sobota, 17 października 2020

Życie mi jedzie w dół, jak Adam Małysz na nartach.

Cześć,

jak domyślacie się po tytule, nie mam ostatnio lekko. A raczej w ogóle nie jest łatwo i wszystko się rozpada z dnia na dzień. Nie chcę się użalać, ale komuś się po prostu muszę wygadać, a wiem, że zawsze mogę na Was liczyć.

Słuchajcie, w tym tygodniu nie będzie rozdziału, ponieważ praktycznie nic nie napisałam. Wiem, że miałam aż 4 tygodnie, to zdecydowanie zbyt dużo i coś powinnam mieć dla Was przygotowane. Jednakże od kiedy znów zaczęła się gorączka i nagonka na koronawirusa, w moim życiu zaszło wiele zmian.

Moja babcia z dnia na dzień bardzo źle się poczuła. Fakt faktem, to nie jest najinteligentniejsza kobieta na świecie i nie piszę tego w obraźliwym tonie. Bardziej chcę przez to powiedzieć, że może nie błyszczy książkową mądrością, ale, jeśli ma siedzieć w domu i nie wałęsać się po sklepach / przychodniach / kościołach, to zostaje w domu i nie naraża się niepotrzebnie. Jednakże przeszło 2 tygodnie temu zaczęła się źle czuć. Bolało ją serce, bardzo ciężko oddychała, każdy gwałtowniejszy ruch wywoływał zawroty głowy i niesamowite bóle. Nie było więc innej rady, jak zabrać ją do szpitala, gdy zemdlała w łazience. Od tego czasu nie mamy z nią zbyt wiele kontaktu, no bo przecież koronawirus szaleje i nie można wchodzić na oddziały.

Jeśli chodzi o rodzinę, zwłaszcza o dziadków, to jestem dość emocjonalna i naprawdę nie jestem w stanie sobie poradzić w świecie, gdy babci nie ma obok, a raczej jest, ale ja nie mogę nic dla niej zrobić, nie mogę nawet jej odwiedzić. Chodzę roztrzęsiona, mam nerwobóle, codziennie chce mi się płakać i chyba tylko praca sprawia, że jako tako jeszcze funkcjonuję.

Testy wykluczyły u babci koronawirusa, ale póki co nikt nie wie, co jej może być. Raz czuje się lepiej, a następnego dnia nie jest w stanie sama podnieść się z łóżka. Każdego dnia boli ją coś innego, prześwietlana była z każdej strony i teoretycznie jej organizm jest zdrowy. W tym tygodniu zaczęła mieć poważne problemy z oddychaniem. Miała wielokrotne bóle serca i w końcu podjęto decyzję o umieszczeniu jej pod respiratorem. A ja mam łzy w oczach, jak tylko o tym myślę.

Nie zrozumcie mnie źle. Starałam się coś napisać, ale to dość kiepski moment na radosną twórczość własną. Dlatego w tym tygodniu rozdziału nie będzie, bo nie byłam nawet w stanie zmusić się, by coś więcej napisać. Będę Wam dawać na bieżąco znać, co się dzieje i kiedy coś zamieszczę na blogu. Za ten tydzień musicie mi, proszę, wybaczyć.

Trzymajcie się mocno i trzymajcie kciuki za moją babcię, by w końcu wyszła ze szpitala. To silna kobieta w olbrzymią wiedzą życiową, mimo że tego nie pokazuje. I choć może tego za bardzo nie widać na pierwszy rzut oka, to kocham ją nad życie i serce mi pęka, że nic nie mogę dla niej zrobić.

Ściskam każdego z Was i odezwę się niedługo :*

niedziela, 20 września 2020

Rozdział 9

Cześć!

Dziś krótko i na temat, bo nie mamy zbyt wiele czasu.

Rozdział jest, tak jak obiecałam i mam nadzieję wywiązywać się już z każdego terminu. Jest oczywiście nieco dłuższy, co również zapowiadałam, więc mam nadzieję, że chociaż to podniesie was na duchu, bo dzieje się w nim, oj dzieje. Nie zdziwię się, gdy po jego przeczytaniu zadacie sobie pytanie: dlaczego takie złe rzeczy dzieją się takim dobrym ludziom? Ja też się codziennie o to pytam ;)

Jest w nim kilka błędów, no ale czas goni, więc wszelkie poprawki odwlekam tyle, ile mogę. Skrycie liczę, że nie wpłyną jakoś negatywnie na odbiór tekstu, no ale to się okaże.

Najważniejsze info dla was i dla mnie: kolejny rozdział pojawi się już niedługo, bo już 17 października. Wytrzymamy, nie martwcie się ;)

Zmykam i zostawiam was z nową lekturą i widzimy się niebawem!

Wasza Realistka


Dramione – miłość to dwie dusze w jednym ciele

Rozdział 9

 

* * * * *

 

Z reguły nocne dyżury w szpitalach były dość spokojne. Mało było pacjentów, którzy wymagali stałego doglądania, dlatego też większość personelu poświęcała się zupełnie innym zajęciom, jak uzupełnianiem i porządkowaniem zaległej dokumentacji, wprowadzaniem danych do systemów, wypisywaniem i rozkładaniem leków, itd. Harry miał to szczęście w nieszczęściu, że niczego nie odkładał na ostatnią chwilę, jednak teraz, siedząc w pustym i dość ciemnym gabinecie, kompletnie nie mógł się skupić na wypełnianiu papierów, które z każdym dniem coraz bardziej piętrzyły mu się na biurku.

            Nie potrafił się skoncentrować, nazwy i dawki lekarstw całkowicie mu się mieszały, nawet łacińskie nazwy dolegliwości i odpowiadające im kody systemowe stały się dla niego zagadką nie do rozwiązania. Myśli krążyły samowolnie po głowie, zderzały się ze sobą i uciekały, miał w niej jeden wielki mętlik, którego w żaden sposób nie potrafił uporządkować.

            Od kiedy Pansy zażądała rozwodu, nie widział się z nią ponownie. Miał jej jedynie odesłać dokumenty, ale nie potrafił się na to zdobyć. Podpisał je, złudnie myśląc, że żona się opamięta, ale przez ten cały czas nie próbowała się z nim skontaktować. A czas nieubłaganie mijał, przeciekał mu między palcami, przybliżając to, co nieuchronne.

            Skłamałby, gdyby powiedział, że próbował ratować ich małżeństwo. Kilkukrotnie wybierał numer Pan, ale w ostatnim momencie zawsze odkładał telefon, a potem upijał się do nieprzytomności. Nikogo to oczywiście nie interesowało, ale najzwyczajniej w świecie bał się z nią porozmawiać. Znał żonę na tyle dobrze, że wiedział, że jeśli zadzwoni do niej tylko po to, by spróbować przekonać ją do zmiany zdania, rozłączy się. Pansy nie czekała bowiem na jego decyzję, nie miała już żadnych złudzeń, spodziewała się jedynie jego podpisu na papierach rozwodowych.

            Przerażała go taka wizja przyszłości. Spotkania na sali sądowej, o ile cała sprawa nie zakończy się na jednej rozprawie, wyznaczanie wysokości alimentów, ustalanie dni widzenia, jakby był przestępcą i nie mógł zobaczyć się z córką w dowolnym momencie. Choć była to poniekąd prawda. Zabił ich małżeństwo, odciął się od niego i porzucił rodzinę dla… Właściwie, dla czego? Dla pracy i kariery? Dla pieniędzy? Przecież od zawsze wiedział, że to wszystko nie ma żadnej wartości.

            Pochylił się nad biurkiem, ściągając okulary i chowając umęczoną twarz za dłońmi. Miał już powoli dość, a co gorsza, było mu wszystko jedno, co się z nim stanie. Nie z Pan i Lilly, one sobie świetnie bez niego poradzą. Był przerażony perspektywą własnego życia, które powoli, krok za krokiem, staczało się na samo dno. Pił codziennie i zdecydowanie za dużo, wypalał papierosa za papierosem, a do tego łykał jakieś śmieszne tabletki, które nie miały szans zadziałać w zderzeniu z potężną dawką alkoholu, którą zawsze serwował sobie po pracy. Najgorsze było w tym wszystkim to, że był kompletne pusty. Jak butelki piętrzące się na podłodze w sypialni.

            Ocknął się, gdy drzwi od gabinetu się otwarły, a do środka wszedł starszy kardiolog.

            – Ciężki dyżur? – Nawet nie spojrzał na kolegę, po prostu westchnął ciężko, odginając się na fotelu i zakładając z powrotem okulary.

            Znał się z Derekiem od początku pracy w szpitalu. Przewyższał go doświadczeniem i szacunkiem wśród pacjentów, do tego nigdy nie odmówił mu pomocy. Wiedział również jak nikt inny, że praca w szpitalu potrafi zniszczyć praktycznie wszystko, a największe żniwo zbiera właśnie w rodzinie. Derek bowiem rozstał się z żoną przeszło dwadzieścia lat temu, a swoich dzieci nie widział prawie tyle samo.

            Kardiolog oparł się o szafki przy Harrym, przeglądając wypełnianą przez kolegę dokumentację.

            – Młody – zwrócił się do niego, śmiejąc się przy tym lekko i niezbyt głośno – coś ty tu nawypisywał?

            – Odpuść. – Nie miał ochoty wdawać się w dłuższe dyskusje. Chciał być sam, by móc rozwodzić się w przygnębieniu nad własnym losem.

            – Jasne – odparł –, ale wiesz, że wypisujesz karty zgonu żywym pacjentom?

            – Jasna dupa. – Tylko tyle był w stanie z siebie wydobyć. Pochylił się potem nad biurkiem, chowając się za splecionymi dłońmi.

            Derek widział, że coś jest na rzeczy, dlatego nie gnębił Harry’ego. Zwyczajnie odsunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw niego, zakładając nogę na nogę.

            – Chcesz o tym pogadać? – spytał z przyjacielskiej troski.

Znał Pottera na tyle długo i dobrze, że bez trudu potrafił rozpoznać, kiedy coś go trapi. Dla niego to dobry dzieciak, jest świetnym lekarzem i jest niesamowicie oddany pacjentom. Problem w tym, że o ile innym potrafi pomóc, tak sam sobie już niekoniecznie, a nawet w ogóle.

