośnym chlupnięciem, rozbryzgując ją na ścianach i
reszcie paneli. Oczywiście nie widział w tym nic złego; w lokalu było sucho, a
przede wszystkim ciepło, mimo że już w wejściu przypominał mu najgorszą melinę,
z jakimi obcował w Agrze, choć nawet i tam mieli lepsze warunki w porównaniu z
sutereną zaproponowaną przez Dracona. Właściwie to nie mógł powiedzieć o niej
zbyt wiele; w wąskim i ciemnym korytarzu paliły się dwie lampy dające tyle
światła, że z wielkim trudem widział plecy blondyna, a co dopiero resztę
pomieszczenia, dodatkowo czarne ściany i panele podłogowe nie ułatwiały mu
zadania; ciężki, duszący, drażniący gardło zapach poczuł zaledwie kilka kroków
dalej, a z każdym kolejnym woń nasilała się, sprawiając, że Harry’emu zaczynało
kręcić się w głowie i brakować świeżego powietrza. Pod tym względem wilgotny
zaułek wydawał mu się znacznie przyjemniejszy, niż mdła kadzielnica, w której
wyczuł dym papierosowy, lecz znacznie słabszy niż tradycyjnych używek, które
palił, zapach alkoholu i słodkich likierów, a do tego wyjątkowo intensywny
aromat piżma i męskiego potu, co już samo w sobie przywodziło mu na myśl
najgorsze skojarzenia. Muzyka sącząca się ze skrzętnie ukrytych głośników nic
mu nie mówiła; nie znał żadnego utworu, choć od kiedy weszli wciąż
rozbrzmiewała ta sama melodia, od której na zmianę chciało mu się spać lub
wyostrzała zmysły dwukrotnie, wprawiając go w stan najwyższej gotowości
bojowej. A to był zwykły bar o nazwie Humedad.
Za
przykładem Malfoya, który zachowywał się, jakby przyszedł w owo dziwne miejsce
sam, ściągnął przemoczoną kurtkę i wręczył ją stojącemu w wejściu drobnemu
mężczyźnie, który przyjął ją z nieco zbyt wesołym uśmiechem, wcześniej
lustrując obu panów bacznym spojrzeniem. Przy blondynie zatrzymał się wyjątkowo
długo, zaś przy Harrym jedynie zerknął i przyglądał mu się ni to ze znudzeniem,
ni to rozczarowaniem. Byłoby dziwne, gdyby ubodło to bruneta, toteż wszedł za
arystokratą do większego pomieszczenia, które w najmniejszym stopniu nie
przypominało mu ciemnego korytarza. Sporych rozmiarów sala w kształcie okręgu
robiła piorunujące wrażenie; idealnie skomponowana czerń, granat i srebro
prześlizgiwały się przez oczy mężczyzny, lecz głównie ściany, w których
znajdowały się ukryte akwaria wypełnione najróżniejszymi roślinami i rybami
przykuły jego wzrok; ciągnęły się na całej długości i szerokości sali, będąc
jedynym źródłem światła, jednak na tyle silnym, że rozpoznanie twarzy klientów
nie stanowiło żadnego wyzwania. Na samym środku lokalu znajdował się bar, a
raczej wyspa barowa zaopatrzona w każdy gatunek alkoholu – od najdroższych
butelek koneserskich po typowe szczochy, którymi zadowoli się najgorszy sort
pijaka; grzechem by było nie zamówić choćby jednej szklanki whisky, a dodatkowo
fakt, że klientów obsługiwała niewielka, acz o pokaźnych gabarytach barmanka,
pchał Harry’ego na pierwsze wolne krzesło, które wypatrzył przy ladzie.
Przedarł się między stolikami i fotelami z drogiej czarnej skóry, nie słysząc i
nie czując zatrzymującego go po cichu Dracona, który nie zdążył złapać go za
materiał koszulki; usiadł na siedzeniu i wyciągniętą ręką przywołał dziewczynę,
która podeszła do niego powolnym krokiem, zmysłowo zgarniając długie włosy i
związując je w wysokiego kucyka, z których wydostało się kilka ponętnie
wyglądających pasemek.
-
Co podać? – Miała tak melodyjny, a zarazem ostry głos, że poczuł się, jakby
znalazł się w niebie lub siedlisku grzechu, przed którym nie uda mu się uciec.
Utonął w niebieskich oczach anielicy, która wygładziła satynowe klapy
marynarki, odsłaniając przed nim niewielki fragment ciasno przylegającego
gorsetu, którego głęboki czarny kolor mocno odcinał się od jej skóry. Harry
przepadł, wpadł po uszy i tonął w pięknie zjawiskowej kobiety, która nie
wiedzieć czemu nagle przestała się nim interesować.
-
Woda z cytryną, a dla tego duże piwo. – Malfoy musiał przysiąść się do niego
stosunkowo niedawno, a sądząc po niezadowolonym głosie nie odpowiadał mu fakt,
że towarzysz znalazł już sobie obiekt westchnień i pożądania na dzisiejszą noc.
Zerknął na niego kątem oka i wtedy zobaczył coś, z czym nie spotkał się szmat
czasu, a mianowicie odsłonięte przedramiona blondyna; białe jak reszta skóry
mężczyzny z wytatuowanym Mrocznym Znakiem na lewej ręce, który, choć był
nieaktywny, pod wpływem ułożenia światła wydawał mu się niesamowicie czarny, a
kontury wyostrzone. Od szóstego roku w Hogwarcie nie widział Malfoya z
podwiniętymi rękawami koszuli, nawet w Ministerstwie nie podsunął ani razu
mankietów, a materiały noszonych przez niego ubrań były na tyle grube, że
dostrzeżenie przez nie znaku było niemożliwe. Blondyn ewidentnie się pilnował i
nie chciał, żeby ktokolwiek widział tę raczej mało urokliwą ozdóbkę, którą
został naznaczony wbrew woli, toteż fakt, że zdecydował się w miejscu
publicznym odsłonić przedramiona wydał się Harry’emu dziwnie podejrzany. Nim
zdążył jednak pomyśleć, żeby zapytać o to arystokratę, barmanka postawiła przed
nimi zamówione napoje, uśmiechając się do bruneta tak seksownie, że poczuł, jak istotna część
męskiego ciała zaczyna lekko podrygiwać w przemoczonych i brudnych spodniach.
-
Na koszt firmy. – Draco prychnął niezadowolony i zaczął grzebać słomką w
wysokiej szklance z wodą, lodem, cytryną i liśćmi mięty, natomiast Potter
wpatrywał się maślanym wzrokiem w uroczą kobietę, która w trakcie
przygotowywania zamówienia najwidoczniej musiała poprawić jeszcze odpowiednio
miseczki od gorsetu, by rozmarzony klient mógł bezwstydnie podziwiać atuty jej
erotycznie wyeksponowanego ciała. A Harry’emu w takich przypadkach nie trzeba
było dwa razy powtarzać.
-
Co robisz po pracy? – zagadnął ochoczo barmankę, która wyciągnęła zza pończochy
paczkę cieniutkich papierosów i wsadziła jednego między zmysłowo rozchylone
wargi pociągnięte głęboką czerwienią szminki.
-
Kompromitujesz się, Potter. – Nie zwrócił na Malfoya uwagi, czego nie można
było powiedzieć o kobiecie. Przybliżyła się do niego z papierosem, a mężczyzna
przypalił go leżącą na blacie zapalniczką, upijając następnie wody ze szklanki
i wyrzucając słomkę na blat. Piękność uśmiechała się do niego uwodzicielsko, a
jej starannie wypielęgnowana dłoń spoczęła tuż obok przedramienia Dracona.
-
Nie bądź taki sztywny. Daj mu się zabawić – zwróciła się do blondyna,
wydmuchując w przestrzeń kłęby dymu i nachylając się do jego ust, lecz ten
wsadził w nie odłożoną słomkę, na co zachowanie dziewczyny z seksownego
zmieniło się w uroczo rozdrażnione, przynajmniej według skołowanego erotyzmem
Pottera. – Ty to potrafisz zepsuć człowiekowi wieczór.