– O czym? – żachnął się Harry, nawet nie podnosząc na Dereka wzroku. – Że mam spierdolone życie? Że spieprzyłem swoje małżeństwo? Że żona mnie nienawidzi?

– Walisz ciężką artylerią – odparł starszy lekarz, drapiąc się po nieogolonym podbródku.

– Ciężko to mi dopiero będzie – odburknął Potter. – Pansy z Lilly znikną z mojego życia, zabroni mi się z nią widywać, ułoży sobie wszystko od nowa, pewnie z jakimś wypacykowanym gogusiem…

– Nawet jeśli będzie wypacykowany – przerwał mu surowo Derek –, ale będzie potrafił się nimi zaopiekować, to nadal będzie lepszy od ciebie.

Harry miał już zaprzeczyć. Na usta cisnęły mu się same niewybredne słowa, którymi miał zamiar zasypać kolegę. Jednak jego stanowcze i krystalicznie czyste spojrzenie założyły mu pętlę na gardło.

Derek miał rację i jako rozwodnik mógł się wiele wypowiedzieć na temat wartości, jaką jest rodzina. Nawet jeśli Pansy zwiąże swoje życie z innym mężczyzną, ale będzie mógł jej dać to, czego jej własny mąż nie potrafił jej zapewnić, żale i pretensje będzie mógł kierować wyłącznie ku samemu sobie. Dopóki Lilly nie stanie się krzywda i będzie bezpieczna, dopóki Pan będzie miała szczęśliwe życie, dopóty on nie będzie miał prawa do negowania jej decyzji.

– Zresztą – odezwał się ponownie starszy lekarz – czemu się dziwisz? Sam się wykreślasz z ich życia.

– Nie wykreślam – zaprzeczył Harry. – Po prostu przeraża mnie wizja, że mogę zostać sam i już nigdy ich nie zobaczyć.

– To czemu tak zakładasz? – zapytał Derek, odchylając się na krześle.

– Nie wiem – odparł bez namysłu, a kardiolog zaśmiał się pod nosem.

– Oj młody – odezwał się do Pottera – na chorobach znasz się znakomicie, ale na ludziach ani trochę.

– A co to ma do rzeczy?

– A no to, że kiedy mężczyzna i kobieta stają się małżeństwem, stają się jednym organizmem, który atakują różne choróbska. – Harry patrzył na kolegę powątpiewająco. – Zazdrość, zwątpienie, niepewność, brak zaufania, samotność… Można wymieniać w nieskończoność. Nadal jednak jesteście dwójką różnych ludzi. Ergo: możesz uleczyć małżeństwo po swojej stronie, ale jeśli nie znasz swojej żony, to pies srał te twoje starania.

– Osrały mnie już wszystkie okoliczne psy, więc dzięki za radę.

– To idź i kup jeszcze większą łopatę, żeby kopać pod sobą dołki.

– Nie wiem, czy chcę iść za głosem gościa, który olał swoją żonę i dzieciaki. – Kardiolog zaśmiał się gardłowo, machając ku Harry’emu palcem, czym w ogóle się nie przejął.

Dereka ciężko było urazić, a już z pewnością nie wzmiankami o porzuconej rodzinie. On się tym po prostu nie przejmował. Nawet będąc świeżo po rozwodzie nie pokazał żadnego zmartwienia czy skruchy. Po prostu przyszedł na dyżur, założył fartuch, wieczorem zoperował trzech pacjentów, a rano wyszedł ze szpitala z typową dla siebie nonszalancją.

– Jeśli chcesz być taki, jak ja, to jesteś na dobrej drodze – odparł bez nuty złośliwości, podnosząc się z zajmowanego krzesła. – Ale bez pierdół i sztuczek psychologicznych, zrób coś ze sobą, chłopcze. Bo niedługo w rubrykę „przyczyna zgonu” będziesz wpisywał własne nazwisko.

I wyszedł, zostawiając go w ciemnym i dość chłodnym gabinecie. Chwilę później Harry chwycił za brzeg biurka i wywrócił je z hukiem.

 

* * * * *

 

Wiosna zbliżała się wielkimi krokami, a coraz częściej wychylające się zza chmur słońce nastrajało pozytywną energią i budziło chęci do życia. Z pewnością w Narcyzie, która od dnia wymrożenia połowy szklarni Lucjusza borykała się z ogromnymi wyrzutami sumienia i nic nie potrafiło poprawić jej humoru. Oczywiście przyznała się przed mężem do błędu, wiele się też z tego powodu nacierpiała, bo jej małżonek na każdym kroku wytykał jej te botaniczne morderstwo z zimną krwią. Dosłownie zimną, bo przy życiu utrzymało się zaledwie kilka roślin. Pozwoliła mu na zakup nowych sadzonek, nie protestowała, gdy znacząco powiększył szklarnię i zaszywał się w niej na długie godziny. Wszystko, dosłownie wszystko było lepsze, niż słuchanie o kolejnych eskapadach ratunkowych w celu odnalezienia Yves.

            Tego dnia obudziła się w bardzo dobrym humorze. Lucjusza nie było, ponieważ miał do załatwienia kilka spraw w ministerstwie, których nie mógł już dłużej odwlekać. Została sama, co pierwszy raz od wielu tygodni w ogóle jej nie smuciło.

            Nieco rozczochrana, w niedbale zawiązanym szlafroku, ale szczęśliwa, zeszła do kuchni, gdzie przygotowała sobie herbatę, z którą udała się do salonu. Za oknem już czekał na nią duży i zadbany puchacz, trzymający w dziobie kilka przesyłek, a niektóre z nich miał przywiązane do nóżki.

            – Biedny Harley – odezwała się do ptaka, otwierając mu specjalną okiennicę, przez którą zwierzę od razu weszło do środka i rozgościło się przy podstawce ze zbożowymi przekąskami. – Znów cię obładowali, niczym pociąg towarowy.

            Puchacz zaskrzeczał, rozpościerając olbrzymie skrzydła i łasząc się do palców pani Malfoy, drapiących go po pokaźnych pękach piór na głowie.

            – A Davidson pewnie ma wolne, co? – Sowa zahuczała, jakby chciała odpowiedzieć Narcyzie, po czym wróciła do zajadania się przysmakami.

            Nazwanie ptaków po słynnej marce producentów motocykli było, oczywiście, pomysłem Lucjusza, który nie mógł się pogodzić z decyzją swojej małżonki, zakazującej mu zakupu legendarnego Peashootera. Pan Malfoy miał bowiem wiele niecodziennych marzeń i kilkukrotnie przechodził przez tak zwany kryzys wieku średniego, który pani Malfoy wolała nazywać „syndromem starego lwa na sawannie”. Głód w nim ciągle jest, ale sił już brak.

            Spośród niemałej korespondencji wygrzebała trzy katalogi, na które co miesiąc czekała z utęsknieniem. Jeden z nich był najnowszym wydaniem Vogue’a, drugi dotyczył dekoratorstwa wnętrz, a trzeci – na który prawdopodobnie czekała najbardziej – był miesięcznikiem literackim skupiającym się wyłącznie na literaturze detektywistycznej. Już miała rozsiąść się ze świeżutkim numerem Pod lupą, gdy spojrzała na okładkę magazynu dekoratorskiego, na której znajdowała się przepiękna sofa w odcieniu śnieżnej bieli.

            Narcyza nigdy nie była porywcza. Można było o niej powiedzieć wiele, ale powyższe słowo najzwyczajniej w świecie nie istniało w słowniku definiującym jej osobowość. A jednak, gdy tylko spojrzała na mebel na okładce gazety, wyciągnęła ją na wysokość twarzy, tak że zasłoniła nią widok na starą kanapę, kompletnie przepadła i nim się obejrzała, siedziała w najlepsze przy kuchennym stole, rozmawiając z dekoratorem i sprzedawcą z miesięcznika, zamawiając kolejne produkty z katalogu.

            Ekipa przewoźników działała błyskawicznie, a równie szybko znikały kolejne galeony z małżeńskiej skrytki państwa Malfoy. Ale Narcyza w ogóle się tym nie przejmowała. Gdy jedni kurierzy wnosili do willi kolejne meble, drudzy wynosili stare, które w międzyczasie pani domu sprzedała swoim najbliższym znajomym po okazyjnych cenach. Gdy została sama w zagraconym salonie, nie mogła ukryć uśmiechu szczęścia, a ślepia siedzącego na drążku Harleya prawie wyleciały z orbit.

            – No to teraz trzeba to tylko dobrze ustawić – odezwała się, a echo poniosło się po całym domu.

            Puchacz nie chciał wiedzieć, jak to wszystko się skończy, a gdy usłyszał podekscytowany głos swojej właścicielki, zaczął walić jak oszalały w szybkę, błagając, by go wypuściła. Nie miał bowiem ochoty dźwigać kolejnych ciężarów, a ptasi rozsądek podpowiadał mu, że pora uciekać jak najszybciej i jak najdalej.

 

* * * * *

 

Powrót do domu po wielu godzinach jałowego siedzenia w szpitalu był dość ciężki zarówno dla Hermiony, jak i dla Dracona. Dziewczyna nie chciała odjeżdżać, mimo że Blaise zapewniał ich, że sobie poradzi i da im znać, jak tylko Ginny się obudzi. Panna Granger mocno trzymała go za słowo, wręcz za bardzo, ponieważ od wyjścia ze szpitala nie wypuszczała komórki z rąk. Była niemal do niej uwiązana i z uporem maniaka co chwilę sprawdzała, czy nie dostała jakiegoś powiadomienia.

            – Jest u niej dopiero dwadzieścia minut – zwrócił jej uwagę zmęczony Malfoy, ale Hermiona nawet na niego nie spojrzała. – Zadzwoni, jak Ginny dojdzie do siebie.

            Skręcił w uliczkę dojazdową do posesji, wymijając stojące na drodze samochody.

            – Wiem, po prostu martwię się – odparła, ponownie spoglądając na wyświetlacz telefonu.

            – Jest pod dobrą opieką, musi jedynie odpocząć.

            – A co potem? – zapytała, mimo że nic nie wskazywało, jakoby oczekiwała odpowiedzi. – Co będzie, jeśli znów odrzuci Blaise’a?

            Malfoy zatrzymał samochód. Wyłączył silnik i światła, odpinając pas bezpieczeństwa, a następnie obracając się w kierunku Hermiony. W miałkim świetle lampy umieszczonej wewnątrz auta mógł zobaczyć jej bladą i poszarzałą twarz, a w oczach czające się zwątpienie i niepokój.

            – Gdybologia jeszcze nikomu nie wyszła na dobre – odezwał się do niej nieco karcącym tonem, na co dziewczyna zacisnęła mocniej wargi i spuściła głowę. – Poza tym mówiłem ci, że jej pomożemy, prawda?

            – Tak – odparła cicho, praktycznie mamrocząc.

            – To nie zamartwiaj się na zapas. – Przybliżył się do niej na tyle, na ile pozwalał mu fotel kierowcy, delikatnie dotykając jej zimnego policzka. Kobieta odruchowo wtuliła się mocniej w jego rękę, a Draco położył drugą dłoń na jej szyi. – Nie myśl hipotezami, nie rozpatruj każdego możliwego scenariusza, bo życia nie można zaplanować. Zawsze coś się wykolei po drodze.

            – Tym wykolejeniem w ogóle nie pomogłeś – odpowiedziała, wysilając się na blady uśmiech.

            Wyszli z samochodu kierując się ku domowi. Już z daleka słyszeli drepczącego ku drzwiom Dulce, który przywita się z nimi radośnie po całym dniu rozłąki. Przez ten krótki dość odcinek Draco ani razu nie puścił zdrętwiałej dłoni panny Granger.

            – Jestem największym wykolejeńcem na tej planecie, a mimo to jestem szczęśliwy – zwrócił się do niej, otwierając drzwi wejściowe. Tak jak podejrzewali Dulce zaszczekał wesoło na ich widok, merdając krótkim ogonem i ocierając się o ich nogi.

            – Niby z jakiego powodu? – spytała, choć dokładnie znała odpowiedź.

            Malfoy odwiesił jej płaszcz do garderoby, po czym mocno ją do siebie przyciągnął, a Hermiona odruchowo zarzuciła mu ręce na szyję. W tej pozie przemieszczali się dość niezgrabnie ku salonowi, a doberman dumnie kroczył za nimi z mniej dumnie wystawionym językiem i roziskrzonymi ślepiami.

            – Pomyślmy – zaczął zadziornie, przeciągając dźwięcznie samogłoski. – Mam najlepszą pracę pod słońcem, a na moje konta codziennie spływają tysiące galeonów.

            – Yhym – wymruczała, przekraczając próg salonu.

            – Mam fantastycznego psa, który rozumie więcej, niż przeciętny człowiek – dodał, oplatając ciepłym oddechem jej wargi i znacząco się do nich przybliżając. Pstryknięciem palców za plecami dziewczyny momentalnie rozpalił ogień w kominku.

            – Bez wątpienia Dulce jest bardzo inteligentny – odparła, zrzucając po drodze buty i pozwalając Malfoyowi się podnieść. Machinalnie oplotła go nogami w biodrach, przylegając mocniej do jego klatki piersiowej.

            – Co jeszcze – odezwał się, jakby potrzebował chwili zastanowienia. Nie przestawał jednak patrzeć w jej oczy, które pod wpływem buchającego z kominka ognia mieniły się złotymi iskierkami. – Jestem najbardziej pożądanym kawalerem i biznesmenem w tym kraju, mam nieco zbzikowanych, ale wspaniałych rodziców, a także przyjaciela, na którym zawsze mogę polegać.

            – Z tym akurat nieco przesadziłeś – odpowiedziała zadziornie, rozsiadając się na udach Dracona przed kominkiem.

            – Z Zabinim?

            – Z najbardziej pożądanym kawalerem. – Wygięła się mocniej, gdy Malfoy przeniósł dłonie pod jej sweter i powoli zaczął je przesuwać z talii na biodra.

            – Nie pożądasz mnie? – spytał, praktycznie skubiąc już jej dolną wargę.

            – Nie muszę – odparła bardzo pewnie, popychając go na podłogę.

            Arystokrata kontrolował się na tyle, na ile pozwalały mu jeszcze resztki zdrowego rozsądku. Jednakże górująca nad nim Granger skutecznie się ich pozbywała, toteż coraz ciężej było mu nad sobą panować. Do tego żar płynący z pochłanianych ogniem szczap drewna podsycał jeszcze bardziej jego pragnienie. Bo Hermiona była po prostu zjawiskowo piękna. Bez trudu mógł przyjrzeć się swemu odbiciu w jej błyszczących oczach, które skrzyły się, niczym najdroższe diamenty. Jej zarumienione policzki przywodziły na myśl rozkwitające kwiaty piwonii. Usta zaś były wspomnieniem słodyczy dzieciństwa. Znał ten smak, ale chciał móc go sobie przypomnieć kolejny raz.

            Uniósł się lekko na łokciach i jedną ręką sięgnął jej policzka, następnie zjechał na żuchwę, a kilka palców pozostawił na szyi. Jej skóra była miękka i delikatna, kojarzyła mu się z jedwabiem i miała wspaniały, odurzający zmysły zapach, który tak bardzo w niej uwielbiał. Zapach konwalii, do którego ciągle było mu tęskno.

            – Wiesz, że gdyby nie ty, nigdy nie wróciłbym na właściwe tory? – odezwał się po dłuższej chwili, nie przestając dotykać jej po policzku, szyi oraz ustach. – Jesteś zwrotnicą mojego życia, Granger.

            – To dość mało romantyczne określenie – odparła, uśmiechając się do niego, a on odwzajemnił się tym samym, podnosząc się ku niej.

            – Nie jestem typem romantyka – odpowiedział, splatając dłonie za jej plecami.

            Hermiona osunęła się jeszcze bliżej niego, odgarniając mu kilka platynowych kosmyków z czoła. Gdy patrzyła w jego oczy, widziała w nich to, co zawsze pragnęła w nich widzieć – uczucie, całkowicie skoncentrowany na niej świat, który wciągał ją, niczym morska toń.

            – Zdążyłam już zauważyć – odrzekła, gładząc go po odsłoniętym karku – i się przyzwyczaić.

            – Nie chcę, żebyś się przyzwyczajała. – Spojrzała na niego z lekkim niezrozumieniem. – Chcę, żebyś wiedziała i na każdym kroku czuła, że jesteś dla mnie najważniejsza, że znaczysz dla mnie wszystko w moim życiu. Ono jest bez ciebie puste, bez jakiegokolwiek sensu.

            Wszystkie słowa ugrzęzły jej w gardle. Była kompletnie otumaniona wyznaniem Dracona, który bardzo rzadko otwierał się przed nią tak głęboko. Zazwyczaj były to krótkie chwile i nim się spostrzegła, wracał do swej szczelnej skorupy, na powrót zasłaniając się sarkazmem i chłodem. Z jednej strony lubiła tę jego wykalkulowaną stronę, ale z drugiej, uwielbiała, gdy robił coś spontanicznie, gdy twarz nabierała barw, gdy się czymś cieszył i dzielił się z nią tym szczęściem. Ale jeszcze nigdy, nigdy nie otworzył się na nią w pełni, tak po prostu, bez przymusu. Nigdy nie pozwolił jej zajrzeć tak głęboko w siebie, jak teraz.

            Nie jest kobietą, która marzy o poetyckich wyznaniach miłości. Malfoy też nie jest mężczyzną, który by jej śpiewał serenady pod balkonem. Nie prosiła się o kwiaty i nigdy ich jej nie podarował. Nie chciała drogich wycieczek, kosztownej biżuterii, luksusowych ubrań… Pragnęła być jego częścią, mieć stałe miejsce w jego sercu, doświadczyć miłości, która wypełni całe jej życie. A Draco jej to dał, właśnie teraz, jak nigdy dotąd poczuła, że go kocha i jest przez niego kochana.

            Przeniosła ręce na jego silną klatkę piersiową, przesuwając jedną dłoń bliżej kołnierzyka od koszuli.

– Draco – wymówiła jego imię niemal szeptem. Jego srebrne oczy przeszywały ją na wskroś, rozpalały gorejący płomień w sercu, który ześlizgiwał się coraz niżej, sunąc ku podbrzuszu. – Ja cię…

Kiedy dotknął jej rozgrzanej skóry tuż przy staniku, zatrzęsła się w jego ramionach, a wszystkie słowa momentalnie wyparowały jej z głowy. Zamiast nich wydała z siebie zduszony jęk, a gorące i wilgotne wargi mężczyzny ułożyły się na zgięciu między jej szyją, a barkiem. Drżące palce miętosiły materiał jego swetra, zacisnęły się na nim mocno, gdy Draco ugryzł ją w odsłonięty obojczyk. I nagle oprzytomniała, wyrwana z sensualnego transu przez dźwięk przychodzącego połączenia telefonicznego.

Malfoy nie zdążył jej chwycić. Poderwała się z niego, niczym rażona prądem, prawie potykając się o własne nogi w pędzie do komórki, którą zostawiła na szafce w korytarzu. Przymknął oczy i położył się na podłodze, wypuszczając głośno powietrze z płuc.

– Nie powinienem tego mówić – gadał sam do siebie –, ale niech szlag weźmie Diabła za jego dotrzymywanie obietnic, a Wiewiórę za tak szybkie wybudzenie.

Niepomiernie się jednak zdziwił, gdy usłyszał przygaszony głos Hermiony dobiegający z wnętrza domu. Mówiła o Pansy i Lilly, zatem bynajmniej nie rozmawiała z Zabinim.

Podniósł się z podłogi i udał się za kobietą do kuchni, po której krzątała się, niczym w amoku. Otwierała wszystkie szafki, kręciła się z czajniczkiem na wodę, a do ucha miała przyciśniętą komórkę. Oparł się o framugę, patrząc, jak próbuje się uporać ze znalezieniem herbaty.

– Chciałabym ci pomóc, ale nie ma ich u nas. – Wywrócił dyskretnie oczami, by Granger tego nie zauważyła.