-
Wyjdź dla odmiany z jakąś koleżanką na kawę zamiast obsługiwać zepchniętą na
margines część społeczeństwa. – Dziewczyna ściągnęła z niezadowolenia usta,
strzepując popiół prosto do szklanki arystokraty. Nawet wtedy wyraz twarzy
Malfoya pozostał niewzruszony. Nie zareagował na zachowanie barmanki tak, jakby
się można było tego spodziewać po zwykłym człowieku. Odstawił ją po prostu
odrobinę dalej, zerkając znudzonym wzrokiem na Harry’ego, który zdążył już
opróżnić połowę kufla z piwem, wpatrując się nieustannie w wyeksponowany bujny
biust kobiety. Nawet jeśli był zniesmaczony wulgarnością i obcesowym postępowaniem
towarzysza nie zwrócił im uwagi; przeniósł wzrok na niezadowoloną z jego
obecności dziewczynę, uśmiechając się jak na siebie wyjątkowo kurtuazyjnie, co
zauważyła nadąsana pracownica. – Nie rób takiej miny, Parkinson, bo już zawsze
będziesz serwować drinki gejom, a dobrze wiemy, że tego byś nie chciała.
-
Skąd wiesz, co? – żachnęła się w odpowiedzi kobieta. – Może lubię swoje życie
takim, jakie jest? Zresztą tobie Malfoy to akurat nic do tego, co chcę, a czego
nie chcę, więc spływaj po dobroci.
-
Jesteśmy tu służbowo, nie prywatnie – wytłumaczył krótko, strzepując
niewidoczne paprochy z szarej kamizelki. Harry jak dotąd kompletnie nie zwracał
uwagi na poczynania blondyna; zafrasowany pięknem cudownej pracownicy był w
stanie jedynie patrzeć, a to, o czym owa dwójka rozmawiała przelatywało mu
przez głowę nie zatrzymując się w niej nawet na chwilę.
-
Zdziwiłabym się, gdyby Potter był gejem, bo co do ciebie, to mam wątpliwości. –
Wypuściła dym z ust, który owinął bruneta, przesiąkając przez wilgotną koszulkę
i mokre włosy. Dopiero teraz, choć jak dla Dracona stanowczo za późno,
mężczyzna zaczął wychodzić z erotycznego transu, w który wprowadziła go
roznegliżowana Pansy. Przyglądał jej się już nie z uwielbieniem, a
niezrozumieniem, na widok którego wygładzona podkładem twarz Parkinson parsknęła
śmiechem. Przypatrywanie się Harry’emu, którego otumaniony umysł zaczyna łączyć
fakty i prowizoryczną drogą dedukcji dochodzi do konkluzji było z punktu
widzenia dziewczyny wyjątkowo zabawne, natomiast Malfoy uważał to po prostu za
żenujące. Już sam fakt, że Potter nie pytał go, w jakim celu przyszli do
miejsca, które wygląda jak istne pobojowisko, był wystarczający by utwierdzić
go w przekonaniu, że mężczyzna jest jednak zwykłym kretynem, ponieważ do tej
pory próbował nie spisywać jego kariery ministerialnej na straty. Granger
potraktowałaby go jak na przesłuchaniu, chciałaby wiedzieć wszystko, a i tak
przeprowadziłaby własny wywiad środowiskowy i staranne śledztwo, które koniec
końców doprowadziłoby ją do niczego. To była zasadnicza różnica między dwójką aurorów,
choć według Draco żadne z nich nie zasługiwało na owy tytuł, jak zresztą
większość pracowników Departamentu Przestrzegania Prawa.
Udział
w wielu misjach powinien nauczyć go ostrożności, a przynajmniej wyostrzyć zmysł
obserwacji. Jak to się zatem stało, że w zjawiskowej barmance nie rozpoznał
irytującej i niegrzeszącej urodą mopsicy, z którą obcował siedem lat szkoły?
Parkinson nie przypominała Parkinson, którą znał; spłaszczona, wiecznie
naburmuszona lub sztucznie roześmiana w kierunku Malfoya twarz zmieniła się w
oblicze najpiękniejszego anioła, który zstąpił z nieba, by zostać jego
prywatnym stróżem. Powinien dostrzec choć minimalne podobieństwo, a jednak nie
dopatrzył się w ponętnej dziewczynie dawnego straszydła, które wielokrotnie
miał ochotę wrzucić do jeziora lub przywiązać do drzewa w Zakazanym Lesie.
Dodatkowo ubódł go fakt, że Draco od razu wiedział z kim mają do czynienia, a
to kolejny raz nadszarpnęło jego gryfońską dumę; ślizgon na każdym kroku
uświadamiał go, że we wszystkim jest od niego lepszy i nie omieszkał się tym
zwycięstwem pochwalić; niemiłosiernie irytowało go to, że z jego zdaniem liczą
się wszyscy, włącznie z Hermioną, która wcześniej za nic w świecie nie
przyznałaby Malfoyowi racji nawet w najgorszych koszmarach czy pod groźbą
śmierci. Co do samej panny Granger to miał bardzo dużo do powiedzenia, jeśli
chodzi o jej stosunki z blondynem, ale póki co wolał zachować te spostrzeżenia
dla siebie.
-
Zdziwiony, Potter? – Przeniósł wzrok na wykrzywioną z dumy twarz Pansy, która obracała
wypalony do połowy papieros między szczupłymi palcami. Bezkarnie strzepywała
zgromadzony na nim popiół do szklanki z wodą, którą wcześniej podała
arystokracie. Zresztą mężczyzna nie wyglądał, jakby miał z niej jeszcze
korzystać.
-
No – odparł elokwentnie Harry, na co dziewczyna zaśmiała się pod nosem i
zbliżyła odrobinę do blondyna, który przyglądał jej się z ukosa z niesmakiem i
lekko uniesioną brwią. Widocznie wciąż nie przepadał za koleżanką ze szkoły i
jawnie dawał jej to do zrozumienia, jednak Parkinson nic sobie nie robiła z
jego pochmurnej postawy.
-
Ty tak na poważnie go ze sobą wziąłeś? – Zabrał jej papierosa i zgasił go w
szklance z wodą, majestatycznie wciskając w plasterek z cytryną. Malfoy nie
tolerował palenia papierosów, ani nawet ich zapachu w swojej obecności, do
czego Harry zdążył już przywyknąć, ale nie spodziewał się, że może być tak
bezpośredni w stosunku do Pansy. – Ten jełop nawet nie wie, w jakim miejscu się
znajduje. Nie wyrwiesz dziś nikogo.
-
Nie jestem tym zainteresowany – odrzekł apatycznym głosem Draco, przenosząc
wzrok na salę, na której na próżno było
szukać choćby jednej kobiety, z czego doskonale zdawał sobie sprawę; nie bez
przyczyny wybrał bar prowadzony przez Parkinson, mimo że obiecał sobie i
Juanie, że więcej się w nim nie pojawi, jednak Hiszpanka sama pozwoliła mu się
tu udać, a zatem musiał dowiedzieć się dziś tyle, ile będzie mógł; położony w
zatęchłej i obskurnej części Londynu, z dala od nieproszonych gości i
ciekawskich gapiów, znaleźć go mogli jedynie ci, którzy praktykowali wyznawane
przez lokal zasady, a główną z nich był zakaz przyprowadzania czy też obecności
osób, które ograniczyły swe horyzonty seksualne do partnera drugiej płci. Bar
jest taki, jak jego nazwa – wilgotny; wszędzie można wyczuć zapach wody lub woń
spoconych ciał, w każdym miejscu można natknąć się na krople śliny czy innych
wydzielin, o których publicznie nie wypada wspominać; mokry od alkoholu,
pocałunków i miłosnych uniesień gorączkowo praktykowanych przez przybywających
klientów. A wszystko odbywa się w zupełnie normalnej atmosferze, wolnej od
krępacji czy nieprzychylnych spojrzeń, z którymi goście lokalu zmuszeni są
obcować w szarej rzeczywistości. Mówiąc prościej, Humedad to miejsce, gdzie
spotykają się pary homoseksualne i mogą robić to, na co w zwykłych warunkach
nie mają szans; po to został stworzony, taki cel miał od początku, a wszystko
to zostało starannie zaplanowane przez kobietę, która jeszcze kilka lat temu
mogła żyć w zupełnie innym świecie.
Na
sali było wyjątkowo tłoczno, a znalezienie wolnego stolika o tej porze
graniczyło z cudem. Czujny wzrok Dracona prześlizgiwał się po roześmianych lub
upojonych alkoholem twarzach mężczyzn, szukając wśród nich tej, którą widział
na fotografii w gabinecie Zabiniego. Androgeniczny chłopiec o delikatnej,
niemal kobiecej sylwetce i radosnym spojrzeniu, jasnych włosach, które kolorem
przywodziły na myśl charakterystyczną platynę Malfoyów; wnioskując z honorowego
miejsca na biurku był on niezwykle bliski czarnoskóremu, a i ich ułożenie na
zdjęciu było dość wymowne i można było wiele z niego odczytać; nie była to
pamiątka koleżeńska czy przyjacielska, raczej uwiecznienie jednej z niewielu
szczęśliwych chwil kochanków, co samo w sobie mocno zastanawiało Dracona.