– Nie, to znaczy, tak, czasami. – Plątała się w słowach tak samo, jak po kuchni.

Draco spojrzał na zegarek. Było grubo po czwartej nad ranem, a nawet bliżej piątej. Tym samym stwierdził, że Potterowie robią się coraz bardziej bezczelni, napastując ich o tak nieludzkich godzinach.

– Nie wiem, naprawdę, nie wiem, dlaczego.

Malfoy nie musiał słyszeć pytania, by móc udzielić odpowiedzi za Hermionę. Oczywiście, że rozchodziło się o małżeństwo Potterów i zapewne Harry dzwonił, by się poradzić, co powinien zrobić z odejściem żony i dziecka. Szkopuł tkwił w tym, że praktycznie każdy już mu pomagał, ale on nie potrafił tego w żaden sposób wykorzystać. Nadal robił wszystko po swojemu, dziwiąc się, że Pansy idzie w zaparte i nie chce do niego wrócić.

– Ochłoń trochę, Harry. – Granger zamilkła, a Draco w tym czasie podszedł do niej, korzystając z faktu, że przestała wałęsać się po całej kuchni, i delikatnie wyjął jej czajniczek z dłoni. Nie zaprotestowała, skinęła mu jedynie głową i uśmiechnęła przepraszająco. – Jeśli teraz to zrobisz, to później będziesz żałował do końca życia.

Nie skomentował słów kobiety, choć bardzo go kusiło. Zamiast tego oparł się o blat tuż obok niej, zaplatają ręce na klatce piersiowej.

– Zaufaj mi, proszę – mówiła do Pottera z matczyną troską. – To jest kolejny problem, a nie rozwiązanie poprzedniego. Słucham?

Spojrzała na Malfoya z mieszaniną zdumienia i lekkiego przestrachu, na co arystokrata zmarszczył nieznacznie brwi, bezdźwięcznie pytając, co się stało. Hermiona jednak nie odpowiedziała. Odstawiła telefon na blat, pędząc ku drzwiom wejściowym. Draconowi nie pozostało nic innego, jak udać się za nią. Jednak to, co zobaczył przed domem, przerosło jego najśmielsze oczekiwania.

– Wpuścicie mnie? – pytał kompletnie zziębnięty Harry ubrany jedynie w szpitalny fartuch. Pod pachą trzymał niewielkie pudełko, w którym zgromadził kilka bibelotów.

– Powiem to tylko raz, Potter – zaczął wyraźnie wzburzony Malfoy. – Wynocha, zanim nastąpi wielkie nieporozumienie między moją nogą, a twoim dupskiem.

– Draco! – skarciła go Hermiona, poprawiając materiał swetra, który zsunął jej się z ramienia.

– Przepraszam – wybąkał Potter – widzę, że w czymś przeszkodziłem.

Wskazał przy tym lekko głową na wyraźnie zaczerwienioną skórę panny Granger między szyją, a barkiem. Kobieta tego nie widziała, ale na usta Dracona wypłynął dumny uśmieszek, gdy zobaczył, na co patrzy Potter. Soczysta malinka rozlewała się po ciele Hermiony, dając przybyszowi wyraźnie do zrozumienia, że przerwał im w dość intymnym momencie.

– To kolejny dowód na to, że nie powinno cię tu być – skomentował Malfoy, patrząc się gniewnie na przypominającego kupkę nieszczęścia Harry’ego. – A z pewnością nie o tej porze.

– Wchodź – rzekła tonem nieznoszącym sprzeciwu Granger, zaciągając przyjaciela do wewnątrz domu – zrobię ci herbaty.

– Jasne – wymamrotał sarkastycznie Draco, nawet nie siląc się na wybicie kobiecie tego irracjonalnego pomysłu z głowy. – Najlepiej od razu otwórzmy tu przytułek dla złamanych i krwawiących serc.

Kiedy się obrócił, został w korytarzu kompletnie sam. No może nie tak do końca, bowiem tuż obok niego siedział wyraźnie zmęczony i równie niezadowolony nagłą i niespodziewaną wizytą Dulce.

Doberman ziewnął szeroko, wpatrując się w swego pana z wyraźną pretensją, a zarazem politowaniem.

– Ja też, stary – zwrócił się do niego Malfoy, drapiąc go za szpiczastym uchem. – Wyobraź sobie, że ja też.

 

* * * * *

 

Śniło jej się coś dziwnego. Nigdy wcześniej nie prowadziła samochodu, nie miała nawet prawa jazdy, a jednak nim jechała. Droga była ciemna, oświetlały ją wyłącznie reflektory auta, na poboczu nie było kompletnie niczego, zaś na dworze była istna ulewa. Nagle dojechała do przystanku autobusowego, a na nim dostrzegła Hermionę, Blaise’a i swojego tatę. Chciała ich ze sobą zabrać, ale wtedy zorientowała się, że ma tylko jedno wolne siedzenie.

            Deszcz lał coraz mocniej, do tego zerwał się niebezpieczny i porywisty wiatr, który trząsł budką służącą za schronienie na przystanku. A ona siedziała w tym samochodzie, zaciskając coraz mocniej ręce na kierownicy, starając się dokonać wyboru, którego z nich powinna zabrać ze sobą.

            W pierwszej kolejności chciała wziąć Blaise’a. Jest miłością jej życia, zawsze może na nim polegać, będą mieli dziecko – mimo że we śnie po ciążowym brzuchu nie było najmniejszego śladu. To oczywiste, że chce go chronić i zapewnić mu bezpieczeństwo. Wtedy jednak przypomniała sobie ostatnie wydarzenia, które miały między nimi miejsce. Powróciły do niej wspomnienia z kłótni, wyparcia się ich miłości, odrzucenie ukochanego i pogrążenie w samotności.

            Pokręciła przecząco głową. Blaise nigdy nie wsiądzie z nią do tego samego samochodu. Nie po tym, co mu zrobiła.

            Skierowała wzrok na Hermionę, która trzęsła się pod wpływem deszczu i przeszywającego wiatru. Jest jej przyjaciółką, nie jest w stanie nawet opisać, jak wiele jej w życiu zawdzięcza. Były nierozłączne, zawsze mogły na sobie polegać, ich przyjaźni nic i nikt nie mógł zniszczyć. No właśnie, były. Panna Granger już tak o niej nie myśli. Skrzywdziła ją tak samo, jak Zabiniego, więc nie powinna nawet próbować zapraszać jej do auta. Z pewnością by jej odmówiła.

            Został jej jedynie ojciec. Zawsze się o nią troszczył, wiele ją w życiu nauczył. To właśnie z nim nauczyła się stawiać pierwsze kroki. To on pokazał jej, jak się lata na miotle. To właśnie on uświadomił jej, że nie jest ważne, jak walczysz, ale jeśli ci na czymś zależy, powinno się o to walczyć do samego końca. A jednak się na niego wypięła. Za wspaniałe wychowanie, wpojenie prawdziwych wartości, które nie mają żadnego materialnego przełożenia, wystawiła go i kompletnie się od niego odcięła, bo nie potrafił zaakceptować, że zakochała się w Blaisie.

            Pod powiekami zakręciły jej się łzy. Każdy z tej trójki miał w jej sercu wyjątkowe miejsce. Każdemu z nich coś zawdzięcza, a jednocześnie wszystkim wyrządziła świadomą i nieodwracalną krzywdę. Została całkowicie sama. Wolne miejsce w samochodzie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

            Niespodziewanie drzwi od strony kierowcy się otwarły i zobaczyła obok siebie uśmiechniętego Blaise’a.

            – Co ty tu robisz? – spytała przez ściśnięte z bólu gardło, a uśmiech Zabiniego jeszcze się poszerzył.

            – Czekam na ciebie – odparł ciepło i wyciągnął ją z samochodu. Nie zaprotestowała, pozwoliła poprowadzić się pod budkę i zobaczyła, jak Blaise wręcza kluczyki od samochodu jej ojcu.

            – Tata zabierze Hermionę – powiedział, a ona przytaknęła mu głową. Zdążyła w pośpiechu uściskać się z przyjaciółką, która machała jej z szerokim uśmiechem na twarzy. Ojciec też machał do niej zza mokrej szyby, więc odmachała mu automatycznie.

            – A ty? – zwróciła się ku Zabiniemu.

            – A ja mam ciebie – odparł, chwytając jej twarz między dłonie i opierając się o jej głowę czołem. – Niczego więcej nie potrzebuję.

            Zarzuciła mu ręce na szyję, a w tym samym momencie deszcz przestał padać i niebo momentalnie pojaśniało. Serce biło jej jak oszalałe, gdy Blaise łapczywie ją całował i nie wypuszczał z objęć. A ona w końcu poczuła, że żyje i ma po co żyć.

            Gdy otwarła oczy, nie dostrzegła twarzy ukochanego. Wpatrywała się w nieco przybrudzony sufit, zaś w ustach czuła suchość i nieprzyjemną gorycz. Bolała ją klatka piersiowa, nie mogła zaczerpnąć swobodnie powietrza, do tego wszystkie mięśnie miała kompletnie sztywne. Dość niezdarnie poruszyła prawą dłonią i zaczęła ją przesuwać ku brzuchowi. Był to odruch automatyczny, bowiem codziennie, gdy się budziła, jej pierwszą reakcją było sprawdzenie, czy z dzieckiem wszystko jest w porządku. Kiedy poczuła charakterystyczną piłeczkę, odetchnęła z wyraźną ulgą.

            – Jak dobrze, że nic ci nie jest – odezwała się, a raczej wymruczała cicho, starając się położyć drugą dłoń na brzuchu. Coś jej to jednak skutecznie utrudniało do tego stopnia, że niemal nie miała czucia w palcach.

            Przekręciła lekko głowę i wtedy dostrzegła drzemiącego na szpitalnym łóżku Blaise’a. Wystarczyła jej dosłownie sekunda, by po policzkach zaczęły cieknąć gorące łzy. Nie mogła uwierzyć, że jest tu z nią. Nie dawała wiary, że po tym wszystkim, co mu zrobiła, nadal się nią opiekuje i tak bardzo się o nią troszczy. Sądziła bowiem, że już nigdy go nie zobaczy. Teraz jednak, widząc jego umęczoną twarz i sine worki pod oczami, wsłuchując się w jego miarowy oddech miała wrażenie, że śni na jawie.

            Nie chciała go budzić, toteż nie wyswobodziła zdrętwiałej ręki spod jego głowy. Wolną dłonią pogładziła go po zarośniętym policzku, mimo że nie było to najłatwiejsze. Chciała, żeby z nią został. Pragnęła, żeby już zawsze przy niej był. Tylko czy miała prawo o to prosić?

            Gdy zabierała dłoń, powieki Blaise’a zaczęły się powoli rozchylać, a na jej usta wypłynął blady i delikatny uśmiech. Zawsze miał lekki sen, potrafił go obudzić najcichszy szelest. Nawet gdy zbierało jej się na kichanie w nocy słyszał, że za chwilę będzie jej potrzebna chusteczka i już wyciągał do niej rękę z opakowaniem smarkatek. On zawsze wiedział, czego jej potrzeba.

            Mężczyzna zamrugał kilkukrotnie oczami, by wyostrzyć wzrok, a gdy spotkał na swej drodze niebieskie tęczówki Ginny, tylko cud go powstrzymał przed nagłym zerwaniem się z krzesła.

            – Hej – wychrypiała przez suche gardło, a on zamrugał kolejny raz, jakby potrzebował się upewnić, że Ginny na pewno żyje.

             W jednej sekundzie skotłowały się w nim tysiące sprzecznych emocji, z którymi nie potrafił dać sobie rady. Był wściekły na siebie, że ją zostawił, a jednocześnie zamartwiał się, czy wszystko z nią w porządku. Chciał się na nią wydrzeć, że jest skończoną idiotką, doprowadzając się do takiego stanu, a zarazem sam siebie obwiniał, że niewystarczająco nad nią czuwał. I wreszcie pragnął ją przytulić, otoczyć ramionami i zapewnić bezpieczeństwo, a także wyznać jej, jak bardzo wszystkiego żałuje, bo przecież nigdy nie przestanie jej kochać. Jednak wszystkie piękne słowa ugrzęzły mu w gardle, gdy spojrzał na jej bladą i poszarzałą twarz, a w kącikach oczu dostrzegł resztki łez.

            – Hej – odparł, bo tylko na tyle było go obecnie stać.

            Postanowił cierpliwie zaczekać. Chciał dać jej chwilę wytchnienia, być może skłonić w ten sposób do jakichś refleksji. Wszelkie deklaracje i tak spełzłyby na niczym, bowiem to Ginny musiała teraz wykonać jakiś krok. Być może był zbyt ufny, być może za bardzo wierzył w ich miłość, ale z pewnością nie chciał z niej rezygnować. Teraz potrzebowali jedynie czasu.

            Młoda Weasley nic jednak nie mówiła. Patrzyła się na niego nieco odległym wzrokiem, ale pierwszy raz od wielu tygodni Diabeł nie zobaczył w jej spojrzeniu pustki. Jej niegdyś piękne oczy błękitnego nieba spowiła mgła, nie dostrzegał w nich żadnych uczuć, których zawsze było w nich pełno. A teraz coś się zmieniło w jej spojrzeniu. Było jaśniejsze, cieplejsze, niczym wzrok dziecka, które bezkarnie goni za promieniami słonecznymi.

            Pogładziła się bardzo delikatnie i spokojnie po dość wypukłym brzuchu, a drugą dłoń przesunęła na nadgarstek Blaise’a. Nie złapała za niego, jedynie ledwo musnęła go opuszkami palców, które po chwili zsunęły się na szpitalną pościel. Zabini jednak ujął jej sztywną rękę i oplótł ją ciepłym uściskiem.

            – Dlaczego? – wychrypiała suchym głosem. – Dlaczego tu jesteś?

            – Z tego samego powodu, co zawsze przy tobie jestem – odparł bez zawahania, gładząc ją kciukiem po dość suchej skórze. Ruda z wielkim wysiłkiem odwzajemniła w końcu uścisk i uśmiechnęła się na tyle, na ile starczyło jej sił.

            – Nawet po tym, co się stało? – mówiła bardzo powoli i gardłowo, tak że Blaise musiał się do niej przysunąć znacznie bliżej. – Po tym, co ci powiedziałam?

            – A bo to pierwszy raz próbowałaś się mnie pozbyć – odpowiedział z wyraźnym smirkiem na ustach.

Ginny próbowała się zaśmiać, ale momentalnie zaniosła się tępym i suchym kaszlem. Zabini nie czekał, ale od razu podniósł się ze szpitalnego krzesła i podszedł do dystrybutora z wodą, nalewając jej niewielką ilość do plastikowego kubeczka. Dziewczyna przyjęła go z wdzięcznością, maczając wyschnięte wargi w jego zawartości. Oblała się przy tym nieznacznie, a Blaise wytarł ją chusteczką.

– Dziękuję. – Końcówkę wymówiła na wyraźnym bezdechu. Nie przestawała również trzymać się za brzuch.

Diabeł nie wiedział, jak powinien teraz postąpić. Jeśli skieruje rozmowę na ich związek, logicznym jest, że nie ominą tematu dziecka. Jednocześnie nie miał pewności, czym jest podyktowane zachowanie Ninny, w końcu podtrzymywanie się za brzuch wcale nie musi oznaczać zżycia się z malcem. Patrząc na nią miał jednak nieodparte wrażenie, że zaszła w niej ogromna zmiana, jednakże nie chciał jej spłoszyć. Znów zatem czekał, przyglądając jej się z troską, lecz gdy się do niego odezwała, poczuł się zbity z tropu.

– Miałam sen – zaczęła cicho, ale w jej głosie nie było już śladu po niedawnej chrypie. – Był dziwny, jechałam samochodem jakąś ciemną drogą, do tego padał deszcz.

Przytaknął jej, choć nie miał pojęcia, do czego zmierza.

Weasleyówna wygrzebała się ze szpitalnej pościeli i uniosła niezdarnie na lewym łokciu. Lekko się przy tym przekręciła, nie przestając trzymać się za brzuch.

– Spotkałam na niej ciebie, tatę i Hermionę – kontynuowała, a on wsłuchiwał się uważnie w każde jej słowo –, ale mogłam zabrać tylko jedną osobę.

Spuściła na moment wzrok i oblizała przesuszone wargi.

– Wiesz, kogo wybrałam? – spytała, spoglądając na niego z nadzieją.

Blaise ponownie ujął ją za dłoń, siadając tuż przy niej na szpitalnym łóżku. Odgarnął jej skołtunione włosy z twarzy i wsadził za ucho, bardzo delikatnie dotykając jej chudego policzka.

– Znając ciebie zabrałaś nas wszystkich, choć pewnie mnie i Artura upchnęłaś w bagażniku – odparł, ale Ginny nie zaśmiała się. Pokręciła jedynie przecząco głową i odwzajemniła jego uścisk dłoni.

– To ty nas zabrałeś – odrzekła, a jej błękitne tęczówki momentalnie się zaiskrzyły. – Bo ty zawsze wiesz, co należy zrobić. Zawsze potrafisz mnie uratować.

Zabini poczuł się dotknięty. Nie przez słowa ukochanej, ale przez własną głupotę, którą wykazywał się przez ostatnie tygodnie. Gdyby jej nie zostawił, nigdy nie doszłoby do tej sytuacji. Nigdy nie leżałaby wycieńczona na szpitalnym łóżku, wyglądając niczym śmierć czyhająca na zbliżający się koniec.

Tym razem to on pokręcił przecząco głową, wznosząc nieco wilgotne oczy ku sufitowi.

– Nie było mnie przy tobie, gdy mnie potrzebowałaś – odparł smutno, wycierając wolną ręką samotną łzę spływającą w dół po policzku. – Zostawiłem cię i dlatego tu jesteś.

Wskazał głową na szpitalne otoczenie, a Ginny podniosła się do pozycji siedzącej resztkami sił. Diabeł zareagował odruchowo – przytrzymał ją w ramionach, bo inaczej dziewczyna opadłaby bezwiednie na poduszki.

Wdychał jej przesiąknięty domem zapach, była ciepła i przypominała mu o ich wszystkich najpiękniejszych wspólnych chwilach. Nie chciał już nigdy jej stracić.

– Uratowałeś mnie – wybełkotała w jego szyję. – Jestem tu dzięki tobie i nasze dziecko żyje właśnie dzięki tobie.

– To Hermiona i Draco cię tu zabrali – odrzekł, przyciskając ją mocniej, aczkolwiek nadal delikatnie, do swojej klatki piersiowej. – Oni cię uratowali. Ja zjawiłem się tu ostatni, choć powinienem być pierwszy.

Nie dało się nie zauważyć, że panna Weasley drgnęła w ramionach ukochanego na dźwięk imienia przyjaciółki.

– Im będziemy musieli podziękować – dodał po chwili Blaise, a Ginny zakołysała się, kiwając twierdząco głową.

– Zrobię to – odpowiedziała bez wahania, czym odrobinę go zaskoczyła. – Chcę zacząć wszystko od nowa, chcę znów być tą Ginny, w której się zakochałeś. Tylko… Potrzebuję na to czasu, Blaise. Wytrzymasz ze mną mimo wszystko?

Żadne słowa nie były w stanie wyrazić zgromadzonych w nim uczuć. Zalały go niespodziewanie, niczym górska lawina. Tym razem nie czekał, nie prosił o przyzwolenie. Sięgnął jej rozchylonych ust i wcisnął na nie najbardziej stęskniony, najczulszy pocałunek, na jaki tylko było go stać. Gdy zaś Ninny objęła go za szyję, nie potrzebował już niczego więcej. Czuł, że do niego wróciła, że czas ich rozłąki wreszcie się skończył. Już nigdy nie chciał do niego wracać.

Dziewczyna niespodziewanie jęknęła i oderwała się od ust ukochanego, dysząc przy tym dość ciężko. Blaise nie wiedział co się dzieje, patrzył się na nią ze strachem, jakby bał się, że nieumyślnie wyrządził jej krzywdę.

– Poczułeś? – zwróciła się do niego, zataczając dłonią niewielkie okręgi wokół pępka.