Diabeł nie był zbyt towarzyską osobą, a próba rozmowy z nim kończyła się najczęściej na monologu lub
ordynarnym zbyciem interesanta, dając mu jasno do zrozumienia, że niepotrzebnie
się do niego przypałętał; otaczał się ludźmi, z którymi mógł zrobić interesy
lub ich towarzystwo było zwyczajnie opłacalne, jak w przypadku Malfoya czy
Parkinson, z którymi zerwał wszelkie kontakty, gdy arystokrata został zesłany
do Azkabanu, a Pansy przepadła jak kamień w wodę, ostatecznie zajmując się
zapewnianiem rozrywki marginalnej części londyńskiego społeczeństwa. A jednak
patrząc na fotografię nie mógł oprzeć się wrażeniu, że uwieczniona na nim osoba
nie była zwykłą marionetką w rękach czarnoskórego; wesołe uśmiechy widoczne na
twarzach obu mężczyzn i poufałe ułożenie ciał dobitnie wskazywały, że ten
drobny chłopaczek był dla Zabiniego kimś więcej. I to zainteresowało Dracona na
tyle mocno, że postanowił tę osobę odnaleźć, a największe prawdopodobieństwo
natknięcia się na nią istniało właśnie w tajemnym barze Parkinson.
-
Niezobowiązujący seks to druga część sali – odezwała się Pansy, przypalając
kolejnego papierosa i odwracając uwagę blondyna od krótko ostrzyżonego
mężczyzny, który właśnie wstał od stolika. – Chyba, że chcecie z Potterem
pokój. Mnie to wisi jak kilo kitu u sufitu. Nie naróbcie tylko syfu.
-
Parkinson! – zaprotestował żywo Harry, na co czerwone usta kobiety wykrzywiły
się w złośliwym uśmieszku. Wbrew oczekiwaniom bruneta Malfoy nawet okiem nie
mrugnął i słowem się nie odezwał, gdy jego szkolna znajoma insynuowała im bycie
w związku. – Hamuj się trochę, co?
-
Właśnie – dołączył się niemrawo Draco – Potter nawet nie jest w moim typie.
-
Właśnie! – odparł uradowany Harry, szybko uświadamiając sobie, jaki wydźwięk
przybrała ich rozmowa. – Że co proszę?! Malfoy, ty chyba nie jesteś…
-
Przygotuję wam jednak pokój. – Nieco rozchmurzona Pansy przeszła przez bar i
zniknęła mężczyznom z oczu. Potter siedział na krześle z nietęgą miną,
wpatrując się uporczywie w Malfoya, zaś ten nie zwracał na niego większej
uwagi; skupiony był na nieco ciemniejszym rogu sali, gdzie siedziała dwójka
nieznajomych, ale jeden z nich, co Draco mógł przysiąc, miał charakterystyczne
jasne włosy, które widział u chłopaka na fotografii Blaise’a. Jednakże z
zajmowanego miejsca nie był w stanie dokładnie ocenić, czy to ta sama osoba,
której szuka. Dodatkowo fakt, że mężczyzna jest ze znajomym nieco utrudniał
sytuację, ale według Malfoya nie ma sprawy, której nie da się rozwiązać.
Zerknął kątem oka na Harry’ego, który nieprzerwanie patrzył się na niego
otępiałym wzrokiem; choć nie takiego wyglądu od niego oczekiwał, a którego w
sumie mógł się spodziewać, to teraz musiał przyznać, że niechlujna prezentacja
okularnika była mu bardzo na rękę.
-
Aktywny czy pasywny? – spytał bruneta, lecz tak jak przewidywał uzyskał mało
satysfakcjonującą odpowiedź będącą szczytem elokwencji byłego gryfona.
-
Ale, że co?
-
Potter – wysyczał przez zaciśnięte wargi – czy tobie wszystko trzeba tłumaczyć
jak dziecku? Użyj tej swojej jedynej szarej komórki zgodnie z przeznaczeniem.
-
Co to znaczy? – zapytał znów niezbyt inteligentnie Harry.
-
Pomyśl. – Malfoy odszedł od baru, zostawiając nieco skołowanego towarzysza,
który przyglądał mu się mimowolnie, a raczej jego zgrabnym ruchom, gdy
przeciskał się między chłopakami, zapewne w celu znalezienia łazienki, choć w
sumie to mógł szukać czegokolwiek. Odruchowo spojrzał na własny strój, który
mówiąc szczerze zbyt wyjściowy to nie był. Wymięta koszulka, która służyła mu
wiernie przez cały Hogwart obecnie już dawno powinna spoczywać na dnie kosza,
wytarte i mocno znoszone spodnie trzymały się na równie zdewastowanym pasku, na
którym w czasach szkolnych dorobiono dwie dziurki, o reszcie zaś wolał nawet
nie wspominać, gdyż czystość bielizny pozostawiała wiele do życzenia. W
porównaniu z Malfoyem wypadał blado, mógł się schować i zakryć nogami, gdy przy
nim stał; zwykła luźna koszulka na długi rękaw, które blondyn podsunął do łokci
leżała na nim zaskakująco dobrze, mimo że jej właściciel na co dzień gustował
raczej w sztywnych tkaninach przyozdobionych kołnierzykami i mankietami, czyli
w eleganckich koszulach; czarne spodnie nie wyróżniały się niczym szczególnym,
choć wprawny obserwator mógł dostrzec niewielką metkę z marką drogiego
projektanta dyskretnie wszytą w równie kosztowny materiał odzieży, całości zaś
dopełniała szara kamizelka, której arystokrata w szafie miał najwidoczniej na
pęczki, gdyż tę Harry widział pierwszy raz, jak zresztą każdą, w której
pokazywał mu się ślizgon. Co prawda bransoletkę z małych, czarnych koralików na
jego gust mógł sobie darować, ale zegarek na lewym nadgarstku był już zupełnie
inną kwestią; Malfoy lubił otaczać się drogimi rzeczami, a przede wszystkim
lubił te kosztowne przedmioty pokazywać i dumnie w nich paradować, toteż nie
zdziwiło go zbytnio, gdy na tarczy dostrzegł charakterystyczne logo z koroną
będącą znakiem rozpoznawczym firmy Rolex, gdzie za zbytkowny dodatek należy zapłacić
tyle, ile za sporych rozmiarów mieszkanie wybudowane od zera. Drogo? Widocznie
dla arystokraty nie, gdyż model, w którym przyszedł dziś nigdy wcześniej nie
zdobił chudego nadgarstka mężczyzny. A Harry’ego nosiło wręcz z zazdrości na
widok luksusów, w których żyje blondyn.
Uderzenie
szkła postawionego na blacie odwróciło jego wzrok od grupy chłopaków, między
którymi zniknął Draco, przerzucając go na nieco zaciekawioną twarz Pansy, która
zaserwowała mu kolejny kufel z piwem. Podziękował jej skinieniem głowy i
wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, które wciąż nie nadawały się do użytku
poprzez wilgoć. Potrząsł pudełeczkiem, z którego wyleciała wymięta używka i
wsadził ją między wargi, usilnie próbując zapalić ją leżącą na blacie
zapalniczką. Jego bezradnym poczynaniom przyglądała się Parkinson, która
zdążyła pozbyć się czarnej marynarki i obecnie prezentowała mu się w
dopasowanym gorsecie.
-
A gdzie Draco? – Harry albo jej nie słuchał, albo był tak pochłonięty
przypalaniem papierosa, że kompletnie nie zwrócił uwagi, że kobieta zadała mu
pytanie. Dopiero gdy wyciągnęła mu z ust mokrą używkę i wręczyła mu własną,
mężczyzna spojrzał na nią zdumiony. Pansy obdarzyła go lubieżnym uśmiechem,
polerując w międzyczasie wysoką szklankę, a robiła to w tak zmysłowy sposób, że
ledwie mógł oderwać od niej wzrok. Na przemian muskała szkło białą ściereczką
lub mocno wycierała, chuchając na nią co rusz i przyciskając do wyeksponowanych
piersi. Kiedy skończyła, ze zwisającego z ust Pottera papierosa zleciała spora
dawka popiołu, a na czerwonych wargach kobiety pojawił się filuterny uśmieszek.
-
Nie gap się tak na mnie, bo wylecisz z hukiem – zwróciła mu uwagę, lecz Harry
dalej uparcie przyglądał się jej zgrabnemu ciału poruszającemu się za barem
niczym baletnica na scenie przed milionową publicznością.
-
Jesteś tu jedyną kobietą, to jak mam się nie patrzyć? – Widocznie komplement,
przynajmniej według Harry’ego, nie spodobał się Pansy, gdyż uderzyła go
dyskretnie zwiniętą ściereczką, lecz na tyle mocno, że zapiekło go ramię.
-
Ponieważ ci chłopcy – wymruczała przez ściśnięte wargi – nie lubią takich
chłopców jak ty.
-
Takich? – Zerknął na salę, gdzie rzeczywiście wyłapał kilka zgorszonych
spojrzeń, przypatrujących mu się z jawnym obrzydzeniem. Nie wiedzieć czemu
nagle przypomniał mu się wzrok Percy’ego, który w ten sam sposób spoglądał na
Hermionę w trakcie ich spotkania na korytarzu w Ministerstwie. – Co ja niby
takiego robię? To chyba normalne, że jak kobieta jest piękna, to na nią patrzę,
co nie?
-
Potter – wysyczała identycznie jak Malfoy, zanim zniknął gdzieś w lokalu –
wytłumaczę ci to jak chłop krowie na rowie. To geje, a ten bar jest wyłącznie
dla gejów. Ty gejem nie jesteś, więc nie wychylaj się za bardzo, bo choć
wyglądają na cioty, to niejeden przyłoży ci mocniej niż górski troll. Złapałeś?
-
Powiedzmy. – Ale nie zrozumiał, a raczej nie pojmował tego, czemu Draco
przyprowadził go do baru dla homoseksualistów. Rozglądając się ponownie po sali
odnosił nieodparte wrażenie, że Malfoy, przynajmniej zewnętrznie, bardzo pasuje
do zebranego na niej towarzystwa. Nigdzie nie dostrzegł ani jednego mężczyzny,
który choć w minimalnym stopniu był ubrany niechlujnie, a to dawało mu wiele do
myślenia. Niestety jedynym źródłem informacji była Parkinson, która
prawdopodobnie niechętnie udzieli mu jakichkolwiek odpowiedzi, ale postanowił
spróbować. – Ale Malfoy chyba nie jest gejem? Spał przecież z tobą.
-
Aleś ty subtelny, Potter – żachnęła się Pansy, sięgając po kolejną szklankę. –
To, że ktoś uprawia seks z kobietą wcale nie znaczy, że nie pociągają go
mężczyźni. Gdzieś ty się chował tyle czasu? Znowu ktoś zamknął cię w komórce
pod schodami?
-
Nie przeginaj – ostrzegł brunetkę, lecz ta parsknęła jedynie śmiechem,
polerując z nadzwyczajną dokładnością trzymaną szklankę. Harry nie zadał więcej
pytań, ale dziewczyna wyczuła, że chciałby się jeszcze czegoś od niej
dowiedzieć. Najłatwiej było mu powiedzieć, że Draco nie gustuje w mężczyznach,
ale wtedy nie byłoby zabawy, o którą jej chodziło zakładając Humedad; z
rozkoszą obserwowała zagubionych chłopców, którzy pierwszy raz odwiedzali jej
bar; byli zdezorientowani i mocno skrępowani, ale wystarczyło kilka
odpowiednich osób, ciemny kącik i właściwie szepnięte do uszka słowo, by
nowicjusz zamieniał się w napalonego kota. A że Potter to istna siermięga losu
wyjątkowo łatwo będzie go urobić, a raczej wrobić w kłamstewko, jakoby Malfoy
był gejem. Istna rozkosz dla zmysłów i gwarantowana rozrywka na dzisiejszy
wieczór.
-
Nie wiem, jak to jest z Draco, ale nie brakuje mu adoratorów. – Zaintrygowany
Harry odstawił trzymany kufel piwa i pochylił się dyskretnie ku Pansy, która
odsunęła go od siebie mokrym palcem, kręcąc przy tym z niezadowolenia ustami. –
Nikogo nie szuka, ale ma powodzenie. Zresztą nie dziwię się z jego wyglądem.
Natomiast ty…
-
Co ja? – przerwał jej nieco podenerwowany, przybliżając się ku niej ponownie.
Kobieta odstawiła suchą szklankę na specjalnie przygotowany stojak i oparła się
o kontuar przy butelkach, by znaleźć się jak najdalej od Pottera, który zamiast
ją bawić, potrafił jedynie przysporzyć kłopotów, ponieważ zbyt wielu klientów
przypatrywało im się z niesmakiem, ale i zaciekawieniem, a szczególnie
nowoprzybyli goście.
-
Patrząc na ciebie widzi się dwie rzeczy. – Skinęła głową chłopakowi, który
chciał coś zamówić, oznajmiając, że zaraz do niego podejdzie. – Brak pieniędzy
i mydła, a to stawia się na pozycji aktywnej. Draco natomiast to typowy kot.
-
Kot? – Niestety na to pytanie Pansy nie odpowiedziała, a podeszła do klientów
po drugiej strony baru, by przyjąć od nich zamówienie. Gdyby Harry siedział obok
nich mógłby zauważyć szyderczy uśmiech na anielskiej twarzy dziewczyny, która
dopiero teraz zaczęła się dobrze bawić.
†††
Samotny
wieczór w zimnym gabinecie Ministerstwa bynajmniej nie był spełnieniem marzeń
Hermiony, której przypadło uzupełnienie raportu dla Percy’ego w sprawie
morderstwa Blaise’a Zabiniego. Na Harry’ego oczywiście nie miała co liczyć,
ponieważ – jak sam zresztą podkreślał – jest od czarnej roboty fizycznej, nie
zaś umysłowej, która spadała na barki umęczonej dziewczyny. Sądziła, a nawet
była przekonana, że po zdaniu egzaminu kwalifikacyjnego przyjaciel wróci na
stanowisko szefa Biura Aurorów; Weasley miał najwidoczniej zupełnie inne plany
i pozostawił ją na pozycji, którą odziedziczyła po Potterze, jego zaś
sklasyfikował jako zwykłego pracownika podległego przełożonemu. Chłopakowi przypuszczalnie
taki układ pasował, ponieważ nie protestował i ani razu nie sprzeciwił się jej
poleceniom, jednak swoje prawa i obowiązki znał na tyle dobrze, że wiedział,
ile może od niego wymagać; niestety składanie raportu nie wliczało się w zakres
jego pracy, czego panna Granger szczerze nienawidziła i nie raz przeklinała
Percy’ego za decyzję pozostawienia jej na stanowisku szefa Biura. Proszenie o
pomoc Malfoya również mijało się z celem, chociaż on prawdopodobnie zostałby z
nią, ale tylko dlatego, że mógłby się z niej trochę ponabijać; jakkolwiek by
nie spojrzeć, znalazła się między młotem a kowadłem, w trakcie gdy dwaj panowie
poszli Merlin wie gdzie i nawet nie zapytali jej, czy nie chciałaby pójść z
nimi; zostawili ją ze stertą papierów, które ona będzie wypisywać do północy,
jeśli nie dłużej, a szanowny pan zastępca – jak na prawdziwą szuję przystało –
i tak jej powie, że są w nich błędy i będzie kazał uzupełniać je od nowa.