– Co? – spytał z niepokojem, a Ginny znów jęknęła i momentalnie chwyciła go za rękę, przykładając ją sobie do brzucha.

I wtedy to poczuł. Coś drobnego przylgnęło do skóry Ginny i wywarło na nią dość zdecydowany, aczkolwiek niezbyt silny nacisk. Gdy się oddaliło, Blaise czuł na wewnętrznej stronie dłoni rozchodzące się ciepło, które szybko zaczęło rozlewać się po całym ciele.

Ich dziecko zaczęło się poruszać, a sądząc po reakcji Ninny, która była równie zszokowana, zrobiło to pierwszy raz. Nie był w stanie opisać towarzyszących mu w tym momencie uczuć, ale wiedział, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.

Wziął ukochaną w ramiona i nie przestawał jej tulić, a ruda objęła go szybko i mocno do niego przywarła. Nie potrzebował nic więcej, bo w końcu poczuł, że do niego wróciła. I nie przestawał wierzyć, że od teraz ich wspólne życie nareszcie zacznie wypełniać się samymi szczęśliwymi chwilami.

 

* * * * *

 

Kiedy Lucjusz wrócił do domu, jedyne o czym marzył, to dobra, a nawet wyśmienita whisky z lodem, którą będzie się raczył przez cały wieczór w swym ukochanym fotelu przed kominkiem. Ministerstwo go wykańczało, czuł się stłamszony przez jego silne mury. Dostrzegał tam jedynie popęd za karierą, władzą i pieniędzmi, a wszelkie uśmiechy i krótkie przywitania niemal zawsze ociekały nutą fałszerstwa.

            Odgonił od siebie te nieprzyjemne myśli i jeszcze bardziej przygnębiające wspomnienia. Przecież kiedyś był taki sam. Liczyła się wyłącznie pozycja w szczeblach ministerialnej hierarchii, a im wyżej w niej stał, tym bardziej wzrastał w nim apetyt na więcej.

            Teraz był inny. Uporządkował swoje życie, zrozumiał dawne błędy i zajął się rozwijaniem pasji, na które niegdyś nigdy nie miał czasu. Zagościł w nim spokój, którego zawsze mu brakowało. Nie chodziło już nawet o Czarnego Pana, ale o zwykły stoicyzm i cieszenie się kolejnymi dniami.

            Gdy wszedł do domu, od razu poczuł dziwny zapach, który skojarzył mu się z czymś nowym, jakby dopiero co wyniesionym ze sklepu. Była to woń droga i luksusowa, a to sprawiło, że zaczął odczuwać swoistego rodzaju niepokój. Odesłał długi płaszcz, rękawiczki oraz laskę do garderoby, a eleganckie buty zamienił na wygodne kapcie. Z dużą ostrożnością zaczął kierować się do salonu i wtedy usłyszał podekscytowany głos swojej małżonki dobiegający z góry dużych, marmurowych schodów.

            – Lucjuszu! – Lekko się przestraszył, gdy dostrzegł uradowany uśmiech na ustach Narcyzy, która szybko do niego zeszła i mocno uściskała. – Jak było w ministerstwie?

            Zawahał się nad odpowiedzią. Ostatnimi czasy jego żona była dość pochmurna, miała wręcz wisielczy humor i nic nie było w stanie go poprawić. Ta nieoczekiwana zmiana zaskoczyła go, co nie znaczy, że pozytywnie. Żył z Narcyzą tyle lat, że bardzo dobrze wiedział, że jej samopoczucie nie zmienia się z dnia na dzień.

            – Nudno – odparł i objął ją czule, a następnie krótko pocałował. – Znów chcieli, żebym wrócił do Departamentu Tajemnic, ale to nie dla mnie. Co dziś na kolację?

            – Grillowany pstrąg z warzywami na parze – odpowiedziała, a Lucjusz zacmokał z uznaniem.

            – Jakbyś czytała mi w myślach. – Ponownie krótko ją pocałował. – Uwielbiam twojego pstrąga.

            – To myj szybko ręce, bo zaraz siadamy do stołu.

            Ledwo Narcyza zniknęła w kuchni, a Lucjusz już wiedział, że coś się święci. W ich domu istniały bowiem niepisane zasady jeśli chodzi o kuchnię pani domu. I tak na przykład zupa krem w brokułów pojawiała się na stole wyłącznie wtedy, gdy odwiedzał ich Draco. Indyk i szarlotka były zarezerwowane wyłącznie na wielkie, rodzinne imprezy, a paczka nerkowców i masło orzechowe dla Severusa do kawy. Pstrąg gościł na talerzu tylko wtedy, gdy Narcyza zrobiła coś, z czego była niesamowicie dumna. I w większości przypadków chodziło o popełnienie charakterystycznej dla kobiet zbrodni, czyli zakupów.

            Odgiął sztywny kołnierzyk od koszuli i udał się bardzo powoli do łazienki, lecz gdy wszedł do środka, nie dostrzegł w niej nic niepokojącego. Z wyjątkiem wymienionego kompletu ręczników, ale to jeszcze nie było podstawą do obaw. W przedpokoju również wszystko było po staremu, więc pewnie niespodzianka czeka na niego w salonie, ewentualnie w szafie małżonki.

            Wyszedł z lekko wilgotnymi dłońmi, a do jego nozdrzy dotarł wspaniały zapach grillowanej ryby. Burczący brzuch uświadomił mu, że w ministerstwie zjadł zaledwie jedno ciastko i ożłopał się kawy, a to nie zaspokoiło głodu nawet w najmniejszym stopniu. Przeszedł więc do salonu i stanął jak wryty w progu pomieszczenia. I bynajmniej nie chodziło o rozpromienioną Narcyzę, która stawiała na stole półmisek z jedzeniem.

            – Siadaj, bo ci wystygnie – zachęciła go, odkrywając pokrywkę z naczynia żaroodpornego.

            Ale Lucjusz nie był w stanie skupić się na rybie, która jeszcze kilka minut temu nęciła go swym wspaniałym zapachem. Zamiast tego patrzył się jak sroka w gnat na olbrzymich rozmiarów sofę w białym kolorze, terakotowe meble, nowe i zapewne horrendalnie drogi zasłony, a także multum złotych bibelotów poustawianych na nowych szafeczkach. Najbardziej rzucił mu się w oczy drewniany parawan, a także spora ilość roślin, które atakowały z niemal każdej możliwej strony, przez co salon przypominał mu egzotyczną palmiarnię.

            – Co tu się – zaczął, ale nie dokończył, gdyż Narcyza od razu do niego podeszła i zaczęła mu opowiadać o nowych nabytkach.

            – Podoba ci się? – zwróciła się do niego, pokazując mu atłasowe poduszki w kolorze pruskiego błękitu. – To takie trochę boho, a trochę eklektyzm.

            – Nie znam gości, ale niech wracają i poustawiają wszystko tak, jak było – odparł, odpinając dwa guziki od koszuli i ściągając spinki od mankietów.

            Narcyza roześmiała się perliście i podeszła do niego, obejmując go w pasie. Poruszała się przy tym, niczym zbyt długo wylegująca się na słońcu kotka, przez co jej ruchy były jeszcze bardziej sensualne. A Lucjusz wiedział, że to jeszcze nie koniec niespodzianek. Jego żona nigdy bowiem nie robiła nic bezinteresownie i nie zalecała się do niego tak po prostu.

 

* * * * *

 

Stał oparty o kuchenną wyspę, spoglądając na leniwie podnoszące się nad horyzontem słońce. Chciał o czymś pomyśleć, właściwie miał bardzo dużo powodów do głębokich i wielogodzinnych rozważań, ale nie mógł się na niczym skoncentrować. Jedno natomiast było pewne i nie potrzebował zbyt długo nad tym dywagować. Wszystko mu się waliło i przechodziło między palcami.

            Upił kolejny łyk kawy, która smakowała dość dziwnie. Była kwaśniejsza i mocniejsza, a on bynajmniej nie miał ochoty na takie pobudzenie z samego rana. Tym bardziej, że czekał go dość intensywny dzień, a w nocy praktycznie nie mógł zmrużyć oczu, mimo że był cholernie zmęczony.

            Hermiona natomiast spała jak dziecko. Ledwo wyszła wczoraj z łazienki i wpełzła do łóżka, a powieki skleiły jej się momentalnie i nim się spostrzegł, zasnęła na jego ramieniu niczym mała dziewczynka. W ogóle się temu nie dziwił, a nawet bardzo jej zazdrościł. Była umęczona po wczorajszych wydarzeniach i przyda jej się odrobina odpoczynku. Wpatrywał się więc w jej spokojną twarz, licząc, że w końcu i jego zmorzy sen, lecz tak się nie stało.

            Około siódmej opuścił ich sypialnię, ogarnął się szybko w łazience i ubrał się, a teraz stał w kuchni, popijając paskudną kawę i starając się koncentrować na czymkolwiek myśli, które uparcie goniły w tylko sobie znane kierunki.

            Nic nie było tak, jak być powinno. Zamiast zajmować się sobą, troszczą się o wszystkich dookoła. Nie powinien mieć żalu do Ginny, ale nieświadomie obwiniał ją za swoje niepowodzenia w relacji z Granger. Podobnie Blaise’a, którego przygarnęli pod swój dach na zdecydowanie zbyt długo. Wcześniej sen z powiek spędzała im Pansy, ale od jakiegoś czasu zagląda do nich zdecydowanie rzadziej, co wydało się Draconowi nieco podejrzane, ale postanowił nie drążyć tematu. Sądził bowiem, że przynajmniej kłopoty związane z Potterami zaczęły się uspokajać. W nocy został jednak brutalnie uświadomiony, jak bardzo się w tej kwestii przeliczył.

            Był przygotowany na wiele i równie tyle mógł znieść, ale jego cierpliwość zaczynała się powoli kończyć. Bo to nie tak, że nie współczuł Pansy i Harry’emu, ale był zdania, że problem małżeńskie należy rozwiązywać między sobą, a nie za pośrednictwem przyjaciół. Niestety państwo Potter zdawali się tego nie rozumieć i przenosili swe niesnaski na coraz rozleglejszy grunt.