Ostatecznie raport liczący skromne dwadzieścia stroni tak pójdzie do kosza, choć przy
odrobinie szczęścia skończy w płomieniach prywatnego kominka Weasleya. Poza tym
miała nieodparte wrażenie, że Percy odnosi się w stosunku do niej ze szczególną
niechęcią; zawsze wymaga od niej niemożliwego, jak choćby zdania protokołu z
miejsca sprawy w ciągu dwudziestu czterech godzin od podjęcia interwencji;
wiecznie patrzy się na nią z wyższością i jakby antypatią, którą przebija nawet
Malfoya, choć porównując ich obu mogła śmiało stwierdzić, że spojrzenie
blondyna wielbi ją w odróżnieniu do pogardliwego wzroku Weasleya; gdy ostatnio
jechała z rudzielcem w windzie zauważyła nawet, że odsunął się od niej
najdalej, jak tylko było to możliwe, a gdy wysiedli na jednym piętrze od razu
wytarł ręce chusteczką, krzywiąc się przy tym z niesmakiem. Na jego zachowanie
wzruszyła jedynie ramionami i zniknęła za drzwiami gabinetu, do którego
szanowny pan Minister nigdy się osobiście nie pofatygował, z czego w gruncie
rzeczy się cieszyła, gdyż nie zniosłaby jego sztucznej, szczurzej facjaty, z
którą dumnie paradował po Ministerstwie Magii. Prawdę mówiąc rzygać jej się
chciało, gdy widziała jego napompowaną od nadmiaru egoizmu twarz; od kiedy stan
Kinga stał się na tyle krytyczny, że nie można się z nim w ogóle porozumieć,
Percy puszy się jak paw, chwaląc się na prawo i lewo tytułem Ministra, do
którego doszedł najłatwiejszą drogą, czyli niedyspozycyjnością Shacklebolta;
zwrócenie mu uwagi, że to jedynie tymczasowy stan znaczy mniej więcej tyle, co
świadome zwolnienie z pracy, więc wszyscy siedzą jak myszy pod miotłą, żeby
tylko nie narazić się rudej primadonnie rozstawiającej podwładnych po kątach,
jak mu się żywnie podoba. Jedynie Malfoy – jak na jeszcze większego egoistę
przystało – bezkarnie panoszy się przy nim na korytarzach, za co Weasley nie ma
prawa nic mu zrobić, ponieważ arystokrata nie jest – przynajmniej w świetle
prawa czarodziejskiego – pracownikiem Ministerstwa, za co Percy’ego szlag jasny
trafia, gdyż normalnie za takie zachowanie, jakie prezentuje blondyn, z
szerokim uśmiechem na ustach wręczyłby mu zwolnienie dyscyplinarne, a tak musi
znosić upokarzające odzywki, których Malfoy sobie nie daruje, a już tym
bardziej publicznie, gdy może choć minimalnie nadszarpnąć jego reputację. Mimo
wszystko wolała już obcować z nim, niż z nadętym, samozwańczym Ministrem od
siedmiu boleści, który bez pomocy współpracowników nie potrafi nawet sam
podetrzeć sobie tyłka.
Przerzuciła
starannie zapisane kartki i westchnęła głośno, gdy ujrzała znienawidzony punkt,
który najchętniej ominęłaby i nie wpisywała do rubryki nic, ale niestety nie ma
tak dobrze; arkusz raportu, a dokładniej konkretny formularz będący
sprawozdaniem z miejsca zgonu, składał się z osiemnastu stron – pierwsze trzy
dotyczyły danych denata, gdzie można się było natknąć na typowe błahostki,
typu: sposoby komunikacji czy częstotliwość odwiedzin w świecie mugoli; im
dalej w las, tym gorsze i bardziej irracjonalne pytania można było spotkać;
Percy lubił takie bzdety i chyba czytał je sobie do poduszki, bo kogo
normalnego interesuje, czy ktoś używa sowy jarzębatej czy płomykówki do
dostarczania listów? To może i jeszcze było w miarę znośne, ale kolejne punkty
osłabiały wręcz protokolanta, a po kilku godzinach bezmyślnego pisania czuł, że
z mózgu zrobiła mu się prawdziwa breja niezdatna do dalszego użytku. Opis
miejsca śmierci z najdrobniejszymi szczegółami, obszerny opis zwłok i wszelkie
możliwe czynniki, które mogły mieć wpływ na zgon, do tego opis okolicy, w której
znaleziono ciało, czyli cała infrastruktura miejska. Na to Percy przeznaczył
całe dwanaście stron, po cztery na skrupulatnie wyliczone podpunkty i biada
temu, kto nie zapełnił ich razem z przypisami na marginesach; ostatnie trzy
strony były typowymi pierdołami – kto brał udział w interwencji, jakich środków
użyto na miejscu, co zabrano, co zostawiono, co przestawiono, a na koniec,
gdzie skierowano dalsze postępowanie włącznie ze szczegółowym adresem i danymi
osoby, która ma się zająć raportem. Jeśli formularz uzyskał aprobatę szanownego
pana Ministra, a rzadko kiedy za pierwszym razem przechodził on bez szwanku i
został łaskawie naznaczony pieczątką głowy świata czarodziejów wraz ze
starannie złożonym podpisem, wtedy dopiero podejmowano dalsze kroki. Cała
procedura sporządzania raportu nie mogła trwać dłużej niż dwadzieścia cztery
godziny, zaś Percy bez wątpienia był mistrzem uprzykrzania życia szaremu
obywatelowi piastującemu stanowisko w Ministerstwie.
Krople
mocnego deszczu nieprzerwanie dudniły w okno gabinetu Hermiony, tym samym
wytrącając ją co rusz ze skupienia nad protokołem. Blat drewnianego, trochę
obskubanego biurka pokryty był fotografiami z biura Zabiniego, gdzie przyszło
mu zakończyć życie; swoją drogą miejsce śmierci czarnoskórego było zastanawiające,
żeby nie powiedzieć dziwne; kto dokonuje morderstwa w pokoju wystawionym na
widok publiczny? To, co głównie frapowało kobietę, to fakt, że żaden pracownik
nie zauważył niczego istotnego, ani nawet nie usłyszał dźwięków świadczących o
szamotaninie czy krzyków ofiary; wszyscy jak jeden mąż zeznawali, że w
gabinecie ich przełożonego panowała grobowa cisza, a jeszcze bardziej
interesujące było to, że zwłoki zauważono dopiero następnego dnia. Sytuacja
byłaby bardzo logiczna i nie byłoby sensu czepiać się szczegółów, gdyby nie
trop, jakim był czas; sekretarka czarnoskórego zeznała, że biuro szefa
sprzątane jest zawsze o godzinie 20.30 i rano, przed przybyciem dyrektora; ciało znaleziono w okolicach godziny 7.30, ale czemu nie natknięto się na nie dzień wcześniej, skoro Zabini
został zamordowany w okolicach 19.00, jak oszacował na szybko Ron? Sprzątaczka przesłuchiwana przez
jednego z aurorów uparcie twierdziła, że przyszła do przełożonego tak jak zawsze, ale
pokój był pusty i nie zauważyła niczego niepokojącego. Hermiona szczerze
wątpiła, by starsza kobieta kłamała, ponieważ nie miała w tym żadnego interesu;
Blaise płacił dobrze, a uprzątnięcie jego gabinetu ograniczało się do
przetarcia blatu biurka i wyniesienia filiżanki po kawie; poza tym jak prawie
siedemdziesięcioletnia babcia miałaby poradzić sobie z silnym mężczyzną w
kwiecie wieku i rozczłonkować go na części pierwsze? Był jeszcze jeden fakt,
który nie dawał kasztanowłosej kobiecie spokoju, a mianowicie czas logowania i
wylogowania karty Zabiniego w systemie firmy; osobiście nie zwróciłaby uwagi,
że w dniu śmierci mężczyzna pojawił się w pracy całe siedem minut później niż
zwykle, a budynek opuścił o dwie wcześniej, ale Malfoy niestety tak i
skrupulatnie zapisał to na liście rzeczy, którym powinna się przyjrzeć przy
rozwiązywaniu sprawy. Próbowała, szukała i pytała, ale nie doszła do żadnych
satysfakcjonujących wniosków, którymi mogłaby podzielić się z blondynem.
Niewielka
kartka wyrwana z notesu – jej notesu warto podkreślić – zapisana pochyłym,
schludnym i eleganckim pismem arystokraty cały czas kuła ją w oczy, gdy chciała
napisać kolejne zdanie w reporcie. Niekończąca się litania rzeczy, które miały
jej pomóc w rozwikłaniu śledztwa była niczym gwóźdź do trumny, ponieważ nie
znalazła na niej niczego, co mogłoby choć odrobinę nakierować ją ku prawdzie.