            Niespodziewana wizyta Harry’ego była dla Malfoya początkiem kolejnego końca jego stabilizacji we wspólnym życiu z Hermioną. Mężczyzna przyszedł do nich w kompletnej rozsypce, na domiar złego był po kilku głębszych, które wyraźnie można było od niego wyczuć, gdy cudem zaprowadziło się go na salonową kanapę. Szczęście w nieszczęściu, że Potter nie użalał się zbyt długo. Na przemian płakał i bluzgał na siebie i Pansy, potem na chwilę mu przechodziło, a następnie znów ryczał, rwąc sobie włosy z głowy. Gdy w końcu usnął, razem z Hermioną nie mieli już kompletnie sił.

            Z jego bełkotu i łez był w stanie jedynie zrozumieć, że zwolnił się ze szpitala i „podpisał te pierdolone papiery”, cokolwiek miało to znaczyć. Dalej nie drążył tematu, gdyż zwyczajnie nie miał na to sił, chęci oraz cierpliwości. Był jednak przekonany, że co się odwlecze, to nie uciecze, dlatego już go bolała głowa na samą myśl o czekającym go dziś spotkaniu z Potterem. Był także pewny innej rzeczy, mianowicie, że Granger na pewno pozwoli Harry’emu zostać u nich na kilka dni.

            Nie umiał walczyć z jej miłosierdziem. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, w jaki sposób ma do niej dotrzeć, by jej wyjaśnić, że jej wszechobecna dobroć pogarsza ich wzajemne stosunki. Czuł się bowiem zepchnięty na dalszy plan, tak jakby jemu nie należało już poświęcać większej uwagi, bo przecież wszyscy ich przyjaciele przechodzą teraz przez jakieś problemy. A to go bolało. Pierwszy raz tak bardzo go to bolało, ponieważ zaczął się obawiać, czy ich związek przetrwa.

            Dopił kawę, krzywiąc się przy tym nieznacznie, a następnie odstawił filiżankę do zlewu. Wyjrzał po tym przez okno, wzdychając ciężko i wznosząc wzrok ku sufitowi. Wtedy poczuł ciepły uścisk na plecach, a także ulubioną i wyciszającą jego zmysły woń konwalii, po której nawet na końcu świata rozpoznałby Hermionę.

            – Dzień dobry – przywitała się z nim nieco zaspanym głosem, a Draco obrócił ją do siebie, spoglądając w lekko zamglone oczy.

            – Dzień dobry. – Odgarnął jej kilka kosmyków i pocałował czule w czoło, na co na usta Hermiony od razu wypłynął pogodny uśmiech. – Nie jesteś zmęczona? Jak chcesz, to przecież możesz jeszcze spać.

            Pokręciła przecząco głową i sięgnęła do jego krawatu, poprawiając poluźniony węzeł.

            – Nie mogę – odparła, wygładzając klapy jego szarej marynarki i ponownie się w niego wtulając. – Nie mogę, bo jest tam bez ciebie zimno i pusto.

            Kompletnie nie był przygotowany na taką odpowiedź. Sądził, że znów poczuła się w obowiązku zajęcia się Potterem albo tak bardzo zamartwia się o Ginny. Jej słowa poruszyły go i wywołały poczucie ciepła w sercu.

            – Wrócę nim się obejrzysz – odparł, ponownie całując ją w czoło i otaczając ramieniem.

            – Jedziesz dziś do United? – spytała, podnosząc na niego wzrok. Przytaknął jej i pogładził po plecach.

            – Mam kilka rzeczy do załatwienia i muszę to zrobić bezpośrednio.

            – A kiedy idziesz do doktora Spinnera?

            – Dziś. Spotkanie w firmie jest zaplanowane na jedenastą, a wizytę mam o dziewiątej, więc się wyrobię – odpowiedział, spoglądając przy tym na zegarek. – Popołudniu muszę jechać do Richmond zerknąć na postępy na budowie, więc około siedemnastej powinienem być z powrotem.

            – Nie jedź zbyt szybko – poprosiła, a Draco dyskretnie przewrócił oczami.

            Hermiona miała awersję do szybkiej jazdy i zawsze o go o to strofowała. Po prostu bała się prędkości i była zdania, że lepiej jechać wolno, ale bezpiecznie dotrzeć do celu, niż nie dotrzeć w ogóle. Malfoy miał w tej kwestii zupełnie inne poglądy, bowiem w jego opinii zbyt powolna jazda również potrafiła zaszkodzić i stwarzała podobne zagrożenie.

            Znów pogładził ją po plecach, wyczuwając charakterystyczne kości kręgosłupa.

            – Znów schudłaś? – zapytał ni z tego ni z owego, na co uśmiech na ustach Hermiony nieco pobladł.

            – Możliwe – odparła, wyswabadzając się z jego uścisku i nalewając sobie wody do szklanki. – Ale nie mam pewności.

            Upiła łyk, poprawiając poły satynowego szlafroka.

            Draco przyglądał jej się kątem oka i nie miał wątpliwości, że kobieta straciła kilka kilogramów. Nie było to dużo, może ze trzy lub cztery, jednak na jej bardzo szczupłej sylwetce takie zmiany były widoczne praktycznie gołym okiem. Szczególnie dostrzegał to po obojczykach, które praktycznie wybijały się przez jej delikatną skórę.

            – Granger musisz przystopować – zwrócił się do niej, splatając ręce na klatce piersiowej.

            – O co ci chodzi?

            – Ciągle gdzieś pędzisz, nie masz czasu normalnie zjeść, zajmujesz się każdym tylko nie…

            – Tobą? – przerwała mu niezbyt kulturalnie, odstawiając szklankę na kuchenny blat. Jej oczy były już kompletnie rozbudzone, a czające się w nich iskierki zwiastowały nadchodzące wzburzenie.

            – Sobą – sprostował, podchodząc do niej nieco bliżej.

            – Nic mi nie jest – odparła, patrząc na niego hardo. – Nie musisz się tak o mnie martwić.

            – Muszę, bo inaczej nikt się tobą nie zajmie. – Widział, że chce mu odpowiedzieć, zapewne jakoś się odciąć, dogryźć mu, ale racja musiała być po jego stronie, ponieważ spuściła jedynie głowę, pozwalając by kilka kosmków spłynęło jej na twarz.

            Malfoy ujął jej podbródek i zmusił, by na niego spojrzała. Znów była przygaszona i odgradzała się od niego na wszystkie znane jej sposoby. A on bardzo tego nie lubił i nie chciał wychodzić z domu z przeświadczeniem, że zostawił w nim przygnębioną Hermionę.

            – Zawsze się o ciebie martwię i będę się martwił – zaczął spokojnie, rozplątując jej ręce i splatając jej dłonie ze swoimi. – A to, co się ostatnio wokół nas dzieje, nie wpływa korzystnie ani na mnie, ani na ciebie, a już tym bardziej na nasz związek. Dlatego przystopuj trochę, dobrze?

            – Postaram się. – Był nieco zaskoczony, że tak łatwo mu uległa. Z reguły zapierała się rękami i nogami, nim coś do niej dotarło. Tym razem było jednak zupełnie inaczej, co z jednej strony go uszczęśliwiło, a z drugiej kazało podejrzewać, że dziewczyna nic sobie nie robi z jego słów.

            – Na pewno? – spytał, jakby jej odpowiedź miała go uspokoić.

            – Na pewno – odparła, po czym wspięła się na palce i pocałowała go, obejmując za szyję.

            Odprowadziła go do drzwi, do których przydreptał już rozprostowujący po drodze kości Dulce. Pożegnał się jeszcze z Draconem, a potem położył się na stopach Hermiony, patrząc jak jego pan ubiera płaszcz.

            – A co tego tam w salonie – odezwał się, trzymając już rękę na klamce –, nie chcę go wyrzucać, ale postaraj się mu wytłumaczyć, że siedzeniem na dupie w cudzym domu jeszcze nikt małżeństwa nie uratował.

            – Daj mu czas – poprosiła go, a raczej grzecznie zażądała. – Wczoraj został z kompletnie niczym. Nie ma pracy, Pansy z nim nie rozmawia, nie ma też kontaktu z Lilly, to oczywiste, że się załamał.

            – Wiesz dobrze, że zrobił to na własne życzenie – odparł, stojąc już na dworze, a Hermiona przytrzymywała mu tylko drzwi. – Po prostu nie pozwól mu sobie wejść na głowę. Zrobisz to dla mnie?

            – Postaram się. – Znów odpowiedź, która budziła w nim sprzeczne emocje.

            – A zrobisz to dla nas? – ponowił pytanie w nieco innej formie. Granger delikatnie się uśmiechnęła i wyszła do niego na dwór, a Draco zasłonił ją przed zimnym powietrzem.

            – Zrobię – odrzekła i ponownie go pocałowała, tym razem jednak trwało to zdecydowanie dłużej, a Malfoy zaczął się powoli przekonywać, że go nie okłamuje. – Nie jestem dzieckiem, Draco. Poradzę z nim sobie.

            – Ale jesteś drugą Matką Teresą z Kalkuty, która szczęście innych musi postawić ponad własne. – Wywróciła na te słowa oczami, uśmiechając się z lekkiego rozbawienia. – Zmykaj do środka, bo się jeszcze przeziębisz

            – To będziesz się mną opiekował – odparła, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.

            – Ani trochę by mi to nie przeszkadzało. – Kolejny raz pocałował ją w czoło, a potem przelotnie w usta. – Ale osobiście wolę z tobą dzielić nieco inne rzeczy, niż smarki i syrop na kaszel.

            Stała jeszcze chwilę przed domem obserwując, jak wycofuje samochód z podjazdu i odjeżdża w kierunku londyńskiego centrum. Pomachała mu jeszcze, a gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, od razu zrzedła jej mina. Wiedziała bowiem, że czeka ją kolejny dzień pełen wyzwań, które ostatnimi czasy zaczęły się coraz bardziej na siebie nawarstwiać.