Bo co miała niby wywnioskować z punktu „drzwi” lub „dywan”? Malfoy albo robił z
niej głupka, albo kompletował meble do mieszkania, w co bardziej była skłonna
uwierzyć, aniżeli chęci bezinteresownej pomocy. Uporczywie przyglądała się
zdjęciom wyposażenia gabinetu Zabiniego, lecz każda próba doszukania się na
nich jakiejkolwiek poszlaki paliła na panewce; prócz wyciągniętych z biurka
szuflad, którymi artystycznie – obrzydliwie, ale jednak ekspresyjnie –
zastąpiono żebra Blaise’a, nie dostrzegła niczego niepokojącego. No dobrze,
zdążyła stwierdzić, że morderca jest psychopatą bez cienia współczucia, ale to
mógł powiedzieć każdy, kto znalazł się na miejscu zbrodni. Ciało umieszczono na
środku pokoju; lewą rękę wyciągniętą ku drzwiom podparto na dziwnym stelażu,
jakby czarnoskóry wskazywał na nie lub próbował zatrzymać osobę –
prawdopodobnie zabójcę – przed wyjściem; głowa opuszczona w dół, a między
wysuniętymi szufladami przepleciono jelita; w tym wszystkim Hermionę
interesowało jedno, a mianowicie, jak temu szaleńcowi udało się tak
skonstruować przerażającą ludzką budowlę, że nie zawaliła się przez tyle
godzin? Żebra mężczyzny zostały rozsunięte, to sprzeczne z prawami fizyki, żeby
tak okaleczone ciało zachowało niezmienną formę przez przeszło dobę, nawet
jeśli podtrzymywały je w niewyjaśniony sposób meble. Idąc tropem wypisanych
przez Malfoya śladów skupiła wzrok na drzwiach, które sfotografowano z każdej
możliwej strony, włącznie z klamką, na której wygrawerowano inicjały firmy
denata; dla niej był to zwykły kawałek drewna i nie widziała sensu zagłębiać
się w szczegóły. A jednak coś nie dawało jej spokoju, gdy odkładała notatkę
blondyna. Przecież musiał dostrzec coś, co i jej rzuciłoby się w oczy; czemu
zatem nie widziała niczego?
-
Niech cię piekło pochłonie, Malfoy. – Zgniotła zdjęcie i cisnęła je przed
siebie, opadając z głośnym westchnieniem na krzesło. Nieopatrznie trąciła przy
tym nogę biurka, przy którym siedziała, a stojący na samym brzegu kubek z
herbatą malinową spadł na podłogę, wylewając całą zawartość. Roześmiała się
żałośnie, przecierając zmęczone oczy i gratulując sobie w duchu zgrabności;
nawet gdy Malfoya przy niej nie ma wszystkie siły nieczyste wymierzone są w
nią. Podniosła się ociężale i zabrała ocalałą szklankę z paneli, stawiając ją z
powrotem na blacie. Miała ochotę rozpłakać się, gdy widziała rosnącą w oczach
bladoczerwoną kałużę po herbacie widniejącą na kremowym dywanie, który
specjalnie zakupiła sobie do gabinetu. Sięgnęła po różdżkę, by pozbyć się jak
najszybciej plamy, lecz tuż przed wymówieniem zaklęcia zatrzymała się; nie
wiedziała, ile wpatrywała się w podłogę, ale po chwili zerwała się ku
zgniecionej fotografii i rozłożyła ją, wbijając wzrok w ciało Zabiniego;
podbiegła do biurka i chwyciła kolejne zdjęcia, skacząc po nich jak w amoku, a
przy tym zerkając co rusz na plamę po herbacie. Dopiero teraz zaczęła rozumieć,
co Draco chciał jej przekazać przez podpunkt na liście; zwłoki były mocno
okaleczone, ale ani na nich, ani na białym dywanie nie było śladów krwi.
†††
Kot
– cokolwiek Pansy miała na myśli przez to słowo, nijak potrafił je rozszyfrować
w odniesieniu do Malfoya; koty są miłe, puchate i mruczą, gdy się je trochę
popieści; owszem, czasem są zdradliwe i potrafią nieźle drapnąć, ale to dalej
małe, urocze zwierzątka, dzięki którym świat staje się piękniejszy. Natomiast
Malfoy… On nie jest miły, ani trochę puchaty, a z kota to ma jedynie tyle, że
prycha jak on, gdy jest z czegoś niezadowolony. Co zatem Parkinson chciała mu
przekazać?
Wpatrywał
się w połowie wypite piwo, zerkając co rusz na zegarek; było grubo po północy,
więc nic dziwnego, że powoli dopadało go zmęczenie; jeszcze ta sprawa
morderstwa Zabiniego. Nie to, że mu nie współczuł, ale jakoś nie przejął się za
bardzo widokiem jego gołego i poćwiartowanego ciała, w które jakiś psychol
włożył kilka szuflad. W sumie to nawet uważał, że należała mu się kara za
przewinienia z przeszłości, od których zdążył uciec, czego nie można z kolei
powiedzieć o Draconie; będąc już przy arystokracie, to dopiero teraz – w
zatłoczonym i podejrzanym barze pochylony nad kuflem całkiem dobrego piwa –
zaczął się zastanawiać nad jego odbiorem śmierci przyjaciela. Nie był w stanie
określić, czy blondyn pobladł na widok zmasakrowanego ciała czarnoskórego, czy
od początku był biały jak ściana, ale jednego był pewny – Malfoy nie współczuł
Blaise’owi; zachowywał się zupełnie normalnie, jakby zwłoki kumpla nie zrobiły
na nim żadnego wrażenia; ani razu nie skrzywił się z obrzydzenia, ani nie
wymsknęło mu się choć jedno słówko świadczące o bólu straty. Tak jakby Zabini
był dla niego kimś obcym. Ciekawiło go, czy w środku też jest taką oazą
spokoju, jaką jest przed ludźmi. Z tego co zdążył zauważyć, blondyn jest
obojętny i dość chłodny w stosunkach z dawnymi znajomymi; nie twierdził, że z
Parkinson są jakoś sobie specjalnie oddani, ale fakt faktem zaskoczyło go, że
nawet dla niej jest zdystansowany i cierpki, czego nie mógł powiedzieć w
Hogwarcie, gdy dziewczyna ganiała za nim na każdym kroku, a i on lubił się z
nią pokazywać na korytarzach; teraz było zupełnie inaczej, a ich relacja nijak
miała się do tej, którą pamiętał ze szkoły. Czy Pansy na tym ubolewała szczerze
wątpił, ale widział, że zachowanie Malfoya nie do końca jej pasuje i nawet
trochę jej żałował; bardzo się zmieniła nie tylko wizualnie, ale i z charakteru
– nie przytakuje blondynowi, ma własne zdanie i otwarcie je manifestuje; nie
potrafił jedynie pojąć, jak taka piękna i zdolna czarownica może prowadzić bar
dla homoseksualistów w podejrzanej części Londynu. Nie wierzył, że żaden
mężczyzna nie chciał się z nią ożenić, a i też krzywym okiem patrzył na to, że
dziewczyna świadomie wybrała taką, a nie inną drogę życiową; momentalnie
zapragnął dowiedzieć się o niej więcej i nie wiedzieć czemu sprawić, by na jej
cudownej, anielskiej twarzy zagościł prawdziwy uśmiech szczęścia.
-
Chyba za dużo wypiłem – wymamrotał do siebie pod nosem, upijając spory łyk
piwa. Ni stąd, ni zowąd pojawił się obok niego Malfoy, który niemal brutalnie
wyrwał mu kufel z alkoholem i opróżnił go do cna. Harry przyglądał mu się z
niezrozumieniem, ale i z podziwem, że w zaledwie kilka sekund uporał się z
ilością napoju, którą on męczył chyba z godzinę. Gdy blondyn skończył, odstawił
puste naczynie na blat i łapał zapalczywie oddech, opierając wyprostowane ręce
na chudych kolanach.
-
Co cię napadło? – zagadnął zainteresowany Potter, wyciągając z paczki jednego
papierosa i przypalając go zapalniczką. O dziwo Draco nie protestował, a nawet
wyglądał, jakby sam chciał zapalić, ale to prawdopodobnie było tylko wymysłem
wyobraźni Harry’ego. Kątem oka zauważył również, że przygotowująca drinka w
drugiej części baru Pansy przyglądała im się z ukosa z niemrawym wyrazem
twarzy.
-
Nic. Już jest w porządku. – Patrząc jednak na arystokratę okularnik miał zgoła
inne wrażenie. Zaciągnął się papierosem i wypuścił dym w przestrzeń, nie
odrywając wzroku od towarzysza.
-
Chcesz wracać? – Mężczyzna pokręcił przecząco głową, łapiąc przy tym głęboki
oddech i wyprostowując się na zajętym stołku. Błądził chwilę po sali, aż utkwił
spojrzenie w nieco ciemniejszym kącie. Po chwili Harry poczuł, że Malfoy trąca
go lekko kolanem, dyskretnie wskazując mu obserwowane miejsce. Zerknął przez
ramię na dwóch facetów siedzących przy stoliku, ale nie dostrzegł w nich
niczego dziwnego. No może poza faktem, że trzymają się za ręce, ale przywykł do
tego, od kiedy dowiedział się, kim jest klientela pubu, w którym się znajduje.
– Co? Geje jak geje. Homofobem raczej nie jesteś.
-
Wydaje mi się, że to ten sam chłopak, z którym Zabini był na zdjęciu.
-
Jakim zdjęciu? – Draco już miał ochrzanić Pottera za to, że nic nie robił na
miejscu śledztwa razem z Granger, ale w porę uświadomił sobie, że ową
fotografię widział jedynie on, a nawet bezczelnie wyniósł ją z gabinetu Blaise’a,
nie mówiąc o tym dwójce aurorów.
-
Żadnym. Coś mi się przewidziało. – Na szczęście Harry nie wziął go w krzyżowy
ogień pytań i wzruszył jedynie od niechcenia ramionami, zaciągając się
śmierdzącym papierosem. Akurat w tym momencie jego nieuwaga była mu na rękę,
ponieważ wypity w pośpiechu alkohol w końcu zaczął działać i będzie mógł
posłużyć się wyjątkowo nierozgarniętym aurorem do realizacji wymyślonego na
poczekaniu planu. Musi zbliżyć się do chłopaka przy stoliku i dowiedzieć się, czy
to ta sama osoba, z którą widział Zabiniego, ale nie może tego zrobić tak, by
Potter się czegoś domyślił. A że jest on niewiarygodnie mało spostrzegawczy nie
będzie większych problemów, by podejść do podejrzanego blondyna.
-
A właśnie, Malfoy – zwrócił się ku niemu Harry, gasząc papierosa w barowej
popielniczce. – Fajnie, że ty tu często zaglądasz, ale następnym razem weź
kogoś innego, dobra? Mnie faceci nie rajcują.
-
Słucham? – zapytał nieco zdziwiony Draco, choć nie dało się tego wywnioskować z
wyrazu jego pustej twarzy. – Skąd irracjonalny pomysł, że jestem tu częstym
gościem?
-
Ja bym zapytał raczej, skąd przypuszczenia, że podniecają cię faceci, ale rób
jak chcesz. – Wychwycił chochliczy uśmiech na ustach Pansy, która gawędziła z
dwójką mężczyzn nieopodal nich.
-
Że też teraz wyostrzył ci się zmysł dedukcji – odpowiedział zjadliwie blondyn,
czując, że język zaczyna mu pomału odmawiać współpracy. Musi wytrzymać jeszcze
kilka minut, a potem pociągnie Pottera ku stolikowi, tak jak to wcześniej zaplanował.
-
Póki nie czyhasz na mnie od zaplecza to spoko, możesz być kotem, psem, fretką
czy jaką wy tu macie hierarchię, ale na drugi raz uprzedzaj, zanim zaciągniesz
mnie w takie miejsce. – Zerknął na wypełnioną mężczyznami salę, kręcąc się na
małym krzesełku. – Czuję się, jakby mój tyłek był zagrożony.
-
Czekaj, czekaj – odezwał się coraz gorzej czujący się Draco. – Kot? Kto ci
powiedział, że jestem kotem?
-
Jak dla mnie to ty zawsze będziesz fretką, ale… - Nie dokończył, ponieważ coraz
bardziej odużony Malfoy przerwał mu w połowie zdania, chwiejąc się odrobinę na
stołku. W porę jednak złapał się blatu, w ostatniej chwili ratując się przed
spotkaniem twarzą w twarz z podłogą.
-
Kot – wymówił, a raczej wysyczał przez zaciśnięte zęby – tak nazywasz gościa,
który przyjmuje kobiecą rolę w czasie seksu mężczyzn.
-
Że jak?
-
To facet, który bierze w tyłek – wyjaśnił dobitniej, czując jak zaczyna opadać
na ramię Pottera. Wolał nie myśleć, od jak dawna jego koszulka nie spotkała się
ze środkami czystości, a sądząc po wydzielanym spod pachy nieprzyjemnym
zapachem nie tylko ona nie gustowała w proszku do prania, czy jak jej właściciel
w mydle.
-
Uuuu… Pewnie boli jak diabli, co? – dopytywał Harry, nie zwracając uwagi, na
opartego o niego czołem Malfoya. W końcu to nie jego broszka, że upił się
połową piwa.
-
Skąd mam to niby wiedzieć? – wymamrotał blondyn, łapiąc się rękami za bluzkę
towarzysza. Wszystkiemu przypatrywała się rozbawiona Pansy, która kilka razy
zakrztusiła się dymem, gdy Draco coraz bardziej przylepiał się do Pottera.
-
No jak jesteś kotem…
-
Nie jestem – zaprzeczył stanowczo, ale mężczyzna dalej drążył niewygodny temat,
na który wyjątkowo nie miał z nim ochoty rozmawiać. Z kim innym zresztą
również.
-
A krew się leje po czymś takim?
-
Bez przygotowania owszem.
-
Czyli jednak jesteś kotem – stwierdził elokwentnie Harry, wpatrując się w pusty
kufel po piwie, na którego dnie zgromadziły się resztki piany. Malfoy leżał już
na nim, wspierając się jedną ręką na jego kolanie, a drugą oplatając go za
plecy.
-
Potter powtarzam ci ostatni raz. Nie jestem i zabierz mnie do tamtego stolika. –
Wskazał na miejsce, jednak nie przewidział, że wyjątkowo nierozgarnięty
towarzysz najpierw obróci się ku rzeczonemu kątowi, a dopiero potem zorientuje
się, że w międzyczasie zrzucił go na podłogę, na której wylądował z wielkim
hukiem. Gdzieś w oddali usłyszał głośny śmiech Pansy, która obecnie zwijała się
ze śmiechu przy butelkach z alkoholem, sącząc whisky z lodem, której sporą
część wylała na podłogę.
-
Spoko. Tylko wiedz, że beznadziejny ze mnie skrzydłowy, jeśli chodzi o
podrywanie facetów. Malfoy, a ty gdzie? – Rozejrzał się dookoła, ale nigdzie
nie dostrzegł blondyna. Dopiero gdy ten zaczął wspinać się nieudolnie po jego
nodze, zorientował się, gdzie arystokrata się znajduje, ale dogodna pozycja to
bynajmniej nie była. Postawił go jednym sprawnym ruchem do pionu, zawieszając
go sobie za rękę na szyi i poklepując po bladej twarzy, która wyglądała, jakby
wypiła nie jedno piwo, a co najmniej całą beczkę. – No ty się do picia kurwa
nie nadajesz. Ostatni raz poszedłem z tobą na piwo.
-
Zamknij się i idź po prostu – wybełkotał Draco, próbując stawiać w miarę równe
kroki, jednak było to raczej daremne. Miał wrażenie, że droga do stolika wskazanego
Potterowi jest niesamowicie długa, ewentualnie głupi powsinoga prowadzi go
jakimś zawiłym labiryntem, dlatego czuje się, jakby wyruszył w podróż dookoła
ziemi, co w gruncie rzeczy było prawdą, gdyż świat wirował mu, niczym na
karuzeli w wesołym miasteczku. Czy brunet coś do niego mówił, nie miał bladego
pojęcia, ale gdy sylwetka drobnego chłopaka o jasnych włosach zaczęła się do
niego przybliżać, poczuł się, jakby wygrał los na loterii wart milion funtów;
kretyński tragarz jednak na coś się przydał, a teraz przydałoby się jedynie,
żeby nie skopał mu idealnego planu, w co szczerze wątpił, znając poziom
inteligencji towarzysza.
-
Puść mnie za chwilę – odezwał się do Harry’ego, jednak ten wyraźnie nie
zrozumiał polecenia, gdyż niespodziewanie zsunął go z pleców, niczym przysłowiowy
worek ziemniaków.
-
Dobra. – Draco runął na ziemię, obijając się o panele i nóżki krzeseł, za co
wyklinał Pottera pod same niebiosa, jednak prócz podłogi i szlajającej się w
niej korników nikt nie mógł go usłyszeć. Dotarła do niego nagła wrzawa powstała
w lokalu, a sam poczuł jak ktoś wyciąga go za nogi i ręce spod stolika. Wyczuł
mdłe i słodkie perfumy, jakby ich właściciel mieszkał w fabryce cukierków, a
przed oczami zamajaczyły mu kosmyki białych włosów. W międzyczasie dotarł do
niego głos zdziwionego Harry’ego, który znów narobił więcej rabanu, niż było
potrzebne.