 

* * * * *

 

Doktor Spinner miał dziś w sobie bardzo dużo energii, jak na swój wiek. Zazwyczaj siedział w fotelu po drugiej stronie biurka, zadając mu dziwne pytania i notując jego odpowiedzi i swoje spostrzeżenia w czerwonym notesie. Tym razem psychiatra chodził po całym gabinecie, który nie był jakoś specjalnie duży, a Draco nie miał pojęcia, skąd w nim taka nagła zmiana.

            – No to ja widzę, że wszystko zaczyna zmierzać ku lepszemu – odparł, gdy Malfoy skończył opowiadać o ostatnich wydarzeniach, w jakich miał okazję brać udział. Mówił o rozstaniu Blaise’a i Ginny, opowiedział o wspólnych zakupach z Hermioną, wspomniał też o wybuchu złości na Sam, ale najbardziej skupił się na wczorajszym pobycie w szpitalu i niespodziewanej, a przy tym niezbyt miłej wizycie Pottera. Nie miał zatem pojęcia, skąd w doktorze Robie tyle zadowolenia.

            – Chyba nie rozumiem – odpowiedział Draco zgodnie z prawdą.

            – Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. – Lekarz był bardzo rezolutny, a pogodny uśmiech nie schodził mu przy tym z pomarszczonej twarzy. – Widzi pan, w terapii nie chodzi o to, by jej postępy mierzyć milowymi krokami. Mogą to być tip-topki, niczym u gejszy idącej godzinami przez kilkumetrowy odcinek ulicy.

            Malfoy nie wiedział, czy ma się cieszyć z odpowiedzi lekarza, czy też się nią zasmucić. Zdecydował się zareagować neutralnie, nie odpowiadając na słowa psychiatry.

            – Jak pan myśli – zwrócił się do niego, splatając ręce na plecach i przechodząc w kierunku okna –, dlaczego zareagował pan tak agresywnie na wieść o relacji swojej pracownicy? Dlaczego był pan tak roszczeniowy, wręcz brutalny w stosunku do osoby, która jest dla pana ważna?

            Doktor Rob położył zdecydowany nacisk na użyte przymiotniki, a Draco uznał, że zrobił to nieprzypadkowo. Oczywistym bowiem było, że jego reakcja na związek Samanthy i Weasleya było grubo przesadzona, ale o tym już dawno wiedział.

            – Bo nie lubię i nie ufam mężczyźnie, z którym się spotyka? – odpowiedział pytaniem na pytanie lekarza. Doktor poruszył sugestywnie brwiami znad okularów i pstryknął palcami, a następnie wbił je oskarżycielsko w Malfoya, przez co momentalnie poczuł się winny.

            – Otóż nie! – wykrzyknął radośnie, przekierowując palec na sufit. Wyglądał niczym nauczyciel tłumaczący coś niesfornemu uczniowi. – Pańskie zachowanie było podyktowane zupełnie ludzkimi pobudkami. To nie jest powód do zmartwień czy zdziwień. To tak jak z rodzicami, gdy coś dzieje się ich dziecku.

            – Nie przesadzajmy – odparł Draco, zakładając nogę na nogę i nie przestając obserwować kręcącego się po gabinecie psychiatry. – Sam jest ważną pracownicą i lubię ją, bo jest rzetelna i lojalna. Bardzo ją sobie cenię.

            – Otóż to! – znów wykrzyknął radośnie, rozkładając ręce, jakby chciał mu coś zademonstrować. – Stworzyliście państwo zdrową więź między pracownikiem, a pracodawcą. To normalne, że chce pan dla niej jak najlepiej i w jakiś sposób chce pan ją chronić, ponieważ ma ona niemałe znaczenie w pańskiej firmie.

            – No a co rodzice i dzieci mają z tym wspólnego?

            – Widzi pan – odparł doktor, siadając w końcu w swoim fotelu –, chodzi o to, że rodzic za wszelką cenę będzie stawał w obronie swego dziecka. Jeśli jego pociecha coś nabroi, ma pełne prawo ją zrugać i wtedy krzyk nie wydaje mu się niczym dziwnym. Natomiast w momencie, gdy dziecko jest karcone przez obcą osobę za to samo przewinienie, dla rodzica nie ma znaczenia to, czego dopuściła się jego pociecha, ale fakt, że beszta je ktoś z zewnątrz. Dla niego to jest krzywda, nie fakt, że maluch mógł wpaść pod samochód.

            Malfoy zamyślił się nad odpowiedzią lekarza. Przyzwyczaił już się, że mówił do niego dziwnymi przypowieściami, ale z niektórych nie potrafił wyciągnąć tego, czego terapeuta od niego oczekiwał. W tym przypadku było podobnie, co psychiatra bardzo szybko zauważył.

            – Pojmuje pan zależność, czy nie bardzo? – spytał z jawnym rozbawieniem, znów zerkając na niego zza okularów.

            – Raczej nie bardzo – odparł bez wahania.

            – To jeszcze raz, tym razem będę mówił wolno i dużymi literami. – Malfoy skrzywił się na słowa doktora. Bardzo nie lubił, gdy traktował go, jak dziecko. – Mężczyzna, z którym spotyka się pańska pracownica, jest osobą z zewnątrz. To już jest dla pana potencjalne zagrożenie, ponieważ ma pan przeświadczenie, że może wyrządzić jej coś złego. Dlatego zawczasu zrugał ją pan, choć było to kompletnie bezcelowe.

            – Czyli znaczy to, że Sam jest dla mnie jak dziecko.

            W oczach terapeuty pojawiły się iskierki uznania. A może rozbawienia. Dla Dracona dzisiejsze reakcje lekarza były dość skomplikowane i nie mógł ich skutecznie odczytać.

            – Bravo! – dodał z dziwnym, charczącym akcentem, który przypominał mu niemieckie lub francuskie zaciąganie. – Tylko widzi pan, tak naprawdę nie może mieć pan wpływu na decyzje pani Samanthy.

            – Bo nie jest moim dzieckiem?

            – Ponieważ jest dorosła i samodzielnie decyduje o swoim życiu. Pańskie słowa są jej przydatne, niczym skarpetka bez pary. Niby można nosić, ale to nie to samo.

            Draco pokiwał głową na słowa doktora, przypatrując się, jak zapisuje kilka wyrazów w kajecie. Dopiero teraz zauważył, że notes ma zapisanych sporo stronic. W sumie nie było czemu się dziwić. W końcu uczęszcza już na terapię prawie pół roku. Trochę musiało się tych zapisków pojawić.

            – Przejdźmy jednak do tego, co zapewne bardziej pana interesuje – zwrócił się do niego doktor Rob, lecz tym razem nie był już tak rozbawiony. – Nie ulega wątpliwości, że od kiedy w pańskim dość… hermetycznym życiu pojawiła się pani Hermiona, zaczęło się ono zmieniać i ulegać dysfunkcjom. Drażniło to pana, wręcz rozsierdzało, ale z czasem zaczęło wyciszać. Czy teraz, z perspektywy czasu, potrafi pan sobie wyobrazić dalsze życie bez udziału pani Hermiony?

            – Nie – odparł bez zająknięcia. – Ona nie tylko wywróciła je do góry nogami. Zmieniła mnie i stała się moim życiem. Nie jestem w stanie nawet pomyśleć, jaki bym był, gdyby jej przy mnie nie było.

            – Rozumiem – odrzekł doktor Rob, poprawiając oprawki okularów. – Jak wyglądały wspólne zakupy? Było lekko i przyjemnie, czy jednak zdominowały państwa różne gusta?

            – Różnimy się, to prawda – zaczął spokojnie, a terapeuta nie przestawał kiwać głową i pisać w notesie. – Ja preferuję inną kolorystkę, Hermiona lubi nieco żywsze barwy, przez co ciężko nam było wypośrodkować decyzje. Ostatecznie jednak doszliśmy do porozumienia.

            – W jakich kwestiach?

            – Wybraliśmy nowe meble, kilka dodatkowych rzeczy.

            – W jakim kolorze jest nowa, powiedzmy, kanapa?

            – Jest żółta – odparł, spoglądając ukradkiem na zegarek. – Fotele również.

            – To jest ten wypośrodkowany wybór? – zapytał z niedowierzaniem lekarz, podnosząc lekko szkła i patrząc powątpiewająco na Malfoya.

            – A jaki byłby lepszy?

            – Brąz na przykład?

            – Staroświecki. – Machnął przy tym lekko ręką, a psychiatra uśmiechnął się radośnie, odkładając okulary na biurko.

            – Nie ma pan wrażenia, że ociera się pan lekko o syndrom sztokholmski?

            Gdyby miał czym, zakrztusiłby się na słowa lekarza. Zamiast tego patrzył na niego, jak na skończonego wariata, a doktor nie przestawał mu się przyglądać z pobłażliwością.

            – Czy to nie jest określenie ofiary, która sympatyzuje ze swoim oprawcą? – zapytał niepewnie, a terapeuta zaśmiał się krótko pod nosem.

            – A czy nie dopasowuje się pan do wyborów panny Granger? – Tym razem to lekarz odpowiedział pytaniem na pytanie.

            Draco nie miał czasu do namysłu, bowiem w tym samym momencie komórka w marynarce zaczęła dzwonić, a jej charakterystyczny dźwięk oznaczał, że dobija się do niego ktoś w UnitedArchitect.

            Spojrzał na doktora, a ten przyzwolił mu ruchem dłoni odebrać połączenie. Nie przestawał się przy tym głupkowato uśmiechać i przyglądać z typową nutą tajemniczości, której Malfoy nigdy jakoś nie lubił.

            Na wyświetlaczu telefonu dostrzegł numer Sam, więc natychmiast podjął rozmowę.

            – Tak?

            – Jest problem – zaczęła złowróżbnie kobieta.

            – Problem czy kataklizm?

            – W skali od jednego do dziesięciu daję mu dwanaście. – Poruszył się na dźwięk słów Samanthy, która nie zwykła przesadzać w kwestii kłopotów firmowych.

            – Kto i co?

            – Hagen – odparła, a po chwili dodała – z obstawą.

            Draco nie czekał na dalsze informacje. Pojawienie się austriackiej siksy nigdy nie zwiastowało nic dobrego, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Dobrze więc czuł, że ten dzień będzie do bani. Nie miał jednak pojęcia, że spłynie na niego całe gówno tego świata.