-
Co jest, co? – awanturował się do kogoś. – Ej! Gdzie, gdzie uciekasz? Czy to był…
- Nie usłyszał, a raczej nie chciał słyszeć więcej. Nie mógł oczekiwać od
Pottera, że ogarnie swym małym móżdżkiem całą sytuację, ale wykonana przez
niego do tej pory praca póki co bardzo mu się opłaciła. Co prawda musiał swoje
wycierpieć, ale coś trzeba było poświęcić. Podniósł z trudem głowę i napotkał
na swej drodze parę jasnych tęczówek, która należała do drobnego chłopaczka,
którego wcześniej obserwował na zdjęciu z Zabinim. Nim zdążył jakkolwiek
zareagować, ten odsunął się, a raczej odskoczył od niego, a Draco mógł jedynie obserwować
oddalające się na wysokich szpilkach smukłe i jasne nogi przyobleczone w
spodnie sięgające do kostek. Próbował czołgać się ku nim, jednak coś, a raczej
ktoś bardzo mu to utrudniał, szarpiąc go za nogawki ku wyjściu. Przestał w
końcu walczyć i dał się wynieść z baru na lodowate powietrze, a deszcz od razu
zmoczył mu twarz. Gdy się ocknął, ujrzał przed sobą zszokowaną, a przynajmniej
tak mu się wydawało, twarz Granger, która trzymała między zębami szczoteczkę, a
z kącika ust ciekła jej biała piana z pasty.
-
Cześć Miona – przywitał się z trudem trzymający się na nogach Harry. Mimo że
teleportował się z nieprzytomnym Malfoyem spod baru, to i tak przez spory
kawałek musiał go taszczyć, a jednak niesienie na rękach wielmożnego arystokraty
bynajmniej do lekkich zadań nie należało. – Możemy wejść? Jasne, że możemy.
Przepchnął
się obok przyjaciółki, która przypatrywała się niecodziennemu widokowi z
niekłamanym zdziwieniem. Gdy usłyszała pokasływanie dobiegające z korytarza, a
po chwili zobaczyła osuwającego się po ścianie Dracona, który był sprawcą owego
rumoru, zerwała się ku dwóm mężczyznom, otwierając im drzwi od łazienki i łapiąc
blondyna za ręce zaciągnęła go ku muszli klozetowej, w której po chwili utonęła
platynowa głowa arystokraty, a toaleta wypełniła się charakterystycznymi dźwiękami,
jakby Malfoy wzywał wszystkie okoliczne żubry.
-
Matko z córką, ile on wypił? – spytała siedzącego na wannie Harry’ego, plując
resztkami pasty do zlewu i wypłukując usta.
-
Pół piwa – odparł zmęczony chłopak, wycierając ręcznikiem mokre włosy. Blondyn
w tym czasie kończył opróżniać żołądek w odmętach toalety.
-
Wpadnę przez ciebie w alkoholizm – wymamrotał w stronę rury odpływowej, a głos
rozniósł się po łazience, powodując u Hermiony parsknięcie rozbawienia.
-
Nie przesadzaj – odpowiedział Potter – najwyżej utopisz się w kiblu. Wielkie mi
halo.
Hermiona
przypatrywała się konającemu nad ubikacją Malfoyowi, który co rusz kłócił się o
coś z nieustępliwym Harrym, jednocześnie wydając z siebie dźwięki dzikich mieszkańców
puszczy. Miała jedynie nadzieję, że sąsiedzi nie wpadną jej jutro do mieszkania
z awanturą, że rury wpadły im w rezonans i słyszeli ryki gotowe łosi, próbując
w spokoju poczytać gazetę w trakcie dłuższego posiedzenia w łazience na
królewskim tronie.
Bardzo dużo działo się w tym rozdziale ze aż nawet nie wiem od czego zacząć. Doszłam do tego ze Harry'ego póki co nie polubię choćbym bardzo chciała i nie zanosi się żeby to się zmienilo. Mam wrażenie ze może między nim a Pansy coś zaiskrzyć. Ale czasem mam ochotę przywalić mu patelnia w głowę, w sumie to nie czasem ale za każdym razem jak się pojawia. Jakim on jest idiotą... Rozdział przyjemny ze względu na brak obecności Percy'ego(nie wiem czy ten apostrof tutaj być powinien w razie czego przepraszam z błąd). Bardzo mi się spodobała uwaga Draco do Hermiony ze skoro żal jej Blaisa to niech pożali się nad swoim życiem. Jego komentarz był w pełni trafny i mam nadzieje ze dotrze do panny Granger. Zabójstwo Blaisa to ciekawy wątek jestem zaciekawiona jak on się dalej potoczy. Z pewnością został zabity bardzo brutalnie ale zważając na charakter opowiadania nie jest to coś niespodziewanego. Jestem pod wielkim wrażeniem twojego talentu. A i muszę to zauważyć bo przy oględzinach był tekst ze Blaise był w trupie Malfoya i bardzo mi się spodobało ze akurat użyłaś tego sformułowania w tym miejscu i musze Cię pochwalić za ten śmieszek :D Życzę dużo weny, powodzenia na studiach! Osobiście nie mam pomysłu na przerwanie udręki czekania na kolejny rozdział przez miesiąc ale wierzę w innych ze dadzą odpowiedni pomysł. Jak dla mnie dobrym odpowiednikiem dla kawa z.. dla tego byłoby odpowiednikiem papieros z.. (przy papierosach zawsze się dużo gada) czy np. Drink/rodzaj alkoholu ale to tylko luźna propozycja będzie o wiele więcej lepszych. Jeszcze raz trzymaj się i już nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału! :-)
OdpowiedzUsuńRozdział jak zwykle interesujący a treść czyta się świetnie. ;)
OdpowiedzUsuńCudo <3 uśmiałam sie jak głupia :D
OdpowiedzUsuńOpis miejsca zbrodni - mistrzostwo. Aż mi samej zrobiło się słabo, gdy czytałam te wszystkie szczegóły.
OdpowiedzUsuńWybacz, że dziś tak mocno oszczędnie skomentuję, ale choroba nie daje mi sznas na większe skupienie myśli.
Coś w stylu kawy - jak najbardziej! Będąc szczerą, to Twoje rozdziały są na tyle długie, że tryb 'raz na miesiąc' jest ok.
- m.
Jak zwykle fantastyczny rozdział! Opis ciała, jak i miejsca zbrodni- świetny! Z rozdziału na rozdział zaskakujesz mnie coraz bardziej!
OdpowiedzUsuńDużo weny życzę!
Karolina.
Rozwaliłaś mnie z tym kotem xD Harry też musiał mieć z tego niezły ubaw. Co do zabójstwa Blaisa to nie wiedzieć czemu mam przeczucie, że zabójcą jest ta sama osoba, która stoi za śmiercią Lucjusza. Sam opis zmasakrowanego ciała mojego kochanego Zabiniego był tak ohydny, że jedzona przeze mnie kanapka została w nienaruszonym stanie, bo żołądek mi podszedł do gardła. A wracając jeszcze do Malfoya, to jestem ciekawa, czemu nasz blondasek tak szybko się upił. Czyżby to był efekt tego, że tyle czasu spędził w Azkabanie i jego organizm dalej nie doszedł do siebie? Coś mi mówi, że Hermiona z tymi dwoma panami oszaleje, choć tego rudego sukinsyna raczej nie przebiją. Serio, mógłby go ktoś zabić i byłoby po problemie. Percy nawet się w tym rozdziale nie pojawił, był tylko wspomniany a i tak mnie zdenerwował.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i z wielką niecierpliwością czekam na następny(choć nie wiem, czy wgl znajdę czas na przeczytanie go, bo w maju matura :/)Dużo weny życzę i powodzenia na studiach!
Aaaale dłuuugi rozdział - jak pół życia ;) potrafisz hitorie przedstawiać tragikomicznie, naprawdę ; te tłumaczenia jak "chłop krowie na rowie" chwilami są powalające xd - tępy Harry też xd
OdpowiedzUsuńGeneralnie bardzo ciekawy, wielowątkowy że aż trudno skomentować. Draco ktory upija sie połówką piwa i wykłada sie na podłodze jest the best ;) I ta akcja z Hiszpanką robi wrażenie, cierpiący Draco i potem ta ulga - dzięki, fajny finał, bo już się bałam że mu cos sie stanie ;) kocham Cie -że aż chyba przeczytam poprzednie rozdziały ;) następne też oczywiście :D serdecznie pozdrawiam
Świetny rozdział, jak zawsze. Uwielbiam wszystko co tworzysz! Nie mogę się doczekać następnego rozdziału.
OdpowiedzUsuńJestem w trakcie matur. Myśl o nowym rozdziale bardzo mi pomaga :D
OdpowiedzUsuń